Trylogia Szpiegowska
Autorzy: Vincent V. Severski
Wydawnictwo: Czarna Owca
Kategorie: Kryminał / sensacja
Typ: e-book
Formaty: MOBI EPUB
Ilość stron: 2480
Cena książki papierowej: 109.99 zł
cena od: 69.29 zł
Polskie powieści na miarę kultowego Millennium!
Misternie skonstruowane thrillery szpiegowskie osadzone w realiach polskich służb specjalnych. Osobiste porachunki, polityczne ambicje, zdrady i spiski w cieniu zagrożenia atakami terrorystycznymi i światowym konfliktem zbrojnym.
Mrożące krew w żyłach losy Konrada Wolskiego i jego ekipy.
Vincent V. Severski ─ pseudonim literacki pułkownika polskiego wywiadu. Przez wiele lat pracował poza granicami kraju pod przybraną tożsamością. Zajmował jedno z najwyższych stanowisk kierowniczych w Agencji Wywiadu. Odszedł ze służby w 2007 roku. Wielokrotnie odznaczany i wyróżniany przez najwyższe władze RP, uhonorowany Legią Zasługi przez prezydenta Baracka Obamę.
Nielegalni
Konrad powraca do Warszawy po zakończonej fiaskiem misji na Bliskim Wschodzie: znów nie udało mu się dopaść „Karola” vel Safira as-Salama, polskiego odszczepieńca, łącznika Al-Kaidy... Niejaki Hans Jorgensen szuka w szwedzkiej prasie niewinnych na pozór ogłoszeń, z których następnie odszyfrowuje zakodowane informacje... Pułkownik Stiepanowycz z mińskiego KGB krótko cieszy się z zarobionych na przemycie dolarów, gdyż pada ofiarą napadu... W październiku 1939 roku w Moskwie Beria, naczelnik NKWD, słucha referatu majora Zarubina na temat działań wywiadowczo-operacyjnych na terenie Polski. W gabinecie prezesa IPN zjawia się profesor Barda i twierdzi, że ma dokumenty, które rzucają całkiem nowe światło na zbrodnię katyńską... We współczesnej Polsce stanowisko prezydenta piastuje Stanisław Zieliński, lecz rzeczywista władza spoczywa w rękach szefa jego kancelarii, Marcina Kamińskiego – osobnika o niezbyt reprezentacyjnej aparycji, za to cieszącego się poparciem konserwatywnego elektoratu.
Wszystkie te na pierwszy rzut oka odległe od siebie wątki, postacie, miejsca i wydarzenia łączą się w niezwykłą, precyzyjnie skonstruowaną fabułę, tworząc kilkuset stronicową wciągającą historię o wyjątkowej mocy.
Niewierni
Agenci polskiego wywiadu z zespołu Konrada Wolskiego wpadają na trop tajemniczego spotkania w hotelu Marriott. Nie podejrzewają, że wydarzenie to postawi na nogi służby wywiadowcze wielkich mocarstw. Nowe zagrożenie terrorystyczne uruchamia lawinę wydarzeń od Jemenu po Irlandię.
Nieuchwytny Safir as-Salam, polski terrorysta w szeregach Al-Kaidy jest gotowy do decydującego starcia. Wszystkie tropy prowadzą do Szwecji, gdzie uwagę służb zaprząta genialny haker antyglobalista...
Nieśmiertelni
Ekipa Konrada Wolskiego znów rusza do akcji daleko poza granice kraju. Dostają niezwykle trudne zadanie. Jadą do Teheranu, by zapobiec konfliktowi zbrojnemu na skalę światową. Niestety wszystko zaczyna się komplikować. Czy Konrad i Sara wygrają wyścig z czasem i uratują życie swoich ludzi?
Tymczasem na politechnice w Sztokholmie zostają brutalnie zamordowane cztery osoby. Do gry wraca inspektor Gunnar Selander, który wraz z genialną hakerką Harriet Berghen i naczelnik wydziału ds. zwalczania terroryzmu Lindą Lund mają rozwiązać tę zagadkę. Śledztwo jest jednak zbyt trudne, by poradzili sobie z nim sami. Rozpoczynają arcytrudną rozgrywkę ze światem szpiegów i zdrajców.
W Moskwie dochodzi do cichego zamachu stanu. Michaił Popowski, chcąc wspomóc spiskowców, wyjeżdża do Sztokholmu na ostatnią misję. Jagan wraz ze swoim oddziałem podąża za Aminą na Kaukaz.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
NIELEGALNI
Nielegał
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
51
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
77
78
79
80
81
82
83
84
85
86
87
88
89
NIEWIERNI
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
77
78
79
80
81
82
83
84
85
86
87
88
NIEŚMIERTELNI
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
77
78
79
80
81
82
83
84
85
86
87
88
Epilog
Przypisy
Wszystkie rozdziały dostępne są w pełnej wersji książki
Redakcja trylogii: Mirosław Grabowski
Projekty okładek do trylogii: Magda Kuc
Nielegalni
Zdjęcia na okładce © Magda Kuc
Korekta: Maciej Korbasiński, Weronika Girys-Czagowiec, Jolanta Spodar
Text © copyright by Vincent V. Severski
Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2011
Niewierni
Zdjęcia na okładce:
kobieta w czerni (modelka – Elżbieta Kwinta) © Magda Kuc
Modern ocean liner © Melissa Madia/Shutterstock
Persian and Medean Guards, Persepolis, Iran © Danita Delimont/Gallo
Images/Getty Images/Flash Press Media
Korekta: Maciej Korbasiński, Anna Zaremba
Text © copyright by Vincent V. Severski
Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2012
Nieśmiertelni
Zdjęcia na okładce: Kobieta, samolot i góry © Magda Kuc
Persian and Medean Guards, Persepolis, Iran © Danita Delimont/Gallo Images/Getty Images/Flash Press Media
Korekta: Małgorzata Denys, Maciej Korbasiński
Text © copyright by Vincent V. Severski
Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
ISBN 978-83-8015-075-1
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa
www.czarnaowca.pl
Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: redakcja@czarnaowca.pl
Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: handel@czarnaowca.pl
Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: sklep@czarnaowca.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
NIELEGALNI
Zbieżność wydarzeń opisanych w niniejszej książce z prawdziwymi jest na ogół przypadkowa, ale nie zawsze. Niektórzy w tej powieści zobaczą siebie. Przedstawiłem te postacie tak, jak je widziałem, i chciałbym, żeby takie pozostały w mojej pamięci.
Vincent V. Severski
NIELEGAŁ to oficer wywiadu działający za granicą pod przybraną tożsamością. W odróżnieniu od oficerów legalnych rezydentur nie obejmuje go immunitet dyplomatyczny. Tożsamość nielegała budowana jest najczęściej na podstawie tak zwanych danych wtórnikowych, to znaczy „skradzionego” życiorysu autentycznej osoby, lub zgodnie z fikcyjnym, lecz wiarygodnym wzorem. Narodowość i – co za tym idzie – obywatelstwo dobiera się tak, by nie wzbudzał podejrzeń i mógł się swobodnie przemieszczać. Największe wywiady świata wykorzystują nielegałów do najtrudniejszych zadań, dlatego są oni narażeni na szczególne niebezpieczeństwo. Tę formę działalności wywiadowczej opanował i rozwinął w okresie międzywojennym Związek Radziecki, a do mistrzostwa doprowadził ją po II wojnie światowej. Nielegałowie są najpilniej strzeżoną tajemnicą tych nielicznych służb na świecie, które są w stanie posługiwać się tą jedną z najtrudniejszych, najbardziej skomplikowanych i najbardziej niebezpiecznych technik wywiadowczych.
1
Pomruk czterech wirujących silników potężnego airbusa 340 zapowiadał bliski start.
Wraz z grupą spóźnionych pasażerów jako ostatni wszedł na pokład Konrad Wolski. Stewardesa Lufthansy w nienagannym granatowym kostiumie wskazała mu drogę do przedziału klasy biznes.
Wrzucił plecak do luku bagażowego i ciężko opadł na fotel przy oknie. Wszystkie miejsca oprócz sąsiedniego były zajęte. Po prawej stronie, w środkowym rzędzie, siedział mężczyzna około trzydziestki, w białej koszuli, bez krawata, i z wyraźnym zaangażowaniem pisał na laptopie. Konrad przyglądał mu się przez chwilę i pomyślał, że jest przecież trzecia w nocy. Będzie tak stukał do rana?
– Nieważne… – mruknął do siebie, nieco zrezygnowany. Nie był w dobrym nastroju, czuł skutki alkoholu wypitego przez ostatnie dwa dni.
