Człowiek, który gapił się na kozy
Autorzy: Jon Ronson
Wydawnictwo: WAB
Kategorie: Literatura faktu
Typ: e-book
Formaty: MOBI EPUB
Ilość stron: 288
cena od: 39.90 zł
Wojna w Wietnamie. Podpułkownik Jim Channon wpada na pomysł stworzenia nowego modelu żołnierza - superwojownika wyposażonego w nadnaturalne zdolności, które pozwolą odmienić okrutne oblicze wojny. Nie zdaje sobie sprawy, jakie owoce wydadzą jego odjazdowe pacyfistyczne koncepcje...
Rok 1983, Arlington w Wirginii. Człowiek w mundurze zafrasowany chowa głowę w dłoniach. Znów nie udało mu się przejść przez ścianę. To generał Albert Stubblebine, szef amerykańskiego wywiadu. Ma jeden cel - urzeczywistnić wizje Channona. Czy uda mu się przekonać do tego zwierzchników?
Fort Bragg w Karolinie Północnej. W niepozornym budynku stoi stado supertajnych kóz, pozbawionych zdolności meczenia. Co właściwie trenuje na nich grupa starannie wyselekcjonowanych komandosów?
Fort Meade w stanie Maryland. Nędzny barak w głębi bazy wojskowej. Czy pracujący tam zespół szpiegów o zdolnościach parapsychicznych naprawdę potrafi zdalnie przeniknąć tajemnice wroga?
Jon Ronson, dziennikarz i dokumentalista, postanowił rzucić światło na historię niekonwencjonalnych broni stosowanych przez amerykańską armię. Przed dwa i pół roku zbierał materiały i przemierzył setki kilometrów, docierając do zaangażowanych w projekt ludzi. Efekt tej pracy zapiera dech: niewiarygodne historie, postacie jak z filmu sf, pomysły, które wydawały się bardzo zabawne, dopóki nie wprowadzono ich w życie... Po atakach z 11 września 2001 roku przypominano sobie o ekscentrycznych koncepcjach Channona i wykorzystano je do walki z terroryzmem. Z przerażającym skutkiem.
Ronson po mistrzowsku żongluje historiami, które składają się na zaskakujący obraz współczesnej Ameryki i absurdów nowoczesnej wojny, ukazując też cienką granicę między technokratyczną racjonalnością a szaleństwem. Książkę, pełną czarnego humoru, czyta się jak świetnie napisaną powieść.
Ronson żywo opisuje jednego pomyleńca za drugim. W świetny sposób łączy wątki, nie tracąc z oczu tematu przewodniego - obłędu.
"The New York Times"
Koszmarnie śmieszne.
"Publishing News"
Szalona podróż przez najciemniejsze strony wojen ery Busha. A także okrucieństw, które popełniono w imię wojny z terroryzmem.
"The Observer"
Ronson podchodzi do zgromadzonego materiału bez uprzedzeń, z otwartym umysłem i rozkosznie złośliwym poczuciem humoru.
"Publishers Weekly"
Często zajmujący i zabawny, częściej niewygodny i prowokujący - Ronson potrafi zbliżyć się do swoich rozmówców.
"The New York Times"
CZŁOWIEK, KTÓRY GAPIŁ SIĘ NA KOZY
Przełożył Krzysztof Mazurek
Tytuł oryginału: The Men Who Stare at Goats
Copyright © 2004 by Jon Ronson Ltd
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2010
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2010
Wydanie I
Warszawa 2010
Spis treści
Dedykacja
Rozdział 1 Generał
Rozdział 2 Kozie Laboratorium
Rozdział 3 Pierwszy Batalion Matki Ziemi
Rozdział 4 Prosto w serce kozy
Rozdział 5 Bezpieczeństwo wewnętrzne
Rozdział 6 Prywatyzacja
Rozdział 7 Purpurowy Dinozaur
Rozdział 8 Drapieżnik
Rozdział 9 Strefa mroku
Rozdział 10 Burza mózgów
Rozdział 11 Nawiedzony hotel
Rozdział 12 Częstotliwości
Rozdział 13 Kilka ilustracji
Rozdział 14 Dom z roku 1953
Rozdział 15 Klub Harolda albo plajta!
Rozdział 16 Wyjście
Podziękowania i bibliografia
Przypisy
Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Dla Johna Sergeanta oraz dla generała Stubblebine’a
Rozdział 1
Generał
To jest prawdziwa historia. Mamy lato 1983 roku. Generał major Albert Stubblebine III siedzi za biurkiem w Arlington w stanie Wirginia i gapi się w ścianę, na której wiszą jegào liczne odznaczenia wojskowe i dyplomy za osiągnięcia. Dyplomy szczegółowo ilustrują długą karierę tego wybitnego stratega. Jest on szefem wywiadu armii amerykańskiej i ma pod sobą 16 000 żołnierzy. Dowodzi wywiadem łączności, wywiadem fotograficznym i zapleczem technicznym, wieloma tajnymi oddziałami kontrwywiadowczymi i ich rozrzuconymi po całym świecie tajnymi jednostkami szpiegowskimi. Będzie odpowiedzialny również za przesłuchiwanie jeńców wojennych, ale mamy dopiero rok 1983 – wojna jest jeszcze zimna, nie gorąca.
Spogląda poza wiszące na gwoździach dyplomy, na samą ścianę. Czuje, że musi coś zrobić, choć sama myśl o tym go przeraża. Rozmyśla nad wyborem, którego ma dokonać. Może zostać w swoim gabinecie albo przejść do pokoju obok. Taki ma wybór. I już go dokonał.
Przejdzie do pokoju obok.
Generał Stubblebine jest bardzo podobny do Lee Marvina. W kręgach wywiadu wojskowego krąży plotka, że w rzeczywistości jest bratem bliźniakiem aktora. Ma pobrużdżoną i niezwykle spokojną twarz, przypominającą lotnicze zdjęcie terenu górskiego, zrobione przez któryś z jego samolotów szpiegowskich. Za to oczy, strzelające spojrzeniami to tu, to tam, są pełne ciepła i współczucia i wydaje się, że to one wykonują całą robotę za resztę twarzy.
W rzeczywistości generał w ogóle nie jest spokrewniony z Lee Marvinem. A plotkom nie zaprzecza, bo w karierze w wywiadzie wojskowym przydaje się element tajemniczości. Jego zadanie polega na ocenianiu informacji wywiadowczych zebranych przez podwładnych, a następnie przekazywaniu wniosków zastępcy dyrektora CIA i szefowi sztabu armii amerykańskiej, który z kolei przekazuje je jeszcze wyżej, do Białego Domu. Generał ma pod swoją komendą żołnierzy w Panamie, Japonii, na Hawajach i w Europie. Zdając sobie sprawę z zakresu swojej odpowiedzialności, wie także, że powinien mieć u boku swojego człowieka, gdyby coś poszło nie tak, akurat gdy będzie się udawał do pokoju obok.