Miał nadzieję, że szybko się rozluźni i zaśnie, że napięcie i rozczarowanie bezowocną akcją w górach Jemenu ustąpią chociaż na jakiś czas. Od początku wiedział, że szanse powodzenia są niewielkie, a nie była to przecież jego pierwsza misja wywiadowcza, mimo to obwiniał się o jej fiasko.
Przez całą poprzednią noc, w miarę rozbrajania minibaru w pokoju 347 hotelu Al Bustan Rotana, William Stenton starał się mu wytłumaczyć, że to nie jego wina, taki po prostu mają zawód. Jednakże wraz z upływem czasu Konrad coraz bardziej się rozrzewniał, a William popadał w coraz większą determinację. Każdy z nich bronił swojej opinii do tego stopnia, że następnego dnia zgodnie zrezygnowali ze śniadania.
Konrad lubił pracować z Williamem. Widział, że jest on zupełnie inny niż pozostali oficerowie Secret Intelligence Service, a w końcu znał ich wielu – od herbowych arystokratów, walijskich górników, Irlandczyków, Żydów do zadziwiających londyńczyków, jakich można spotkać między Brixton, Soho a East Endem. Jednym z nich był właśnie Stenton, trochę młodszy od Konrada, ale z dużym szpiegowskim talentem, bezbłędną znajomością arabskiego, polskim cwaniactwem, odpornością Rosjanina i urodą fińskiego chłopa.
To już nasza kolejna wspólna robota, a chemia wciąż się zgadza – pomyślał. No i dobrze… bo lubię tego Brytola!
Miał totalny zamęt w głowie. Osądził, że stanowczo przesadzili z ilością czerwonego wina i burbona, wypitą podczas dwugodzinnego oczekiwania na lotnisku w Dubaju.
Bill wyleciał godzinę wcześniej do Londynu – pomyślał z zazdrością – a mnie czeka jeszcze przesiadka we Frankfurcie. W Warszawie będę dopiero o jedenastej.
Spojrzał na zegarek.
Najgorsza godzina! Reszta dnia stracona.
Przez moment mu zaświtało, że po drodze z lotniska mógłby wpaść do Agencji na Miłobędzką, ale natychmiast zrozumiał, że właściwie nie ma powodu i że takie myśli to zwykły odruch Pawłowa.
Ciekawe, czy w Wydziale udało się uzyskać coś nowego w sprawie tego cholernego „Karola”, Safira as-Salama.
Zadziwiający przypadek, ten „Karol”! Po raz kolejny Konrad analizował sprawę i chociaż znał ją tak dobrze jak siebie samego, to wciąż nie mógł znaleźć odpowiedzi na wiele pytań, w tym na najważniejsze: Dlaczego? Dlaczego Polak konwertyta, dwa fakultety, pięć języków: arabski, francuski, angielski, niemiecki i włoski, mistrz walk wschodnich, został łącznikiem między Al-Kaidą w Jemenie i Pakistanie a resztą świata? Co zrobił, że powierzono mu ważną i delikatną funkcję zaufanego współpracownika Sajeda al-Szariego? Musiał udowodnić swoje oddanie dżihadowi i Koranowi, przelewając krew niewiernych! To jasne! Ta myśl napawała Konrada wściekłością.
Trudno to teraz zweryfikować, ale prawdopodobnie to on pomógł lokalnym terrorystom porwać naszego ambasadora w Jemenie w 2000 roku. Może to właśnie była jego przepustka do Al-Kaidy.
Rozmawialiśmy ze wszystkimi, którzy go znają, i nikt nie potrafił znaleźć rozsądnej odpowiedzi. Kim on jest? Dlaczego napisał do swojej parafii w Ursusie, że występuje z Kościoła katolickiego? Już tyle miesięcy Konrad powtarzał sobie te same pytania. Gdyby znał na nie odpowiedź, już dawno dopadłby „Karola”.
A tu ciągle to męczące, idiotyczne „dlaczego?”. Przypadek nie do wyjaśnienia, chociaż wszyscy myślą, że wiedzą, w czym rzecz. Jak ten mój szef, generał szpiegostwa! On też zawsze wszystko wie… Dlaczego kanadyjski geniusz Gerald Bull budował superdziało dla babilońskiego geniusza Saddama? Dlaczego został zamordowany? Proste pytania, trudne odpowiedzi. „Generał” zawsze odpowiada na pytanie „dlaczego?” zdaniami wielokrotnie złożonymi i nie jest to odpowiedź zaczynająca się od „nie wiem, ale…” czy „bo to jest tak…”. Konrad wciąż czuł niesmak po nieudanym pościgu za Safirem bezdrożami Szabwy i rozpierała go wściekłość towarzysząca porażce.
Musi wiedzieć, że go ścigamy, ma to przecież wkalkulowane w swój los, to jego ryzyko! Cóż, sam sobie wybrał… Co też mi chodzi po łbie! – obruszył się. Przecież dlatego znowu zwiał, że wie, iż jest dla nas bezcenny.
Leżał w opuszczonym fotelu, przymknąwszy powieki, gdy ktoś delikatnie szarpnął go za ramię.
Stewardesa z przyklejonym do twarzy uśmiechem przypomniała o podniesieniu fotela i zapięciu pasów. Poczuł ulgę, gdy przerwała mu te męczące myśli.
Zapiął pas i dopiero teraz zauważył, że tygodnie spędzone w górach Jemenu i Omanu zdjęły z niego kilka kilogramów. Jeszcze przez chwilę się mocował, by rozsznurować i zdjąć buty trekkingowe, po czym oparł głowę o szybę i obserwował, jak samolot toczy się po płycie lotniska. Przygasło światło i ciężki airbus rozpoczął swój długi rozbieg, by wreszcie poderwać się do spokojnego, miarowego lotu.
Przeleciałem w swoim życiu już chyba na Księżyc i z powrotem, ale do startów nigdy się nie przyzwyczaję. Z wyjątkiem airbusa 340! – pomyślał, wciąż wyglądając przez okno w nadziei, że w końcu zobaczy słynną palmową wyspę i mapę świata. Samolot jednak dopiero się wznosił i z tej wysokości niewiele było widać. Wpatrzony w widok za oknem, Konrad nawet nie zauważył, kiedy zgasł sygnał „zapiąć pasy” i zapaliło się światło.
Rozłożył fotel, który wychylił się niemal horyzontalnie. Lubił latać klasą biznes, bo przy jego wzroście, prawie metr dziewięćdziesiąt, zapewniała mu odpowiedni komfort.
Stewardesa podała kartę posiłków. Bez zastanowienia zamówił rybę i podwójną whisky, mając nadzieję, że szybko zaśnie. Obiecał sobie, że zaraz po powrocie weźmie tydzień wolnego i pojedzie pożeglować na Mazury. Myśl o jeziorach i soczystej zieleni bez czterdziestostopniowego upału sprawiła mu wyraźną przyjemność. Poczuł, jak poprawia się jego nastrój.
Włączył monitor kina pokładowego i przejrzał zestaw tytułów. Wybrał na chybił trafił film 300. Tymczasem stewardesa przyniosła mu szklaneczkę whisky z brzęczącym lodem. Założył słuchawki i włączył film. Postanowił zaczekać na posiłek, a potem oglądać tak długo, aż zaśnie.
Nie zasnął. Obejrzał do końca i ze zdziwieniem stwierdził, że film zrobił na nim wrażenie. Zaczął się intensywnie zastanawiać, co go tak poruszyło. Czy to, że komiksowa, barwna i tandetna historia trzystu Spartan nie odbiegała tak bardzo od świata, w którym żył? Świata szpiegów, wywiadów, pełnego kłamstwa i hipokryzji, choć także przyjaźni i bohaterstwa. Świata, w którym nic nie jest tym, na co wygląda, świata, w którym nie istnieją słowa „wiem” i „nie wiem”, kolory zaś są kwestią umowy. Nie ma nazwisk, tylko imiona, a prawdziwe są może jedynie twarze.
Ale w tym filmie wszystko wydaje się takie jasne, szczere… Chciałbym, żeby takie było moje życie, chciałbym być takim Leonidasem.
Odbierał film zmysłami wyostrzonymi przez alkohol. Odreagowywał w ten sposób ostatnie ciężkie miesiące. Był to naturalny odruch obronny, który pozwalał chociaż przez chwilę wierzyć, że świat jest prostszy i ludzie są lepsi. Że istnieją honor, godność i zasady. Jak żona, to taka jak Gorgo, jak zdrajca, to taki jak Efialtes, jak zwierzchnicy, to tacy jak eforowie, a moralność i polityka, które w filmie uosabiał Teron, oparte na jasnych, prostych regułach.
Ale tak nie jest i nigdy nie będzie. W tym zawodzie naprawdę trudno znaleźć jakiś wyraźny punkt odniesienia. Trudno więc wierzyć także w Boga, o ile to w ogóle możliwe. A w zasadzie lepiej nie wierzyć. Widać zresztą, jak pobożność oficerów maleje wraz ze wzrostem ich doświadczenia.
Jeśli szpieg w cokolwiek wierzy, to tylko w to, że może mu się uda – myślał Konrad, leżąc w fotelu przykryty kocem, i nagle zorientował się, że nie pamięta, czy zjadł już posiłek, czy nie. Na oczach miał opaskę i czuł, że ołowiane ręce odmówiłyby mu posłuszeństwa, gdyby kazał im się ruszyć.
2
Obudził się, lecz pozostał jeszcze w łóżku. Pokój wypełniało blade światło rozpoczynającego się dnia.
Nazywam się Hans Jorgensen – pomyślał.
– Nazywam się Hans Jorgensen – powiedział półgłosem, akcentując nienaturalnie mocno „H” i „J”. – Jestem Duńczykiem i mieszkam w Szwecji.
Zapalił lampkę i spojrzał na zegar: dochodziła piąta trzydzieści. Usłyszał głośne trzaśnięcie metalowej klapki w drzwiach, gdy doręczyciel wrzucił do środka gazetę. Lubił ten dźwięk, poranny sygnał dnia zapowiadający nowe wydarzenia.
W mieszkaniu unosił się wyraźny aromat kawy.
Automat też już się obudził – pomyślał i poczuł przypływ dobrego nastroju.
Przez chwilę leżał jeszcze w łóżku i myślał o Ingrid, która przez tyle lat parzyła mu kawę dokładnie o piątej trzydzieści. Odkąd odeszła, jej rolę przejęło to bezduszne urządzenie.
Poderwał się żwawo, zadowolony, że mimo osiemdziesiątki na karku wciąż jest w dobrej formie. Wiedział, że osiągnął to nie bez wysiłku.
Wykonał kilka ćwiczeń, by rozluźnić stężałe po nocy mięśnie. Przypomniał sobie, że nie wykupił jeszcze karnetu na basen, na który uczęszczał regularnie przez ostatnie trzydzieści siedem lat.
Włożył szlafrok i zaczął przygotowywać śniadanie. Z lodówki wyjął tubkę pasty rybnej Kalles. Przyjrzał się bliżej opakowaniu i stwierdził, że wczoraj upłynął termin przydatności do spożycia. Sporo jeszcze zostało, więc wycisnął tubkę do końca. Wystarczyło na dwie kromki ciemnego chleba.
– Jak typowy stary Szwed – powiedział, chociaż rzadko myślał o sobie w ten sposób.
Podszedł do drzwi, podniósł z podłogi gazetę „Svenska Dagbladet” i jak codziennie podczas śniadania zaczął ją przeglądać. Najpierw rzucił okiem na pierwszą stronę i tytuły artykułów. Szybko jednak przeskoczył do stron z ogłoszeniami. W dziale „sprzedam”, sunąc palcem po tekście, przejrzał uważnie anonse na literę „Z”. Nie potrzebował okularów.
Czynność tę wykonywał dzień w dzień od czterdziestu trzech lat i ani razu jej nie zaniedbał. Mimo że z niemałym trudem opanował obsługę Internetu, wolał posługiwać się gazetą.
Przepracowawszy ponad czterdzieści lat jako naczelnik wydziału Urzędu Imigracyjnego w Sztokholmie, odszedł na emeryturę tuż przed kolejną komputeryzacją. Wiedział aż nazbyt dobrze, że nie poradziłby sobie w nowych warunkach. Był jednak dumny ze swojego przywiązania do czegoś, co nazywał tradycją i zasadami Hansa.
Na ostatnim miejscu w kolumnie „sprzedam” dostrzegł ogłoszenie: „Zainteresowani szkicem E. Dahlbergha, Ryga, tel. 0859011678”.
Drgnął, poczuł narastające podniecenie. Zawsze tak reagował, gdy czytał ten anons, choć ostatnio nie zdarzało się to często. Próbował sobie przypomnieć, który to już raz.
Nie jestem pewien – pomyślał – ale chyba co najmniej pięćdziesiąty.
Podszedł do biblioteki, wyjął książkę, w której zaznaczał numery stron odpowiadające kolejnym ogłoszeniom. Obliczył, że to jest pięćdziesiąte piąte, i aż się zdziwił, stwierdziwszy, że poprzednie ukazało się zaledwie dwa miesiące wcześniej. A był czas, że nie ukazywało się przez dwa lata.
Stanął przed lustrem w przedpokoju i uśmiechnął się do siebie. Miał poczucie, jakby satysfakcja mieszała się z młodzieńczym wigorem. Ten stan, którego doświadczał całkiem często, kojarzył mu się zawsze z pegazem. Nie wiedział właściwie dlaczego, ale darzył sympatią to niby-zwierzę, którego tandetna figurka stała na regale. Ingrid kupiła ją wiele lat temu na targu staroci na Skärholmen.
Przeszedł do salonu. Spojrzał na zdjęcie uśmiechniętej Ingrid, obejmującej wysoką sylwetkę ich syna Carla w granatowym mundurze oficera Szwedzkiej Marynarki Wojennej. Przez chwilę się zastanawiał, gdzie on teraz może być. Od wielu dni nie miał z nim kontaktu. Ale tak jest zawsze, gdy Carl wyjeżdża na ćwiczenia.
Musiał zająć się ogłoszeniem. Wiedział, że ma na to tylko dwanaście godzin. Nie obawiał się żadnych komplikacji. Był profesjonalistą i nigdy się nie pomylił.
Spokojnie dokończył śniadanie, powtarzając w pamięci numer telefonu. Przychodziło mu to z łatwością dzięki wyćwiczonej zasadzie skojarzeń. Umiejętność zapamiętywania faktów, obrazów, a cyfr w szczególności, opanował już dawno i mimo upływu pięćdziesięciu pięciu lat wciąż doskonale sobie radził. Był przekonany, że pomylić się nie może. Ważniejsze było jednak to, że znów zdał swój egzamin z alzheimera. Bał się tej choroby bardziej niż jakiejkolwiek innej. Znał ją dobrze, bo zmagała się z nią Ingrid.
Mimo że od wielu lat był na emeryturze, czuł ogromną potrzebę aktywności. Nie przeszkadzało mu, że jest teraz wykorzystywany w mniejszym stopniu niż dawniej. Tak czy owak wciąż cieszył się zaufaniem i był potrzebny.
– Życie w samotności wymaga szczególnego hartu. I ja go mam. Taka samotność długodystansowca – mruknął pod nosem.
Kolejny raz przyłapał się na tym, że coraz częściej mówi do siebie. Znów pomyślał o Carlu. Odkąd odeszła Ingrid, tęsknił za nim jeszcze bardziej i trochę dał się ponieść emocjom.
No proszę, zabrakło mleka do kawy. Ona nigdy by o tym nie zapomniała – pomyślał. Więc co? Mam dzisiaj dwie sprawy do załatwienia: kupić mleko i odpowiedzieć na ogłoszenie.
– Jestem czasami trochę za bardzo cyniczny – powiedział do siebie i stwierdzenie to sprawiło mu przyjemność.
Wziął prysznic i ubrał się.
Stał teraz na środku salonu. Lubił go, choć wielu mógł się wydawać staromodny i niepraktyczny. Nigdy nie przekonał się do produktów Ikei, bo zawsze odrzucała go myśl, że będzie musiał je skręcać. Żałował jedynie, że po odejściu Carla z domu sprzedał wszystkie jego meble, tak jakby chciał wyrzucić go z pamięci, a to przecież nieprawda.
Nie ma to jak moja przedwojenna komoda – pomyślał, patrząc na ponury mebel, który Ingrid kupiła gdzieś na pchlim targu. Przechodząc obok, przejechał palcem po blacie, żeby sprawdzić poziom kurzu.
W przedpokoju włożył zieloną kurtkę Barboura, którą miał od piętnastu lat, i stojąc już z kluczami w ręku, spojrzał jeszcze raz na pokój i kuchnię. Utrwalił ten widok w umyśle jak na fotografii. Starał się zapamiętać ustawienie wszystkich przedmiotów do najdrobniejszego szczegółu. Odkąd został sam, zawsze tak robił, kiedy opuszczał mieszkanie na dłużej. Może niepotrzebnie, ale podświadomość nie pozwalała mu o tym zapomnieć.
Zamknął za sobą drzwi, dwukrotnie się upewniając, czy zamek zaskoczył. To bardziej intuicja niż przezorność, ale od czasu włamania do sąsiadów stał się jeszcze bardziej ostrożny.