Mimo to nie wzywa swojego asystenta, sierżanta sztabowego George’a Howella. Czuje bowiem, że to jest wyzwanie, które musi podjąć sam.
Czy jestem gotowy? – zastanawia się. – Tak, jestem gotowy.
Wstaje, wychodzi zza biurka i rusza.
Bo w zasadzie – przemawia do siebie w myślach – z czego przede wszystkim składają się atomy? Z pustej przestrzeni.
Przyspiesza kroku.
A z czego ja się przede wszystkim składam? – dywaguje. – Z atomów!
Teraz przechodzi niemalże w trucht.
Z czego przede wszystkim składa się ściana? – myśli. – Z atomów! Moje zadanie polega tylko na tym, żeby przeniknęły przez siebie dwie przestrzenie. Ta ściana jest iluzją. Czym jest przeznaczenie? Czy moim przeznaczeniem jest pozostać w tym gabinecie? Na pewno nie!
I wtedy generał Stubblebine wali głową w ścianę swojego gabinetu.
Cholera! – wyrywa mu się w myślach.
Nie może pojąć nieustannych porażek, których doznaje przy próbach przejścia przez ścianę. Co z nim jest nie tak, że mu się nie udaje? Może po prostu ma za dużo papierów do przejrzenia i nie potrafi się wystarczająco skoncentrować? W głębi duszy nie ma wątpliwości, że umiejętność przechodzenia przez przedmioty będzie pewnego dnia najzwyczajniejszą częścią wyposażenia wywiadu. A kiedy do tego dojdzie, no cóż, czy rzeczywiście naiwnością jest wierzyć, że to przedświt nowego świata bez wojny? Bo kto chciałby zadzierać z armią, która jest zdolna do takich rzeczy? Podobnie jak wielu jego rówieśników, również generała Stubblebine’a we wspomnieniach wciąż dręczą niezagojone rany z Wietnamu.
Taka moc jest dostępna, pozostaje jedynie pytanie: dla kogo? Kto w wojsku jest już przygotowany do tego typu rzeczy? Która część armii jest wyszkolona tak, by wykorzystywać do maksimum umiejętności fizyczne i psychiczne?
A wtedy skądś przychodzi odpowiedź.
Siły specjalne!
I właśnie dlatego pod koniec lata 1983 roku generał Stubblebine wsiada do samolotu i leci do Fort Bragg w Karolinie Północnej.
Fort Bragg jest olbrzymie – to miasto strzeżone przez uzbrojonych żołnierzy, mające własne centrum handlowe, kino, restauracje, pola golfowe, hotele, baseny i ośrodek jeździecki. Fort Bragg może pomieścić 45 000 wojskowych oraz ich rodziny. Generał przejeżdża obok tych wszystkich miejsc, zmierzając do centrum dowodzenia sił specjalnych. Z taką sprawą nie można przyjść do mesy oficerskiej. To jest coś wyłącznie dla sił specjalnych i dla nikogo innego. A jednak generał ma obawy. Czy nie otwiera przypadkiem własnymi rękami puszki Pandory?
W centrum dowodzenia sił specjalnych postanawia rozpocząć łagodnie.
– Przyjeżdżam tu z pewnym pomysłem – zaczyna.
Dowódcy sił specjalnych kiwają głowami.
– Jeśli macie oddział, który prowadzi operacje poza strefą ochronną regularnych oddziałów frontowych, co się dzieje, gdy ktoś zostaje ranny? – pyta. – Co się wtedy dzieje? Jak sobie z tym radzicie?
Spogląda na nieruchome twarze mężczyzn siedzących wokół stołu konferencyjnego.
– Leczenie siłami umysłu! – mówi.
Przy stole cisza jak makiem zasiał.
– O tym teraz rozmawiamy – mówi generał, wskazując palcem na swoją głowę. – Jeśli zaprzęgnąć siły umysłu do leczenia ran, najprawdopodobniej cały zespół wyjdzie z tego żywy. Nietknięty. Nie trzeba będzie nikogo zostawiać za linią frontu – przerywa i po chwili dodaje: – Jednostka przetrwa w całości dzięki leczeniu siłami ducha. Terapię uruchamiamy, kiedy tylko chcemy!
Dowódcy sił specjalnych nie wyglądają na szczególnie zainteresowanych leczeniem siłami umysłu.
– No dobrze – mówi generał Stubblebine. Jego słowa odbierane są – łagodnie mówiąc – dość chłodno. – A czy nie byłoby świetnie, gdybyście mogli kogoś nauczyć, jak zrobić coś takiego?
Generał grzebie w swojej torbie i z uśmiechem na ustach wyciąga pogięte noże i widelce.
– A gdybyście potrafili coś takiego? – pyta tryumfalnie. – Interesuje was to?
Nadal cisza.
Generał Stubblebine łapie się na tym, że zaczyna się trochę jąkać. Patrzą na mnie jak na świra – myśli. – Może spróbuję inaczej.
Niespokojnie spogląda na zegar.
– Zastanówmy się nad naturą czasu! – rozpoczyna. – A co by było, gdyby czas nie był tylko chwilą? Co by było, gdyby miał oś X, oś Y i oś Z? Co byście powiedzieli na to, że czas nie jest punktem, ale przestrzenią? I w każdym momencie możemy być wszędzie w tej przestrzeni? Czy przestrzeń ogranicza tylko sufit tej sali konferencyjnej, czy przestrzeń to 20 milionów mil? – Generał śmieje się sam do siebie. – Fizycy wariują, kiedy im to mówię!
Cisza. Próbuje raz jeszcze.
– Zwierzęta! – mówi.
Dowódcy sił specjalnych zerkają na siebie.
– Zatrzymywanie serc zwierząt – mówi dalej. – Serca zwierząt pękają. To jest dopiero pomysł. Macie dostęp do zwierząt, tak?
– Zasadniczo... pobieżnie – odpowiadają na to dowódcy sił specjalnych – właściwie nie...
Wyprawa generała Stubblebine’a do Fort Bragg to zupełna klęska. Wciąż się rumieni, kiedy ją sobie przypomina. Koniec końców musiał w 1984 roku przejść na wcześniejszą emeryturę. Teraz oficjalna historia wywiadu armii Stanów Zjednoczonych, tak jak ją przedstawia biuro prasowe, w zasadzie pomija erę Stubblebine’a, czyli lata 1981–1984, jakby ich w ogóle nie było.