Zszedł z pierwszego piętra i wyszedł na pustą ulicę. Poczuł silne szarpnięcie wiatru. Było już oczywiste, że tego dnia nie będzie ładnej pogody. Zaczerpnął głęboko powietrza i poczuł się wyraźnie ożywiony.
Podszedł do swojego wysłużonego volvo 245, które stało na parkingu za domem, chociaż nieco dalej miał garaż. Wielokrotnie myślał o zmianie samochodu, ale z tym pojazdem wiązały się jego najważniejsze wspomnienia.
Ingrid była znacznie lepszym kierowcą niż ja – skonstatował i złapał się na tym, że coraz częściej ją idealizuje. To takie typowe dla samotnego człowieka…
Wsiadł do zimnego samochodu, włączył silnik, ogrzewanie i na końcu radio. Rozległy się dźwięki Stabat Mater Vivaldiego. Lubił tę kompozycję. Wcześniej słuchali jej zawsze z dużej płyty winylowej podczas wielkanocnego śniadania. Przypomniał sobie małego Carla z opadającą na oczy jasną czupryną i pogodną Ingrid krzątającą się wokół świątecznego stołu.
Nie słyszał tego utworu od jej śmierci.
Teraz musiał jechać do swojego letniego domu nad brzegiem morza, kilka kilometrów od miejscowości Åkersberga, na północ od Sztokholmu.
Gdy ucichła muzyka, zdał sobie sprawę, że siedział w samochodzie kilkanaście minut. Miał jeszcze czas na sprawdzenie numeru telefonu zamieszczonego w ogłoszeniu, ale był zły na siebie, że przypomniał sobie o tym tak późno. Właściwie nic się nie stało, niemniej potraktował to jako ostrzeżenie: powinien być bardziej skoncentrowany.
Jest wcześnie rano, muszę się rozruszać – pomyślał, odrzucając w ten sposób podejrzenie, że się starzeje.
Zjechał na stację benzynową Shella na Värmevägen, kupił kartę telefoniczną za dwadzieścia pięć koron i zadzwonił z automatu. Odebrała zaspana kobieta, zaskoczona pytaniem o sztych Dahlbergha. Po chwili, żeby się upewnić, wykonał jeszcze jeden, tym razem głuchy telefon na ten sam numer. Od początku wiedział, że nie ma się czym niepokoić, ale teraz poczuł się jeszcze lepiej.
Dojazd do Åkersbergi zajął mu o tej porze trzydzieści minut.
Wszedł do domu. Rozejrzał się i od razu nabrał pewności, że wszystko jest w takim samym porządku jak trzy tygodnie temu, kiedy stąd wychodził.
Otworzył okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Wyszedł na taras i odetchnął głęboko. Wstawał dzień. Cisza, przeplatana wiatrem i niewyraźnym odgłosem morskich fal, działała kojąco.
Po chwili zrobiło mu się zimno. Wszedł do domu, zdjął kurtkę i włożył grubszą, której używał do pracy w ogrodzie. Bardziej jednak nie chciał pobrudzić swojego starego barboura, który nie nadawał się do prania. Był z nim związany jak z najbliższym towarzyszem i wcale nie uważał, że to może być śmieszne.
Podszedł do włazu w podłodze, obok wejścia do kuchni, i z pewnym trudem go otworzył. Poczuł znajomą lekką woń stęchlizny.
Czy to może być zapach starości?
– Co za idiotyzm! – powiedział do siebie po cichu.
Nie lubił słowa „starość” i szybko odpędził tę coraz bardziej natrętną myśl. Teraz ma się czym zająć, czymś ważnym, ważniejszym niż tak prozaiczna sprawa jak starość.
Stał przez chwilę przed ciemnym i wilgotnym wejściem do piwnicy. Zszedł jedenaście stopni w dół po prawie stuletnich schodkach. Potknął się na uszkodzonym dziewiątym stopniu, ale szybko odzyskał równowagę. Zapalił światło, chociaż i bez niego trafiłby bezbłędnie. Przy świetle czuł się jednak pewniej. Znowu zapomniał rękawiczek. Owinął dłoń rękawem kurtki i zaczął rozgarniać narzędzia ogrodowe.
Nagle odskoczył. Czarny kosmaty pająk tkwił w bezruchu na ogromnej szarej pajęczynie.
Zawahał się tylko sekundę i wymierzył staranny cios butem.
– Chyba nigdy się z tego nie wyleczę – wyszeptał.
Wydawało mu się, że już dawno pokonał tę słabość, ale lekka gorycz w ustach wskazywała, że jednak nie do końca. Jak przez mgłę zobaczył niebieski, niedoświetlony pokój z dzieciństwa i prawie usłyszał przeraźliwy krzyk chłopca stojącego naprzeciw brunatnej zasłony, po której powoli sunął tłusty pająk… i śmiech dziewczynki z warkoczami. Olga… Ale niewyraźny obraz szybko się rozpłynął.
Powrócił do pracy. Odstawił narzędzia i otworzył dobrze zamaskowane przejście do drugiego, niedużego, wąskiego pomieszczenia. Zgasił światło w piwnicy i zamknął za sobą drzwi. Teraz mógł włączyć światło w bunkrze.
Powiódł ręką po murze, wyczuł niezauważalne dla innych zgrubienie i delikatnie przesunął w prawo kamienną narośl. Kiedy usłyszał zgrzyt, pewnym ruchem przyciągnął do siebie wystający kawałek ściany.
Ciekawe – pomyślał – tyle lat, a mechanizm działa bez zarzutu. Muszę go jednak naoliwić.
Był dumny ze swojego pomysłu, a jeszcze bardziej z jego realizacji. Poprzednia, klasyczna skrytka, mimo że wykonana przez fachowców, była, jak się później okazało, bardziej zawodna. Służyła mu tylko dziesięć lat.
Teraz jest dobrze. Bardzo dobrze – pomyślał.
Schowek miał co najmniej siedemdziesiąt centymetrów głębokości i tyle samo szerokości. Był za to dość niski.
Z wnętrza wyjął gruby notatnik w skórzanej oprawie i z mosiężnym zamkiem szyfrowym. Usiadł na krześle przy stole, nad którym wisiała metalowa lampa ze stuwatową żarówką. Otworzył notatnik na pierwszej stronie. Od góry, w pięciu pierwszych wierszach, biegły grupy pięciocyfrowych odręcznych zapisów, pozostała część kartki była jeszcze niezapełniona. Z pojemnika na stole wybrał zwykły, dobrze zaostrzony ołówek. Wpisał numer telefonu z ogłoszenia w „Svenska Dagbladet” i dodał do niego pierwsze dziesięć cyfr zapisanych powyżej.
Przysunął się do stołu, opuścił lampę i przez chwilę nasłuchiwał odgłosów z zewnątrz.
Po zsumowaniu powstał dwukrotnie dłuższy nowy zestaw cyfr. Na wyklejce okładki notatnika znajdował się tezaurus, który pozwolił odczytać tekst poprzez przypisanie kolejnym dwóm cyfrom odpowiedniej litery. Powoli wyłonił się tekst: „5 dni, miejsce 12”.
Szybko przerzucił kartki do czerwonej zakładki i sprawdził, czy pamięć go nie zawodzi, choć dobrze pamiętał miejsce numer 12 w Visby na Gotlandii, które sam przygotował.
– Nareszcie! – westchnął w poczuciu zadowolenia.
Od dłuższego już czasu nie otrzymywał ofensywnych zadań operacyjnych, jedynie ustaleniowe czy zabezpieczające, choć czasami dość skomplikowane. Dlatego już dwukrotnie prosił Centralę o przysłanie nowych dokumentów legalizacyjnych. Swoje duńskie papiery wykorzystywał już wielokrotnie, toteż za każdym kolejnym razem zwiększało się niebezpieczeństwo wpadki.
Sięgnął głębiej do ciemnego schowka i wyjął zawinięty w naoliwioną szmatkę pistolet Walther PP. Rozwinął go, położył na stole i pomyślał, że może trzeba go wyczyścić. Nie pamiętał, kiedy robił to ostatni raz. Nigdy z niego nie strzelał. Nie miał emocjonalnego stosunku do broni. Nawet nie był pewien, czy amunicja po tylu latach może się jeszcze do czegoś przydać.
A właściwie do czego? Ciekawe, że też się tym nie interesują – pomyślał z przekąsem.
Zawinął pistolet i włożył z powrotem do skrytki. Jednocześnie wyjął hermetyczną kopertę ze swoimi dokumentami. Sprawdził je i stwierdził po raz kolejny, że paszport stracił już ważność. Zaklął. Był prawie pewien, że nareszcie wysłuchano jego błagań i że na Gotlandii odbierze nowe dokumenty. Od jakiegoś czasu ta sprawa dziwnie go denerwowała, chociaż zdarzały się i gorsze sytuacje w relacjach z Centralą.