Prawdę mówiąc wszystko, co jak dotąd tu przeczytałeś, Czytelniku, przez dwie ostatnie dekady było tajemnicą wojskową. Skazane na klęskę próby generała Stubblebine’a, usiłującego przejść przez ścianę swojego gabinetu, i jego pozornie zakończona fiaskiem podróż do Fort Bragg to fakty nieujawnione aż do momentu, w którym on sam opowiedział mi o nich w pokoju 403 w hotelu Hilton w Tarrytown na obrzeżach stanu Nowy Jork pewnego chłodnego zimowego dnia, dwa lata po rozpoczęciu wojny z terroryzmem.
– Prawdę mówiąc, nie pamiętam reszty rozmowy z siłami specjalnymi. Tak. Wyrugowałem ją z pamięci, wyczyściłem tę rozmowę szczotką ryżową! Odszedłem ze zwieszoną głową. Uciekłem z podkulonym ogonem.
Zamilkł i spojrzał na ścianę.
– Wie pan – powiedział. – Naprawdę sądziłem, że to były wspaniałe pomysły. Wciąż tak uważam. Po prostu nie udało mi się dojść do tego, jak moja przestrzeń ma się przebić przez tamtą przestrzeń. Wciąż, raz za razem, waliłem głową w ścianę. Nie potrafiłem... Nie. „Nie potrafiłem” to złe sformułowanie. Nigdy nie osiągnąłem właściwego stanu umysłu. – Westchnął ciężko. – Jeśli naprawdę chce pan wiedzieć, spotykały mnie same rozczarowania. Podobnie było z lewitacją.
W Arlington w Wirginii, późno w nocy, kiedy pierwsza żona generała, Geraldine, już mocno spała, generał kładł się niekiedy na dywanie w salonie i próbował lewitować.
– I tu znów poniosłem klęskę na całej linii. Nie potrafiłem oderwać swojego grubego tyłka od ziemi, przepraszam za wyrażenie. Wciąż jednak uważam, że te pomysły były wspaniałe. Wie pan dlaczego?
– Dlaczego? – spytałem.
– Bo w świecie wywiadu nie można zostawać w tyle – powiedział. – Nie można pozwolić sobie na to, żeby coś przegapić. Nie wierzy pan? To niech pan zobaczy, co się stało 11 września, kiedy terroryści chodzili do szkoły pilotażu, żeby się nauczyć, jak startować, ale nie, jak lądować. I gdzie ta informacja się zagubiła? Nie możemy sobie pozwolić na przegapienie pewnych rzeczy, jeśli mowa o świecie wywiadu.
Podczas tej wyprawy generała do Fort Bragg wydarzyło się coś, o czym żaden z nas nie wiedział, kiedy się spotkaliśmy. Chodziło o informację, która wkrótce doprowadziła mnie do odkrycia tego, co skrywa się w najmroczniejszych zakamarkach wojny z terroryzmem, którą prowadził George W. Bush.
Generał nie wiedział – bo siły specjalne trzymały to przed nim w ścisłej tajemnicy – że w rzeczywistości uważały jego pomysły za wyśmienite. Ponadto, kiedy proponował tajny program rozwalania zwierzęcych serc i powiedziano mu, że siły specjalne nie mają dostępu do zwierząt, dowódcy ukrywali, że w obórce, zaledwie kilkanaście metrów dalej, jest sto kóz.
O istnieniu tych stu kóz wiedziało tylko kilka wybranych osób. Było to tym latwiejsze, że kozy pozbawiono umiejętności meczenia. Stały sobie w obórce, pyski im się otwierały i zamykały, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Wiele kóz miało również nogi w gipsie.
A oto historia kóz.
Rozdział 2
Kozie Laboratorium
Człowiekiem, który naprowadził mnie na ślad kóz, był Uri Geller. Spotkałem się z nim na początku października 2001 roku na tarasie restauracji znajdującej się na szczycie jednego z budynków w centrum Londynu. Od niespełna miesiąca trwała wojna z terroryzmem. Od dawna krążyły plotki (które rozsiewał – to trzeba powiedzieć wprost – sam Uri Geller), że w latach siedemdziesiątych był szpiegiem psychotronicznym pracującym dla służb wywiadu amerykańskiego. Wielu nie wierzyło w tę historię – „Sunday Times” pisał kiedyś, że jest to „dziwaczne stwierdzenie” i dowodził, że Uri Geller to świr, podczas gdy służby wywiadu są najzupełniej zdrowe na umyśle. Moim zdaniem prawdziwy jest jeden z poniższych czterech scenariuszy:
1. Nie było to prawdą.
2. Kilku szalonych renegatów z wyższych szczebli wywiadu amerykańskiego wprowadziło Uriego Gellera do służb.
3. Wywiad armii amerykańskiej to skarbnica niewiarygodnych tajemnic, do których się nas nie dopuszcza dla naszego własnego dobra; jedną z takich tajemnic jest fakt, że Uri Geller ma niezwykłe zdolności parapsychiczne, które wykorzystano podczas zimnej wojny. Wywiad amerykański miał nadzieję, że Uri Geller nie będzie tego wszędzie rozpowiadał.
4. Służby wywiadu armii amerykańskiej składały się wtedy zasadniczo z samych świrów.
Podczas spotkania w restauracji Uri niewiele mówił. Miał na sobie duże, zasłaniające pół twarzy lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Jego szwagier, Shipi, był równie zamknięty w sobie, i w ogóle czułem się trochę nieswojo. Spotkałem ich już kiedyś i za każdym razem emanowali zaraźliwym entuzjazmem. Dzisiaj nie było w nich ani krztyny entuzjazmu.
– No więc – powiedziałem. – Zaczynajmy. Jak pana zwerbowano do wywiadu armii amerykańskiej i jak został pan szpiegiem psychotronicznym?
Uri milczał dłuższą chwilę.
– Nie chcę o tym rozmawiać – powiedział wreszcie.
Wypił łyk wody mineralnej i spojrzał na Shipiego.
– Uri, co się dzieje? – zapytałem. - Przecież często pan o tym rozmawia.
– Nie, wcale nie – odparł.
– A właśnie, że tak! – powiedziałem wzburzony.
Badałem tę sprawę od dwóch tygodni i udało mi się zgromadzić grubą teczkę jego wspomnień o tym, jak był amerykańskim szpiegiem psychotronicznym, które to wspomnienia dyktował dziennikarzom przez całe lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, a oni dodawali od siebie sarkastyczne komentarze. W niemal każdym artykule wnioski były takie same – służby wywiadowcze nie dotknęłyby tego tematu nawet przez jedwabną chusteczkę. Wyczuwało się niemal chorobliwą niechęć do samej myśli, że słowa Uriego mogłyby być prawdą, nikt nawet nie zadał sobie trudu, żeby je zweryfikować. Choć jesteśmy cyniczni, chyba jednak ciągle wierzymy, że pracę służb wywiadu cechuje odpowiedni rygor i metodologia naukowa. Nieliczni dziennikarze, którzy uwierzyli Uriemu, głośno wyrażali ulgę, że to wszystko działo się dawno, dawno temu, jeszcze w latach siedemdziesiątych.
– Nigdy o tym nie rozmawiam – rzekł Uri.
– Rozmawiał pan z dziennikarzem „Financial Timesa” – stwierdziłem. – Powiedział pan, że pracował pan dużo dla CIA w Meksyku, wykorzystując swoje zdolności parapsychiczne.
Uri wzruszył ramionami.
Ponad naszymi głowami nisko przeleciał samolot. Wszyscy na tarasie na chwilę przestali jeść i podnieśli oczy ku niebu. Od 11 września prokurator generalny Stanów Zjednoczonych John Ashcroft ostrzegał o możliwości kolejnych ataków terrorystycznych – wymierzonych w banki, budynki mieszkalne, hotele, restauracje i sklepy w Stanach Zjednoczonych. Któregoś razu prezydent Bush oświadczył, że nie jest w stanie nic powiedzieć na temat konkretnego kataklizmu, który miał jakoby nadejść. Podobnie w Londynie wprowadzono podwyższony stopień bezpieczeństwa, choć nie wiadomo było, co właściwie nam grozi. Nagle Uri zdjął okulary przeciwsłoneczne i popatrzył mi prosto w oczy.
– Jeśli powtórzy pan komuś to, co za chwilę panu powiem – rzekł – wszystkiemu zaprzeczę.
– Dobrze – odparłem.
– Pana słowo przeciwko mojemu – powiedział Uri.
– Dobrze – powtórzyłem.
Uri przysunął się bliżej z krzesłem. Rozejrzał się ukradkiem po restauracji.
– To – rzekł – już nie jest historia.
– To znaczy?
– Zostałem reaktywowany – powiedział Uri.
– Co takiego?
Spojrzałem na Shipiego. Ponuro skinął głową.
– To chyba nie pan powiedział Johnowi Ashcroftowi o hotelach, bankach i apartamentowcach? – próbowałem się dowiedzieć.
– Obiecałem, że nie pisnę ani słowa więcej.
– Uri – powiedziałem błagalnie. – Niech pan mi coś jeszcze da, cokolwiek. Chociaż jedną rzecz.
Uri westchnął ciężko.
– Dobra – zgodził się. – Coś panu powiem. Człowiek, który mnie reaktywował, nazywa się... – Uri zawiesił głos, a później powiedział: – ma na imię Ron.
I to wszystko. Od tamtego czasu ani razu nie rozmawiałem z Urim Gellerem. Nie odpowiadał na moje telefony. Odmawiał podania jakichkolwiek dalszych informacji o Ronie. Czy Ron był z FBI? Z CIA? Z wywiadu wojskowego? Ze służb bezpieczeństwa? Czy Ron był z MI5? A może z MI6? Jaką rolę gra Uri Geller w wojnie z terroryzmem?
Światełko w tunelu zobaczyłem mniej więcej rok później, kiedy w hotelu w Las Vegas przeprowadzałem wywiad z jednym ze szpiegów wojskowych generała Stubblebine’a, sierżantem Lynem Buchananem.
– Uri Geller – powiedziałem – twierdzi, że człowiek, który go reaktywował, to Ron.
Sierżant Buchanan zamilkł, po chwili enigmatycznie skinął głową i rzucił:
– Aha, Ron. Tak. Znam Rona.
Ale nie chciał dodać nic więcej.
Generał Stubblebine też nie chciał mówić o Ronie.
– Ci cholerni szpiedzy psychotroniczni powinni zamknąć jadaczkę – rzekł – zamiast paplać po całym mieście o tym, co robią.
Generał, jak odkryłem kilka tygodni po spotkaniu z Urim, był w latach 1981–1984 dowódcą tajnej parapsychicznej jednostki szpiegowskiej. Jednostka nie była tak godna podziwu, jak mógłby to sugerować ten opis. Zasadniczo składała się z kilku żołnierzy zamkniętych w silnie strzeżonym budynku w Fort Meade w stanie Maryland, którzy próbowali obudzić w sobie szczególne moce umysłu. Oficjalnie jednostka nie istniała. W wojskowym żargonie nosiła nazwę: Ciemne Operacje. W związku z tym, że „jednostka nie istniała”, żołnierzom nie wolno było korzystać z budżetu socjalnego, dostępnego w armii amerykańskiej. Musieli przynosić do pracy własną kawę i herbatę. Strasznie im się to nie podobało. Niektórzy tkwili w tym drewnianym budynku od 1978 do 1995 roku. Od czasu do czasu ktoś z nich umierał albo kogoś odsyłano do czubków, a ofiarę zastępował nowy rekrut. Kiedy któryś z nich miał wizję – jakiegoś rosyjskiego statku wojennego albo wydarzenia z przyszłości – szkicował ją, a te szkice szły coraz wyżej i wyżej przez kolejne szczeble dowodzenia.
Następnie, w 1995 roku, CIA rozwiązało jednostkę.
Wielu z żołnierzy, którzy przez lata próbowali obudzić w sobie nadludzkie zdolności, opublikowało autobiografie jak np. Lyn Buchanan, zatytułowaną Siódmy zmysł – sekrety jasnowidzenia, zdradza „szpieg psychotroniczny” z armii amerykańskiej.
– Każdy z nich ma niesamowite parcie na szkło – stwierdził generał Stubblebine. – Z chęcią poukręcałbym im te durne łby.
I to w zasadzie wszystko, co miał do powiedzenia na temat szpiegów psychotronicznych.
– Przyjęli ich z powrotem do roboty? – spytałem.
– Taką mam nadzieję – odparł.
– Czy Uri Geller z wami pracował? – spytałem.
– Nie – odrzekł. – Ale żałuję tego jak cholera. Jestem jego wielkim fanem.
Moja krucjata w poszukiwaniu Rona zaprowadziła mnie na Hawaje, do domu stojącego przy drodze z Honolulu do Pearl Harbor, gdzie mieszkał emerytowany sierżant sztabowy – a kiedyś szpieg psychotroniczny sił specjalnych – Glenn Wheaton. Glenn był potężnym mężczyzną o krótko, po wojskowemu przystrzyżonych rudych włosach i nosił imponującego wąsa w stylu weteranów wietnamskich, który wyglądał, jakby był przyklejony. Miałem chytry plan, żeby wypytać go o okres, kiedy był szpiegiem psychotronicznym, a później spróbować tak pokierować rozmową, żeby zahaczyła o Rona, ale od samego początku nasze spotkanie obrało zupełnie nieoczekiwany kierunek.
Glenn pochylił się ku mnie ze swojego fotela.