No tak! Zrobił się już ze mnie typowy zgryźliwy Svensson! – pomyślał z autoironią.
Tak jak zwykle kartkę z rozszyfrowaną wiadomością wyrwał z notatnika i spalił w dużej kamiennej misce. Teraz najważniejsza była realizacja zadania. Lubił to uczucie, wrażenie przeprogramowania. Stawał się jakby automatem, niezawodnie pracującą maszyną, mechanicznym cudem dawnych rzemieślników, a nie jakimś zapisem w programie komputerowym.
3
Samolot wylądował w Warszawie piętnaście minut przed czasem. Pilot pożegnał się z pasażerami, informując, że na zewnątrz jest trzydzieści stopni ciepła. Rozwiało się marzenie Konrada o deszczu i chłodzie.
Zanim zgasły silniki, w samolocie zabrzmiały różnobarwne sygnały telefonów komórkowych.
Konrad miał dwa SMS-y. Pierwszy od Marcina – „Czekamy” – i drugi od Williama – „W porządku? Nigdy więcej mieszanki! Będę za tydzień. OK?”. Zdał sobie sprawę, że zapomniał o ustaleniach, jakie zrobili z Williamem w Dubaju. O konieczności pilnego podsumowania sprawy Safira i wypracowania jakiejś nowej koncepcji dalszego działania.
Myśl o wyjeździe na Mazury, jeszcze przed chwilą tak miła, stała się nagle nierealna.
Przecież muszę napisać raport z wyjazdu, co w optymistycznym wariancie zajmie mi przynajmniej tydzień. Nie zdążę się przygotować do dyskusji z Williamem, a jeszcze czekają na mnie sprawy bieżące. Z pewnością w Wydziale nagromadziło się ich mnóstwo… ale dzięki Bogu Sara czuwa nad tym wszystkim.
W holu przylotów nowego terminalu na Okęciu, w stałym, dyskretnym miejscu, czekał Marcin.
Wysoki, w ciemnych okularach za minimum półtora tysiąca złotych, z włosami zaczesanymi do tyłu za pomocą potężnej dawki żelu i kilkudniowym zarostem, w granatowym garniturze i białym podkoszulku, wyglądał jak groteskowy szpieg macho z koszmarnego snu reżysera polskich seriali sensacyjnych. Tak się ubrać potrafił tylko on.
Swoim widokiem rozbawił Konrada, tym bardziej że on sam przypominał teraz Jeffa Corwina, poszukiwacza przygód z kanału Animal Planet. Nigdy się głębiej nie zastanawiał, czy to artystyczna dusza zmusza Marcina do tych metamorfoz, czy też próbuje on w ten sposób wabić kobiety, co przecież i tak przychodziło mu łatwo.
– Witam w ojczyźnie, szefie – rzucił Marcin na powitanie i założył okulary na czoło jak włoski żigolak. Wziął od Konrada plecak i skierował się prosto do wyjścia. – Sara czeka przed terminalem… wiadomo, tu jest zakaz palenia – dodał, co było oczywiste, bo Sara paliła nieustannie, jednak w miarę możności starała się przestrzegać zakazów.
Na zewnątrz było wyjątkowo duszno.
Sara stała przy popielniczce. Na widok Konrada uśmiechnęła się pogodnie.
– Nareszcie jesteś! Stęskniliśmy się za tobą… Jak lot? – zapytała z teatralnym grymasem, gdy Konrad objął ją po przyjacielsku. – Czuję i widzę, że trochę męczący… Szkoda, że nie dopadliście tego Safira, ale nie martw się, mamy nowe informacje na jego temat. Nie przesłałam ich, bo wymagają weryfikacji. Sam zresztą ocenisz. Poza tym to nie takie pilne… ale ciekawe! – Mówiła z szybkością karabinu maszynowego. – Schudłeś! Ładna opalenizna! – dorzuciła, taksując go wzrokiem.
Wsiedli do granatowego volkswagena touarega zaparkowanego w garażu.
– Jedziemy do domu… Kabaty? – zapytał Marcin z wahaniem.
– A ty myślałeś, że dokąd, do roboty? Jedziemy do domu! – odpowiedział Konrad.
– Sorry, szefie, ale Sara mówiła, że numer dwa od rana dopytuje się o szefa. Czy już szef przyleciał… i takie tam. Dlatego pomyślałem, że… – urwał w pół zdania.
– O co chodzi, Saro? – zapytał spokojnie Konrad. – Przecież znaliście termin mojego powrotu. Nie poinformowałaś go?
Był absolutnie pewny, że Sara powiadomiła numer dwa, czyli zastępcę szefa Agencji do spraw operacyjnych, podpułkownika Lecha Zabłockiego, z powodu zwalistej sylwetki powszechnie zwanego „Ciężkim”. Od razu zrozumiał, że ten chce go widzieć – choć raczej nie w sprawie „Karola” – bo jak zwykle ma kłopoty z podjęciem jakiejś decyzji. Przyzwyczaił się już do tego, ale ukrywał charakter i niekompetencję „Ciężkiego” przed młodszymi oficerami, by nie szkodzić dodatkowo i tak już zszarganemu autorytetowi służb specjalnych.
– Oczywiście, że go poinformowałam! – odpowiedziała sucho Sara, patrząc przez okno. – Jak wrócę do Centrali, to zadzwonię i powiem, że jesteś zmęczony po podróży i będziesz jutro o dziesiątej. No, chyba że „Ciężki” wyznaczy inny termin… A może sam teraz do niego zadzwoń i zamelduj, że już jesteś – dodała trochę oficjalnie, choć dobrze wiedziała, że tego nie zrobi.
Przez siedem lat przekopała z nim świat od Kamczatki do Bośni, od Archangielska do Mombasy i znała go na tyle dobrze, by mieć pewność, że jego szacunek dla ciągle zmieniających się i czasem przypadkowych przełożonych był w istocie szacunkiem dla kraju, przyjaciół i siebie samego.
Konrad nie zareagował i było to dla niej oczywiste.
Marcin ostro prowadził potężnego touarega z widoczną radością dużego dziecka. Konrad nie lubił takiej zabawy, ale mu na nią pozwalał, przynajmniej do pierwszego upomnienia. Teraz jednak stanęli w niekończącym się korku na skrzyżowaniu Poleczki i Puławskiej i Marcin cierpiał.
– Byłam dwa tygodnie temu w twoim mieszkaniu. Umyłam lodówkę, bo jak zwykle zapomniałeś ją opróżnić przed wyjazdem. Trzeba było wietrzyć całe mieszkanie po makreli, która wyglądała, jakby ją ktoś ubrał we włochaty zielony kożuch. Smród niemiłosierny! – Sara zmieniła temat. – Marcin wysadzi mnie przy sklepie, a ciebie zawiezie do domu. Ja tymczasem zrobię zakupy. Co chcesz do jedzenia? – zapytała.
– Cokolwiek! – odpowiedział.
Czuł się trochę nieswojo za każdym razem, gdy inni, a w szczególności podwładni, wyświadczali mu jakąkolwiek przysługę. Ale godził się na to. Tłumaczył sobie, że żyją w związku, który nie jest tylko zwykłą przyjaźnią, i takie gesty są czymś naturalnym, co wiąże ich emocjonalnie, bo przecież w tym zawodzie nie można rządzić za pomocą rozkazów i poleceń. Może to trochę cyniczne – jak uważał – ale wszyscy świadomie się na to godzą. Więcej! Chcą i potrzebują tego, bo to odruch samoobronny przed ciemną stroną ich codziennego życia w Wydziale Specjalnym „Q” Agencji Wywiadu.
To lekkie, podobne do wstydu skrępowanie czuł zawsze wtedy, gdy Sara robiła dla niego o jeden krok więcej, niż było to normalnie potrzebne.
Uczucie to towarzyszyło mu od czasu, gdy wyszedł ze szpitala w Sarajewie i zrozumiał, że żyje dzięki niej. Do dzisiaj nie potrafi pojąć, jak ta dziewczyna zdołała wyciągnąć go nieprzytomnego z płonącego domu, z kulą w nodze, i dowieźć do odległego o pięćdziesiąt kilometrów Sarajewa. Ilekroć prosił ją o szczegóły tamtych wydarzeń, odpowiadała z uśmiechem: „Zaniosłam cię na rękach, szefie”.
Za tę i za wiele innych akcji Sara cieszyła się uznaniem wszystkich oficerów, którzy z nią pracowali i znali jej dorobek. Dlatego tak naprawdę to ona liczyła się najbardziej w Wydziale „Q”, a nie kapitan Marek Belik, którego przyniósł kolejny zakręt historii.
Sara paliła kolejnego papierosa, wydmuchiwała dym przez lekko uchylone okno samochodu i nie widziała, że Konrad na nią patrzy. Nie widziała, ale zawsze potrafiła wyczuć na sobie czyjś wzrok.
Wróciła z zakupami i włożyła je do lodówki. Marcin siedział w kuchni i przeglądał stary numer „Polityki”.
– Zaraz jedziemy! Musisz odpocząć – zarządziła zdecydowanie, wchodząc do pokoju, gdzie rozpakowywał się Konrad. – Zapalę jeszcze papierosa… na balkonie… chodź ze mną! Chcę ci coś powiedzieć. – Mówiąc to, spojrzała na Marcina.
Usiedli w słońcu na balkonie, a Konrad opuścił markizę.
– Posłuchaj… – zaczęła – dzieje się coś dziwnego. Wydział Bezpieczeństwa Wewnętrznego prowadzi dochodzenie, prawdopodobnie w sprawie Marcina. Nie mam najmniejszego pojęcia, o co chodzi, wiem tylko, że wzywali go już kilka razy. Próbowałam z nim rozmawiać, ale unika odpowiedzi i bagatelizuje sprawę. Jestem pewna, że dostał polecenie, by nic nam nie mówić. To go męczy! Widać jak na dłoni… znasz Marcina… Mam też wrażenie, że od pewnego czasu trochę się zmienił, jakby się czegoś wstydził. Zaczyna mnie to wszystko irytować, wiesz przecież, w jakich operacjach w tej chwili uczestniczy. Kończy przygotowania przed wyjazdem do Afganistanu, a to trudna i niebezpieczna akcja, wymaga koncentracji i opanowania. To ja ją nadzoruję, to mój pomysł, moja koncepcja i moje decyzje. – Sara mówiła szybko, cicho i z głęboką determinacją. – Marcin jest w wyraźnym stresie… i boję się, że może popełnić błąd. Nie powinno być żadnych niedopowiedzeń! Ale nie chciałam na niego naciskać i pomyślałam, że zaczekam na ciebie.
Nagle zmieniła ton i zaczęła mówić spokojnie, Konrad jednak zdawał sobie sprawę, że takie dwuznaczne sytuacje działają na nią wyjątkowo irytująco.
– I jeszcze coś – kontynuowała. – Rozmawiałam z Belikiem, pytałam go wprost, o co chodzi z Marcinem. Zupełnie zlekceważył sprawę, a przecież wiesz, że szef WBW jest jego kumplem. I właśnie to mnie zastanowiło! On musi wiedzieć, o co chodzi, ale ukrywa to przede mną, mimo że jestem przełożoną Marcina. – Zgasiła niedopalonego papierosa, co jasno oznaczało, że jest wściekła.
– Nie denerwuj się. Jutro zajmę się tą sprawą – powiedział uspokajająco Konrad.
Sara zawsze przejawiała nadwrażliwość na punkcie lojalności i zaufania – i nic dziwnego, bo sama była uczciwa wobec firmy i przyjaciół. Ale nie do końca rozumiała – lub nie chciała tego zaakceptować – że istnieje też szara strefa życia wywiadu. Konrad takie sprawy zawsze brał na siebie, bo chciał chronić Wydział przed demoralizacją, teraz jednak zrozumiał, że na dłuższą metę to nie ma sensu. Sara jest zbyt inteligentna, by tego nie widzieć, i już na tyle doświadczona, że powinna sama się zmierzyć z tymi problemami – pomyślał Konrad.
– Jeżeli jest tak, jak mówisz, to najprawdopodobniej sprawa nie dotyczy Marcina, tylko Wydziału… może jakiejś naszej sprawy lub kogoś z kierownictwa. – Zastanowił się przez moment. – Pewnie mnie, bo, jak widzisz, zajęli się Marcinem podczas mojej nieobecności, a szef przecież powinien o wszystkim wiedzieć… Mogli na mnie zaczekać. – Zrobił krótką przerwę i po chwili zastanowienia rzucił już bardziej zdecydowanie: – Czuję, o co tu chodzi! Ludzie z WBW są więcej niż lojalni wobec kierownictwa, to wiadomo, ale mają zero doświadczenia i kompetencji. Najlepszy dowód, że od razu wyczułaś, że coś się dzieje. Może to właśnie w tej sprawie numer dwa chce mnie pilnie widzieć… Jednego jestem pewien: to nie dotyczy ciebie… nie dotyczy też Belika, z oczywistych powodów. W sprawach zawodowych Belik jest na przyzwoitym poziomie, ale nigdy nie będzie jednym z nas i dobrze o tym wie. Jest już u nas rok, nic sam nie zrobił, nic nie wymyślił i cały czas chodzi za naszymi plecami do „Ciężkiego”… Wiem o tym! Przecież muszą o czymś rozmawiać! O czym?! – Konrad zdał sobie sprawę, że chyba się zagalopował. – Nie denerwuj się, Saro. My wiemy dobrze, że nie mamy nic do ukrycia i że nie popełniliśmy żadnych błędów, a błąd w sztuce jest zawsze do obrony.
W rzeczywistości Konrad wiedział, że nowe kierownictwo Agencji Wywiadu, zgodnie zresztą z panującą w kraju atmosferą i nowymi wzorami, używa WBW jako oręża do załatwiania swoich spraw.
Zawsze tak było, ale tak źle jak teraz to jeszcze nigdy. Wśród kierownictwa pojawiają się pierwsze symptomy kompleksu Angletona1, a to zaczyna już być groźne – pomyślał Konrad.
Wiedział, że mimo oficjalnych zapewnień „Generała”, jakoby liczyły się tylko kompetencje zawodowe, trzy lata jego służby w wywiadzie PRL dyskwalifikują wszystkie następne i to, co w tym czasie zrobił. Nie czuł żalu, wiedział, że będzie musiał wkrótce odejść. To jedna z naszych polskich paranoi i dotyczy nie tylko wywiadu. Miał poczucie zawodowego spełnienia i satysfakcję, że przygotował takich oficerów jak Sara, Lutek czy Marcin, którzy są nadzieją polskich służb specjalnych, a co najważniejsze – jego towarzyszami broni i jedynymi przyjaciółmi.
Gehlen2 miał więcej szczęścia – pomyślał z sarkazmem.
– Będziesz rozmawiał z Marcinem? – zapytała Sara, wstając.
– Nie! Po co? – ocknął się Konrad. – Nie teraz… nie chcę go stawiać w niezręcznej sytuacji. Zobaczymy, co sam zrobi – odpowiedział bez emocji, bo nie pierwszy raz spotykał się z podobną sytuacją.
– Zbieraj się, Marcin. Jedziemy! Trzeba dać szefowi odpocząć! – powiedziała Sara głośno, stojąc już w przedpokoju.
Marcin poderwał się tak gwałtownie, że aż przewrócił krzesło.
– Zaczekaj, Saro. O czymś zapomniałem. – Konrad wrócił do pokoju i wyjął z plecaka niedużą paczkę. – To prezent! Dla ciebie… kupiłem go na suku w Sanie. Ręczna robota. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
Wyjęła z opakowania inkrustowany miedziany dzbanuszek.
– Piękny! Dziękuję! Pamiętałeś o mnie… to miłe! – powiedziała to tak serdecznie, jak tylko potrafiła, i pocałowała go w policzek.
Gdy wychodzili, Konrad wyszeptał Marcinowi do ucha:
– Zrób coś ze sobą, to nie jest twój styl!
Zmrużył oko, pokręcił głową i włożył mu do kieszeni woreczek z herbatą imbirową.
4
Drogę do Visby przećwiczył wcześniej wielokrotnie, więc nie musiał się specjalnie przygotowywać. Prawdę mówiąc, znał ją na pamięć.
Do Nynäshamn, skąd odchodził prom na Gotlandię, udał się kolejką podmiejską z przesiadką w Västerhaninge. Zajęło mu to półtorej godziny. Mógł oczywiście jechać samochodem, ale trwałoby to znacznie dłużej.
Może gdyby… Ingrid! Przy okazji pojechalibyśmy na Fårö, na spacer wzdłuż rauków3 – przemknęło mu przez myśl.
Czasami zabierał ją na takie wyjazdy. Dla niej to były tylko jego delegacje albo mniej lub bardziej spontaniczne wycieczki. Nigdy niczemu się nie dziwiła i przyjmowała wszystkie jego pomysły jak coś naturalnego.
Do Visby dopłynął szybkim promem SF 1500 linii Destination Gotland w ciągu trzech godzin i dwudziestu minut. Podczas podróży obejrzał film, lecz nie próbował nawet wczuć się w jego akcję i teraz nie potrafiłby nawet powiedzieć, o co w nim chodziło. Morze było silnie wzburzone, więc po półgodzinie pomruk silników zaczął działać usypiająco.