– Przeszedł pan od drzwi wejściowych do tylnych drzwi domu. Ile jest w moim domu krzeseł i foteli?
Zapadła cisza.
– Przypuszczam, że nie potrafi pan powiedzieć, ile jest tutaj krzeseł i foteli.
Zacząłem się rozglądać.
– Superżołnierz nie musiałby się rozglądać – rzucił. – Po prostu by wiedział.
– Superżołnierz? – spytałem.
– Superżołnierz – odparł Glenn. – Rycerz Jedi. Wiedziałby, gdzie są wszystkie lampy. Wiedziałby, gdzie są gniazdka. Większość ludzi ma słabo wykształcony zmysł obserwacji. Nie mają pojęcia, co się wokół nich dzieje.
– A kto to jest Rycerz Jedi? – spytałem.
– Właśnie pan na niego patrzy – powiedział Glenn.
W połowie lat osiemdziesiątych – opowiadał potem – siły specjalne stworzyły tajny plan pod kryptonimem Projekt Jedi, który miał na celu stworzenie wyjątkowych żołnierzy – żołnierzy obdarzonych zdolnościami nadnaturalnymi. Jedną z nich była zdolność uświadamiania sobie każdego szczegółu natychmiast po wejściu do pomieszczenia; to był poziom pierwszy.
– A poziom drugi? – spytałem.
– Intuicja – odrzekł. – Taki sposób wyszkolenia człowieka, żeby podejmował właściwe decyzje? Ktoś przybiega i mówi: „Droga się rozwidla. Skręcamy w lewo czy w prawo?”, a ty na to – Glenn strzelił palcami – „Ruszamy w prawo!”.
– A następny poziom? – spytałem.
– Niewidzialność – odparł Glenn.
– Prawdziwa niewidzialność?
– Początkowo pracowaliśmy nad prawdziwą – powiedział Glenn. – Po jakimś czasie jednak zaadaptowaliśmy to trochę i znaleźliśmy sposób, żeby nas nie zauważano.
– A co to za sposób? – spytałem.
– Trzeba zrozumieć powiązania między obserwacją a rzeczywistością i wtedy uczysz się, jak wykorzystywać niewidzialność – odrzekł Glenn. – Jeśli nikt cię nie dostrzega – jesteś niewidzialny. Istniejesz tylko dla kogoś, kto cię widzi.
– Więc to jest coś w rodzaju kamuflażu? – spytałem.
– Nie – westchnął Glenn.
– A pan jest dobry w tej niewidzialności? – spytałem.
– Jak by to powiedzieć – zastanawiał się Glenn. – Mam rude włosy i niebieskie oczy, więc ludzie raczej mnie zapamiętują. Ale jakoś daję sobie radę. Jeszcze żyję.
– A poziom powyżej niewidzialności? – zapytałem.
– Hmm – mruknął Glenn. Na chwilę urwał, nad czymś się zastanawiając, po czym rzekł: – Mieliśmy takiego sierżanta, który potrafił zatrzymywać serca kóz.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Glenn uniósł brwi.
– Jak to? Tylko samym... – zacząłem.
– Tylko siłą woli. Pragnieniem, żeby serce kozy się zatrzymało – powiedział.
– To spory skok – zauważyłem.
– Zgadza się – zgodził się Glenn.
– I udało mu się zatrzymać serce kozy? – spytałem.
– Co najmniej raz – odparł.
– No, no – powiedziałem. Naprawdę nie wiedziałem, co o tym myśleć.
– Ale to nie jest temat, w który chcielibyśmy...
– Się wgłębiać – dokończyłem.
– No właśnie – przytaknął Glenn. – To nie jest temat, w który chcielibyśmy się wgłębiać, bo, jak się później okazało, sam sobie też coś uszkodził.
– No, no – powtórzyłem.
– Uszkodzenie przez współodczuwanie – powiedział Glenn.
– Czyli nie chodzi o to, że koza stawiała psychiczny opór? – spytałem.
– Koza nie miała szans – powiedział Glenn.
– A gdzie to było? – spytałem.
– W Fort Bragg – odparł. – W miejscu, które nazywaliśmy kozim laboratorium.
– Glenn – powiedziałem – powie mi pan wszystko o Kozim Laboratorium?
I tak Glenn zaczął swoją opowieść.
Kozie Laboratorium – które istnieje do dziś – jest utajnione. Większość żołnierzy, którzy mieszkają i pracują w Fort Bragg, nawet nie wie, że takie laboratorium istnieje. Niewtajemniczeni sądzą – opowiadał dalej – że rozwalające się drewniane budynki szpitala jeszcze z czasów drugiej wojny światowej, stojące przy gruntowej drodze wśród chaszczy, są opuszczone. A tak naprawdę, w tych budynkach jest ze sto kóz pozbawionych możliwości wydawania głosu.
Kóz nie spędzono tam potajemnie tylko po to, żeby Rycerze Jedi mogli się na nie gapić. Kozie Laboratorium stworzono początkowo jako miejsce, w którym miało się odbywać szkolenie żołnierzy sił specjalnych z zabiegów chirurgicznych na polu walki. Podczas bardziej konwencjonalnego etapu życia kóz, jedną po drugiej zamykano w bunkrze za ciężkimi, stalowymi, dźwiękoszczelnymi drzwiami, a następnie strzelano im w nogi aparatem bolcowym trzpieniowym. Później szkolący się żołnierze zawozili zwierzę na salę operacyjną, znieczulali je, opatrywali ranę i dbali, żeby się dobrze goiła. Kiedyś Kozie Laboratorium było Psim Laboratorium, ale okazało się, że nikt nie chce wyrządzać krzywdy psom, więc zmieniono je na kozy. Podobno siły specjalne ustaliły, że stworzenie więzi emocjonalnej z kozą graniczy z cudem. Zgodnie z tym, co mówią członkowie ruchu Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt, w historii armii amerykańskiej kozy stanowią zadziwiająco duży odsetek z mniej więcej miliona zwierząt, na których przeprowadzano eksperymenty medyczne. Większość działań wojskowych związanych z kozami opatrzona jest klauzulą „ściśle tajne”, ale od czasu do czasu przeciekają pewne szczegóły. Na przykład, kiedy w roku 1946 zdetonowano bombę atomową na atolu Bikini na południowym Pacyfiku, większość z czterech tysięcy zwierząt, które wojsko wypuściło na te wody na barce desantowej zwanej Atomową Arką, żeby pływały tam po wybuchu bomby, stanowiły kozy. Wojskowi chcieli się przekonać, jak zwierzęta poradzą sobie z opadem promieniotwórczym. Poradziły sobie kiepsko. Ponadto wiele tysięcy kóz przekształca się obecnie w pewnej bazie lotnictwa armii amerykańskiej w dziwaczną hybrydę kozy i pająka. „Sieć pajęcza to wysoko ceniony materiał biologiczny, do którego ludzkość nie ma dostępu, bo, jak dotąd, potrafią ją wytwarzać tylko pająki” – wyjaśniał rzecznik prasowy sił powietrznych w rozmowie z dziennikarką CBC News w Kanadzie. „Kiedy gen pozyskany z komórki pająka stanie się częścią wyposażenia genetycznego kozy, będzie ona mogła tanim kosztem produkować w dużych ilościach sieć pajęczą. Sekret tkwi w kozim mleku. Z jednego grama takiego koziego mleka będzie można wyprodukować tysiące metrów koziej pajęczyny, którą będzie można wpleść w kamizelki kuloodporne, przeznaczone dla żołnierzy przyszłości”.
A teraz podejmuje się różne badania w Kozim Laboratorium – pozbawia się kozy możliwości wydawania dźwięków, strzela się do nich z aparatów bolcowych i tak dalej. Czy to wszystko – zastanawiałem się – może wyjaśnić, w jaki sposób sierżantowi sztabowemu udało się zabić kozę wzrokiem? Może, zanim dotarł do tej konkretnej kozy, już była słabego zdrowia – niektóre z nich dochodziły do siebie po amputacjach, innym otwarto klatkę piersiową i jamę brzuszną, zbadano ich serca i nerki, a następnie zaszyto z powrotem. Nawet te kozy, które mają więcej szczęścia – te, które tylko postrzelono – zapewne kuśtykały po Kozim Laboratorium w dziwacznej ciszy, z nogami w gipsie. Może ten sierżant gapił się na szczególnie chorowitą kozę? Jednak Glenn Wheaton powiedział, że nie pamięta żadnych szczegółów dotyczących zdrowia tej konkretnej kozy.
– Dlaczego więc właściwie ten sierżant zachorował w efekcie zatrzymania serca kozy? – spytałem.
– Aby wygenerować odpowiednią moc – odparł Glenn – aby wygenerować dostatecznie silną intencję uszkodzenia kozy, musiał sam siebie uszkodzić. Wszystko kosztuje, są tylko różne formy płatności, rozumie pan?
– A jaką część ciała sobie uszkodził? – spytałem.
– Własne serce.
– Ojej – powiedziałem.
Przez chwilę panowała cisza.
– A czy pan potrafi zatrzymać serce kozy? – spytałem Glenna.
– Nie! – odparł Glenn zdziwiony. – Nie! Nie, nie, nie!
Rozejrzał się wokół siebie, jak gdyby samo pytanie mogło zamieszać go w całą tę aferę z zatrzymywaniem kozich serc i wpisać na karty jakiejś czarnej księgi ciemnej strony mocy.
– Czy po prostu pan nie chce? – spytałem. – Ma pan w sobie moc zatrzymania serca kozy?
– Nie – odrzekł Glenn. – Chyba nie mam takiej mocy, żeby zatrzymać serce kozy. Sądzę, że gdyby ktoś był na tyle wyszkolony, żeby dojść do tego poziomu, musiałby powiedzieć sobie tak: „A co ta koza mi zrobiła? Dlaczego akurat ta koza?”.
– No, to kto osiągnął taki poziom? – spytałem. – Jak się nazywał ten sierżant sztabowy?
– Nazywał się – powiedział Glenn – Michael Echanis. I to wszystko – dodał – co wiem o Kozim Laboratorium.
– Glenn – pytałem dalej – czy pańskim zdaniem teraz, po 11 września, znów ktoś się wpatruje w kozy?
Westchnął ciężko.
– Już nie służę w wojsku – odparł. – Zszedłem z tej karuzeli. Wiem tyle, ile pan. Gdybym zadzwonił do sił specjalnych i zapytał o to, dostałbym tę samą odpowiedź, co wszyscy.
– To znaczy?
– Ani by nie zaprzeczyli, ani nie potwierdzili. Samo istnienie tych kóz jest tajemnicą wojskową. Siły specjalne nie chcą się przyznać nawet do tego, że mają kozy.
I właśnie z tego powodu, jak się później dowiedziałem, odbierano im zdolność wydawania dźwięków. To nie dlatego, że wymagano od żołnierzy sił specjalnych zdolności wycinania strun głosowych wroga, ale dlatego, że siły specjalne niepokoiły się, że setka meczących kóz w bazie ściągnie uwagę miejscowej organizacji ochrony praw zwierząt.
Glenn wyglądał na nieco spanikowanego.
– Ta historia to Ciemne Operacje – powiedział.
– I gdzie mam z tym wszystkim pójść? – spytałem.
– Nigdzie – rzucił Glenn. – Niech pan o tym zapomni.
– Nie potrafię o tym zapomnieć – odparłem. – Ten obraz będzie mnie prześladował.
– Proszę o tym zapomnieć! – powiedział Glenn. – Niech pan zapomni, że w ogóle wspominałem o jakichś kozach.
Ja jednak nie potrafiłem. Miałem tyle pytań. Na przykład: jak to się wszystko zaczęło? Czy siły specjalne po prostu wykradły pomysł generała Stubblebine’a? Całkiem możliwe, zważywszy na ciąg wydarzeń. Być może siły specjalne udawały obojętność wobec pomysłu generała, by zabijać wzrokiem zwierzęta, a później kazały Michaelowi Echanisowi, kimkolwiek on był, żeby zaczął się w nie wpatrywać. Być może dowódcy chcieli sami wypinać piersi do orderów, gdyby zabijanie przeciwnika wzrokiem weszło do arsenału armii amerykańskiej i zmieniło raz na zawsze nasz świat.
A może to był przypadek? Być może siły specjalne, o czym generał Stubblebine nie miał zielonego pojęcia, od dawna pracowały nad wykorzystaniem kóz? Czułem, że odpowiedź na to pytanie może pomóc mi zrozumieć, jak działa umysł amerykańskiego wojskowego. Czy właśnie tego rodzaju pomysły pojawiają się często w tych kręgach?
Pożegnałem się z Glennem Wheatonem i postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego, co się da, o Michaelu Echanisie. Urodził się w roku 1950 w miasteczku Nampa w stanie Idaho. Jego kolega z dzieciństwa mówił, że starsza pani mieszkająca po drugiej stronie ulicy była „prawdziwą jędzą”, więc Michael wysadził w powietrze jej altankę.
Walczył w Wietnamie przez dwa miesiące w roku 1970 i w tym czasie zabił dwudziestu dziewięciu ludzi. Były to tzw. potwierdzone zgony, ale później pocisk nieprzyjaciela odstrzelił Michaelowi kawałek łydki i część stopy, więc odwieziono go z powrotem do San Francisco, gdzie lekarze wojskowi oznajmili mu, że już nigdy nie będzie chodził. Zadziwił ich jednak, bo w 1975 roku został jednym z najlepszych amerykańskich zawodników koreańskiej sztuki walki hwa rang do i uczył technik takich jak niewidzialność żołnierzy sił specjalnych w Fort Bragg.