Nie lubił szybkich promów.
W bufecie, gdzie za jedyne towarzystwo miał ponurego harleyowca, zjadł klopsiki z sałatką ziemniaczaną i wczesnym popołudniem zszedł z promu. Przedtem jeszcze przez chwilę podziwiał z górnego pokładu piękny widok średniowiecznego Visby, którego mury miejskie zawsze kojarzyły mu się z Carcassonne, gdzie był z Ingrid w 1963 albo 1964 roku.
Z promu zszedł wprost na ulicę Färjeleden. Minął po lewej stronie port jachtowy, nad którym kołysało się na silnym wietrze kilkadziesiąt metalowych masztów. Wokół niósł się ostry dźwięk uderzających o nie stalowych linek.
Skręcił lekko w prawo i jeszcze przez chwilę szedł wąskimi uliczkami. Porywy siekącego deszczem zimnego wiatru, zupełnie nietypowego dla Gotlandii o tej porze roku, próbowały wyrwać mu z ręki duży czarny parasol.
Szedł prosto do dobrze znanego mu hotelu Clarion Wisby na Strandgatan 6, który stał tuż obok portu, lecz już w obrębie murów miejskich, i utrzymany był w stylu średniowiecznego zajazdu.
Dostał jednoosobowy pokój z oknem wychodzącym na port widoczny nad pejzażem stromych czerwonych dachów okolicznych kamieniczek.
Wziął szybki prysznic. Włożył koszulę i spodnie, po czym wyciągnął się na łóżku przykrytym szarą narzutą. Potrzebował teraz kilku minut relaksu, zanim pójdzie na spacer. Do miejsca, które zawsze odwiedzał, kiedy był na Gotlandii.
Niedaleko od murów obronnych, na wschód, stoi nieduży kamienny krzyż. Z trudem już można odczytać wykuty na nim napis: „Roku Pańskiego 1361 Goci wpadli w ręce Dunów. Świeć, Panie, nad ich duszą”. Ten napis i to miejsce masowego mordu dokonanego na mieszkańcach Gotlandii miały dla niego szczególne znaczenie.
Złożył pod krzyżem kupioną po drodze czerwoną gotlandzką różę i wyszeptał: „Pamiętam o tobie, Olgo”. Spędził tam dwie, może trzy minuty i tą samą drogą wrócił do hotelu.
W restauracji zjadł lekką kolację i resztę dnia spędził w pokoju, czytając kolejną książkę Petera Englunda – tym razem był to Niezwyciężony. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął.
Rano wstał w wyjątkowo dobrym nastroju, jak zwykle o piątej trzydzieści, i przed szóstą był już gotowy. Włożył stonowane pistacjowe spodnie chino, podkoszulek, grubą białą koszulę z kołnierzykiem na guziki i żeglarskie buty firmy Green-Red. Wiatrówkę na zamek błyskawiczny wziął w rękę.
Miał jeszcze czas do hotelowego śniadania, wystawianego o szóstej. Postanowił zatem obejrzeć miejsce, które było celem jego przyjazdu. Wcześniej planował, że zrobi to po śniadaniu, ale prognoza pogody na ten dzień, zamieszczona w „Svenska Dagbladet”, nie zapowiadała niczego dobrego.
Zanim ruszył, posiedział jeszcze chwilę, wygodnie rozparty, w stylowo urządzonym ogrodzie zimowym, próbując dostrzec niebo przez szklany dach.
Miejsce, które miał odwiedzić, oddalone było od hotelu o zaledwie trzysta metrów. Szło się tam szeroką jak na Visby Strandgatan lub labiryntem wąskich zaułków i przejść, by dotrzeć w końcu do rozległego parku, gdzie tutejsi mieszkańcy i turyści obchodzą czerwcowy Midsommar. O tej porze dnia było to jeszcze odludne miejsce.
Niezwykłe… jak dobrze pamiętali o wyborze odpowiedniej pory roku – pomyślał z zadowoleniem Hans Jorgensen.
Większą część parku zajmował ogród botaniczny, a w nim, obok ruin małego romańskiego kościoła Świętego Olafa, stała nieduża altana spowita gęstym listowiem dzikiego wina. Było szaro i mimo że słońce już dawno wzeszło, trudno było powiedzieć, która może być godzina.
Na pobliskiej Studentallen, biegnącej wzdłuż wewnętrznej strony murów, pojawili się nieliczni przechodnie. Pomyślał, że na promenadzie nad morzem musi wiać jeszcze mocniej. Uważnie obserwował okolicę i starał się zachowywać jak typowy starszy pan na porannym spacerze.
Intuicja, a może raczej suma zespolonych zmysłów, podpowiadała mu, że wszystko jest w porządku. Nie zauważył niczego niepokojącego.
Spokojnym, wyraźnie zrelaksowanym krokiem wrócił do hotelu tą samą drogą, nieznacznie tylko ją modyfikując.
Coraz liczniejsi przechodnie przypominali, że dzień wstał już na dobre. I chociaż słońca nie było, to deszcz również przestał padać.
Wyszedł z hotelu koło południa. Na początku krążył wąskimi, krętymi uliczkami starego miasta. Improwizował, potrafił to robić, czuł, jakby miał to we krwi. Doświadczenie i pewność siebie budowały w nim spokój i wewnętrzną równowagę. Był skoncentrowany jak szachista, który ma przed sobą słabszego przeciwnika i wie, że wygra.
Przystawał przed wystawami, zatrzymał się, by zawiązać but lub wyrzucić chusteczkę. Wykorzystywał każde naturalne miejsce, które pozwalało mu na obserwację otoczenia. Nieliczni przechodnie nie wzbudzali jego podejrzeń. Mechanizm wewnętrznej samokontroli pracował na najwyższych obrotach, rytmicznie i pewnie.
Od wyjścia z hotelu minęło około czterdziestu pięciu minut. Nie musiał się spieszyć ani tym bardziej sprawdzać czasu, by właściwie zrealizować to, co zaplanował. Musiał jednak być pewny, że zrobi to bezpiecznie.
Wyszedł z wąskiej uliczki na Store Torg i wszedł do kawiarni, jednej z nielicznych czynnych o tej porze w mieście.
Był jedynym gościem, wybrał miejsce przy oknie, z którego miał widok na cały duży plac, kamienny szkielet kościoła po lewej, schodkową fasadę średniowiecznego budynku z napisem „Gutekällaren” i rząd zaparkowanych samochodów. Zawsze go denerwowało, że władze miasta godzą się na parkowanie wozów na najładniejszym placu.
Zaczął padać deszcz. Przejechał zmoknięty rowerzysta i przeszła para staruszków skulona pod wielkim szarym parasolem. Przez następne dwadzieścia minut na placu pojawiło się kilka najwyraźniej zupełnie przypadkowych osób.
Poczuł się pewnie. Wiedział już, że nikt go nie śledzi. Postanowił, że przeczeka deszcz i dopiero potem ruszy dalej. Wypił dwie filiżanki kawy i porozmawiał ze śniadym właścicielem lokalu.
Po półgodzinie przestało padać i niemal od razu pojawiły się słabe promienie słońca. Wyszedł z kawiarni i skręcił w lewo, stromo pod górę, w Sant Drottensgatan. Zatrzymał się na chwilę przed wystawą jubilera, skąd miał dobry widok w dół na drogę, którą przeszedł.
– Czysto, czysto, czyściuteńko – powiedział półgłosem z wyraźnym zadowoleniem.
Robiło się coraz słoneczniej i zza chmur przeświecały już intensywnie niebieskie fragmenty morskiego nieba. Kluczył jeszcze chwilę uliczkami w pobliżu murów i oglądał wystawy sklepów, coraz bardziej skracając odległość od miejsca przeznaczenia. Ściany domów ginęły wśród ciężkich kiści czerwonych gotlandzkich róż.
Poczucie bezpieczeństwa spowodowało, że przez chwilę pozwolił sobie na mimowolne rozluźnienie i utratę czujności. Skarcił się natychmiast za ten przejaw beztroski. Wolał nie myśleć, jak jego brak profesjonalizmu mógł się odbić na karierze Carla.
Dotarł do Bramy Wschodniej. Na placu, przed wejściem na stare miasto, kręciło się już wielu turystów. Wszedł do pobliskiego lokalu Ali’s Kiosk & Grill.
O tej porze roku w Visby mało kto tu zaglada. Świetnie! – pomyślał.
Był sam. Usiadł w rogu sali, by mieć na oku wejście do lokalu. Zjadł sałatkę z rukoli i wypił lekkie piwo. Zajęło mu to trzydzieści minut i w tym czasie nikt nie wszedł do środka. Uznał, że sytuacja dojrzała już na tyle, że powinien przystąpić do realizacji zadania.