„Jeśli się znajdziesz przy murze z poziomo ułożonych cegieł, nie stój pionowo” – mówił zgromadzonym wokół siebie rekrutom Zielonych Beretów. „Kiedy jesteś na drzewie, staraj się wyglądać jak drzewo. Na otwartych przestrzeniach zwiń się i udawaj kamień. Między budynkami wyglądaj jak kawałek rurociągu. Jeśli masz przejść wzdłuż białej ściany, przykryj się prześcieradłem. Trzymaj przed sobą kawałek białego materiału i wtedy idź. Wyobrażaj sobie czerń. To jest właśnie nicość”.
Ta nicość była dla Echanisa czymś bardzo ważnym. Okazało się, że w tej nicości potrafi zabijać. Były kolega z klubu sportowego, również mistrz sztuk walki, nazwiskiem Bob Duggan, powiedział kiedyś w wywiadzie dla miesięcznika „Black Belt”, że jego zdaniem Echanis jest właściwie psychopatą. Powiedział także, że Echanis zawsze działał na skraju szaleństwa, że co chwilę wokół niego rozpętywała się jakaś burza, że nieustannie myślał o śmierci i umieraniu, a ten rys charakteru utrwalił się mniej więcej w tym czasie, gdy zabił dwudziestu dziewięciu Wietnamczyków, a następnie ktoś odstrzelił mu pół stopy.
„Patrzcie na ramiona lub nogi obiektu – mówił Echanis, szkoląc Zielone Berety. – Aż do ostatniej chwili nie patrzcie mu w oczy. Można zamrozić człowieka na ułamek sekundy, spoglądając mu nagle w oczy i nie spuszczając wzroku. Podchodzę do kogoś, nie patrzę na niego i nagle wbijam w niego spojrzenie. W tym momencie on patrzy na mnie. W ułamku sekundy całe jego ciało spina się i wtedy ja uderzam. Można przemawiać łagodnie, jakby się odmawiało modlitwę: «Nie, nie uderzę cię nożem, ani nie zaatakuję». I wtedy uderzasz. Jeżeli twoje ciało, głos i spojrzenie są całkowicie rozluźnione, nie przyjdzie mu do głowy, że jesteś w każdej chwili gotowy do ataku”.
W połowie lat siedemdziesiątych Echanis wydał książkę pod tytułem Samoobrona w walce na noże, która propagowała kontrowersyjną technikę hałaśliwych wyskoków w powietrze i obrotów wokół własnej osi. Takie podejście zyskało uznanie niektórych specjalistów od nożownictwa, lecz inni je skrytykowali, bo w ich przekonaniu podskakując i robiąc piruety w powietrzu, można niechcący dźgnąć się samemu, a kiedy jest się uzbrojonym w nóż, praca nóg powinna być oszczędna i prosta.
Tak czy inaczej, nadludzkie moce Echanisa stały się legendą. Jeden z byłych żołnierzy Zielonych Beretów tak wspominał go na blogu:
Szczena mi opadła, on leży na łóżku nabijanym gwoździami, a gość, którego szkolił, olbrzymim młotem rozwala mu na brzuchu betonowy bloczek. Widziałem, jak przebija sobie skórę na karku i przedramionach stalowymi haczykami i podnosi wiadra pełne piasku, później wyciąga haczyki i nie widać nawet kropli krwi, żadnego urazu; jak przeciąga linę, stojąc sam przeciwko dwunastu gościom, a oni nie dają rady poruszyć go nawet o milimetr; udało mu się nawet przy okazji zahipnotyzować kilka osób z widowni. W walce z nim Zielone Berety latały w powietrzu jak szmaciane lalki. Ból, który potrafił zadać, był niewiarygodny. Umiał powalić człowieka jednym palcem. Mike, nie zapomnimy cię. Nóż, który mi podarowałeś, leży tuż obok mojego zielonego beretu. Ukształtowałeś mi duszę na całe życie. Niech Bóg ma w opiece Mike’a Echanisa!
Echanis przez jakiś czas był redaktorem odpowiedzialnym za dział sztuk walki magazynu „Soldier of Fortune”, który reklamował się jako „magazyn zawodowych łowców przygód”. Stał się kimś w rodzaju ikony amerykańskich żołnierzy najemnych, i to zupełnie dosłownie, bo często pojawiał się na okładce „Soldier of Fortune”, i „Black Belt”. Jeżeli komuś przypadkowo wpadnie w ręce zdjęcie z lat siedemdziesiątych, przedstawiające przystojnego, żylastego amerykańskiego najemnika z sumiastym wąsem, w mundurze khaki i z bandanką na czole, który uzbrojony po zęby leży przyczajony w jakimś tropikalnym lesie, ściskając w dłoni nóż z groźnym, zębatym ostrzem, to prawdopodobnie będzie Mike Echanis. To wszystko jeszcze przysporzyło mu sławy, ale sława to zła rzecz dla najemnika. Prawdopodobnie właśnie ona doprowadziła do jego tajemniczej śmierci w wieku dwudziestu ośmiu lat.
Istnieje wiele wersji tego, jak Echanisa dopadła śmierć. Pewne jest tylko, że było to w Nikaragui; zatrudnił się tam jako najemnik u ówczesnego dyktatora, Anastasia Somozy. Niektórzy mówią, że CIA było pośrednikiem w ich spotkaniu i że Echanis dostał od agencji pięć milionów na wyszkolenie gwardii prezydenckiej Somozy i zwalczających sandinistów komandosów w swoich ezoterycznych sztukach walki.
Echanis powiedział kiedyś do kogoś z otoczenia Somozy, że uwielbia być w Nikaragui, bo w Stanach bardzo trudno jest iść ot tak sobie ulicą i wdać się w bójkę. A w Nikaragui – powiedział – porządne mordobicie trafiało się prawie codziennie.
Można by uznać, że dostawać kasę za pomoc w zdławieniu chłopskiego powstania to żaden heroizm, ale fani Echanisa powiedzieli mi, kiedy starałem się to delikatnie poruszyć w rozmowie, że dzięki temu jego odwaga jest tym bardziej godna podziwu, bo Amerykanie nie kochali Somozy, a dziennikarze „zrobili z sandinistów świętych”.
Jedna z wersji wyjaśniających śmierć Echanisa jest następująca: Echanis, wraz z kilkoma innymi najemnikami, leciał helikopterem na jakąś akcję, by na rozkaz Somozy rozpętać piekło w dżungli. Helikopter eksplodował albo w wyniku podłożenia bomby przez rebeliantów, albo dlatego, że jego pasażerowie bawili się granatami i któryś wybuchł – i wszyscy na pokładzie zginęli.
Inna wersja, którą opowiedział mi mistrz sztuk walki Pete Brusso, który trenuje żołnierzy piechoty morskiej w bazie szkoleniowej Pendleton niedaleko San Diego, zakłada, że Echanis wcale nie leciał helikopterem. Był na ziemi i zanadto zaufał swoim nadludzkim zdolnościom.
– Przechwalał się, że jeep może po nim przejechać i nic mu się nie stanie – wyjaśniał Pete Brusso. – Żołnierze sił specjalnych wsiadali do jeepa, Echanis kładł się na ziemi, a samochód powolutku po nim przejeżdżał. To wcale nie jest takie trudne. Jeep waży tonę dwieście, podzielić to na cztery koła, poza tym, jeżeli przejeżdża po człowieku powolutku, ciało jakoś to zniesie. Ale jeżeli przywalisz jeepem w człowieka leżącego na ziemi, ale pojazd jedzie szybko, dodaje się do tego energia kinetyczna.
Pete powiedział, że Echanis założył się z jakimiś kumplami najemnikami, że nic mu się nie stanie, jak po nim przejadą, bo chciał dowieść, że niczego się nie boi.
– No więc ten, co jechał jeepem, nie wiedział, że powinien zwolnić – powiedział Pete Brusso. – I po herbacie! – Zaśmiał się. – Zmarł od urazów wewnętrznych. Tak słyszałem.
– Uważa pan, że ktoś później wymyślił tę historię z helikopterem, żeby nie trzeba było się za Echanisa wstydzić, a z drugiej strony, żeby nikt nie musiał odpowiadać przed sądem za jego śmierć? – spytałem.
– Całkiem możliwe – odparł Pete Brusso.
A jednak w żadnej z tych historii o Michaelu Echanisie, które czytałem lub które mi opowiedziano, nie znalazłem nawet wzmianki o tym, że potrafił uśmiercić kozę wzrokiem, więc jeśli chodzi o Kozie Laboratorium, byłem w ślepym zaułku.
A co dziwne, kiedy poruszałem temat patrzenia na kozy w mejlach do byłych towarzyszy broni i współpracowników Echanisa, natychmiast i bez wyjątku przestawali mi odpisywać. Zacząłem podejrzewać, że zwariowałem. Po jakimś czasie postanowiłem unikać takich wariacko brzmiących słów, jak „zabijanie wzrokiem”, i zamiast tego zadawałem pytania brzmiące mniej więcej tak: „Czy wiadomo panu przypadkiem coś na temat tego, że Michael kiedyś próbował oddziaływać na żywy inwentarz na odległość?”.
Nawet wtedy jednak przestawali odpowiadać na moje mejle. Kto wie, może rzeczywiście wpadłem przypadkiem na tajemnicę tak wielką, że nikt nie chciał przyznać, że cokolwiek o tym wie. Postanowiłem zatem raz jeszcze odwiedzić Glenna Wheatona.
– Proszę mi tylko powiedzieć, czyj to był pomysł, to wpatrywanie się w kozy – tylko to chciałbym wiedzieć.
Glenn westchnął. I podał mi nazwisko.
W ciągu kilku następnych miesięcy wszyscy inni byli Rycerze Jedi podawali mi to samo nazwisko. Wciąż się pojawiało. Poza armią mało kto o nim słyszał. A jednak ten właśnie człowiek zainspirował Rycerzy Jedi do tego, co robili. W istocie jeden człowiek, uzbrojony jedynie w pasję do spraw nadprzyrodzonych i wiarę w nadludzkie zdolności, wywarł głęboki i jak dotąd jeszcze nigdzie nieopisany wpływ na niemal każdy przejaw funkcjonowania armii amerykańskiej. Z góry skazane na niepowodzenie próby przejścia przez ścianę generał Stubblebine podejmował właśnie z jego inspiracji. Za jego również sprawą – już bez klauzuli tajności – powstał słynny dzięki telewizji slogan zachęcający do wstępowania do armii amerykańskiej: „Bądź wszystkim, czym możesz się stać”.
Sięgasz głęboko wewnątrz siebie
Szukając rzeczy, których nigdy przedtem nie znałeś
Bądź wszystkim, czym możesz się stać
Uda ci się
W amerykańskiej armii
Ten tekst reklamowy został uznany przez specjalistyczny magazyn „Advertising Age” za drugi w kolejności najskuteczniejszy dżingiel w historii amerykańskich reklam telewizyjnych (zwycięzcą został tekst: „Zasługujesz na przerwę, więc wstań i ruszaj do McDonalda”). Ten slogan trafiał prosto w serce pokolenia absolwentów uczelni w reaganowskich latach osiemdziesiątych. Kto by uwierzył, że żołnierz, który przyczynił się do powstania tego tekstu, miał tak nieziemskie wyobrażenie o tym, co może oznaczać „wszystko, czym możesz się stać”?
Chociaż człowiek ten był pełen najlepszych intencji i kłębiły mu się w głowie myśli o światowym pokoju, był również, jak miałem później odkryć, inspiratorem naprawdę dziwacznych form tortur, które stosowały siły amerykańskie w Iraku w maju 2003. Nie stosowano ich w więzieniu Abu Ghraib, w którym nadzy iraccy więźniowie byli zmuszani do masturbacji i symulowania seksu oralnego z innymi więźniami. Odbywały się one w przemysłowym kontenerze, stojącym za nieużywaną stacją kolejową w małym miasteczku Al Kaim na granicy syryjskiej. Tortury te były na swój sposób równie przerażające, jak okrucieństwa w Abu Ghraib, ale dlatego że nikt nie robił zdjęć i dlatego, że pewną rolę odgrywał tutaj Purpurowy Dinozaur Barney, nie pisano o nich tak wiele w prasie ani nie wzbudzały takiej odrazy na całym świecie.
Wszystkie te rzeczy, jak również wpatrywanie się w kozę i wiele, wiele innych wydarzeń, narodziły się z inspiracji pomysłami pułkownika nazwiskiem Jim Channon.
Przekład: Krzysztof Mazurek
Redaktor prowadzący: Natalia Sikora
Redakcja: Dominika Cieśla
Korekta: Jadwiga Piller, Elżbieta Jaroszuk
Redakcja techniczna: Izabela Gołaszewska
Na I stronie okładki wykorzystano plakat filmowy. © Forum Film
Wydawnictwo W.A.B.
02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5
tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
wab@wab.com.pl
www.wab.com.pl
Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne, Piaseczno, Żółkiewskiego 7a
ISBN 978-83-7747-417-4
Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Wydawnictwo W.A.B
i Michał Nakoneczny / Virtualo Sp. z o.o.