Ścieżką wzdłuż murów obronnych udał się do Bramy Północnej, przez którą mógł wejść do parku, a potem do ogrodu botanicznego. Nie pomyślał jednak, że po deszczu ścieżka będzie grząska, i mocno zabłocił buty. Był za to trochę zły na siebie, ale szedł dalej. Zaczął nawet przyspieszać kroku, chciał mieć to już za sobą, jak najszybciej, a może bardziej chciał wiedzieć, co tam jest!
Napięcie i stres ostatnich kilkunastu godzin dawały już o sobie znać i przez moment pomyślał, że nie może nad sobą zapanować.
– To przecież normalne – uspokoił się.
Poczuł dreszcz przebiegający po plecach. Miał wrażenie, że myśli mu uciekają. Fragmenty wspomnień i wrażeń zaczęły się mieszać. Przestraszył się, że za chwilę zacznie biec, a przecież nie mógł tego zrobić.
Przypomniał sobie, jak mały Carl, w krótkich spodenkach i ze łzami w oczach, nie chciał się ustawić do zdjęcia.
Przeszedł przez Bramę Północną i znów znalazł się w obrębie murów. Po kilkudziesięciu metrach przez niską żelazną furtkę wszedł do parku. Spokojnym, wyćwiczonym krokiem przemierzał asfaltowe alejki. Minął młodą kobietę z wózkiem, pochłoniętą rozmową przez telefon komórkowy. Nikogo więcej nie zauważył.
Po kilkunastu minutach zbliżył się do altany. Jeszcze raz się zatrzymał, podciągnął skarpetkę i zlustrował otoczenie. Czuł lekkie stężenie mięśni. Wszedł do środka i po prawej stronie, na wysokości głowy, zobaczył zawieszoną żółto-zieloną kulę, która wyglądała jak pokarm dla ptaków.
Dooobrze! Wszystko w porządku! Teraz szybko i dokładnie… – pomyślał, nieco uspokojony tym widokiem.
Wyciągnął z kieszeni kurtki czarne skórzane rękawiczki i szybko je włożył. Zdecydowanym ruchem, może trochę zbyt nerwowo, zerwał kulę. Rozdarł ją i wyjął ze środka małą czarną tulejkę, którą zacisnął mocno w dłoni.
Nagle po drugiej stronie altany usłyszał zbliżające się szybko kroki. Poczuł ucisk w żołądku i na chwilę znieruchomiał. Nic nie widział. Delikatnie rozsunął gęste liście pokrywające altanę i zauważył sylwetkę śmieciarza w niebieskim kombinezonie. To był zły znak i nie mógł opanować wściekłości.
Wrócił do hotelu, naruszając zasady bezpieczeństwa, ale to niespodziewane spotkanie wytrąciło go z równowagi, czym sam był zaskoczony.
Zamknął drzwi od wewnątrz i zabezpieczył łańcuszkiem. Usiadł za biurkiem. Ostrożnie złamał u nasady szklaną tulejkę. Wyjął z niej centymetrowy papierowy rulonik i rozwinął delikatnie.
Kartkę w całości wypełniały pięciocyfrowe liczby wysokości dwóch milimetrów. Kantem dłoni rozprostował papier i położył na nim szybkę, którą przywiózł ze sobą. Tezaurus znał na pamięć i mógł rozszyfrować tekst prędko i bezbłędnie. W miarę jak zestawiał litery, na jego twarzy coraz wyraźniej pojawiało się zdumienie. Czegoś podobnego już dawno nie robił!
Zdziwił się nawet trochę, dlaczego on, ale poczucie satysfakcji i rozluźnienie z łatwością stłumiły te myśli. Czekała go przecież ciekawa podróż.
Nauczył się prostego tekstu na pamięć, ale dla pewności zrobił kilka kodowanych notatek. Dopiero potem zdał sobie sprawę, że w instrukcji nie ma ani słowa o jego nowych dokumentach.
Zaklął.
5
Postanowiła, że dzisiaj położy się wcześniej. Była zmęczona kierowaniem Wydziałem pod nieobecność Konrada. Dlatego trochę ją dotknęło, że wyraził się pozytywnie o umiejętnościach Belika. Ona najlepiej wiedziała, że ten facet nie ma zielonego pojęcia o ofensywnym wywiadzie operacyjnym, o operacjach specjalnych. Przychodził do niej ze wszystkim, z każdym pytaniem, z każdą sprawą, a dokumenty trzeba było po nim ciągle poprawiać. Ale był kumplem „Ciężkiego”, zastępcy szefa Agencji!
Sara ukrywała trochę niekompetencję Belika, żeby chronić Konrada. Miał tyle spraw na głowie. Czasami był tak wybuchowy i nieobliczalny, że mógł nawet nie zauważyć, iż szkodzi sobie samemu.
Konrad Wolski – mniejsza o to, jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko – był najważniejszą osobą w jej życiu, które, jeśli nie liczyć krótkiego dziennikarskiego epizodu, związała z wywiadem. Rok wcześniej zakończyła luźny związek z pochopnie odświeżoną sympatią ze szkoły średniej. Od tego czasu nie miała życia prywatnego, a jej cały świat koncentrował się wokół pracy i dzielił na swoich i obcych.
W wywiadzie operacyjnym służyła już trzynaście lat i też nie nazywała się Korska. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Nazwisko to ostatnia rzecz, jaka identyfikuje oficera wywiadu.
Kiedy rozpoczynała współpracę z Konradem, miała już swoje osiągnięcia, poważne werbunki agentury na Wschodzie. Dopiero jednak przy nim poczuła smak odpowiedzialności za trudne i niebezpieczne operacje. W gronie najbliższych opowiadała czasami, jak to wszystko się zaczęło.
Siedem lat temu, gdy wrócił do Polski po kilku latach pracy gdzieś za wschodnią granicą, Wydział „Q” jeszcze nie istniał. Ni stąd, ni zowąd Konrad pojawił się w ówczesnym Wydziale XX, który uznawała za obszar swojej wyłącznej dominacji.
Często widywali się na korytarzu. Ale Konrad nigdy nie mówił jej „dzień dobry” ani nie zwracał na nią specjalnej uwagi. Uznała go więc za zarozumiałego gbura i palanta. I nie pomogło mu nawet to, że był najprzystojniejszy, nie tylko na tym korytarzu. Któregoś dnia wezwał ją ówczesny szef Wydziału, który znał Konrada jeszcze z niesłusznych czasów PRL, i zapytał, czy chciałaby z nim pracować. Odpowiedziała, niemal krzycząc: „Nigdy! Z takim chamem?!”.
Szef zaproponował jej wtedy układ: „Popracuj miesiąc z Konradem. Jeśli po tym czasie nadal będziesz uważała, że to palant i gbur, wycofam cię natychmiast”.
– Nigdy już do niego nie przyszłam – kończyła zwykle swoją historyjkę, której nie znał tylko Konrad.
Podobał jej się także jako mężczyzna, chociaż potrafiła to zręcznie maskować. Musiał się podobać również innym kobietom. Miał swój oryginalny styl, i w stroju, i w zachowaniu, niemożliwy do skopiowania. Wysoki, może nawet za bardzo, o wyćwiczonej szczupłej sylwetce, z czarnymi włosami z nieznaczną domieszką srebra i sinym zaroście, nawet rano.
Sara widziała jego zdjęcia z czasów, gdy miał dwadzieścia pięć, trzydzieści lat, i nigdy nie zamieniłaby go na tę wcześniejszą wersję. Podobało jej się też samo imię. Nie wiedzieć czemu doskonale pasowało do jego śródziemnomorskiej urody, chociaż miała uzasadnione powody, by uważać, że to raczej semicki typ. To był jedyny Konrad, jakiego kiedykolwiek spotkała, i czasem bała się, że może natrafić na innego.
Ufała mu bezgranicznie, bo po latach znała go lepiej, niż on sam siebie, i wiedziała, jaki jest naprawdę. Sprawiało jej satysfakcję, że pracuje z człowiekiem, którego oficerowie darzą prawdziwym szacunkiem.
W sprawach zawodowych był zdolny do niezwykłych czynów, pomysłowy i nie zawsze wystarczająco cierpliwy. W sprawach osobistych, małych sprawach dnia codziennego, niezaradny jak dziecko. Zupełnie tego nie zauważał. Zawsze wyglądał na skonfundowanego, gdy zorientował się, że mu pomagała. A ona przecież zarządzała całym systemem „opieki specjalnej nad szefem”, który obejmował prawie wszystkich oficerów Wydziału Specjalnego „Q”, o czym Konrad również nie miał pojęcia. Robili to z przyjemnością i pełnym oddaniem, bo każdy z nich zaliczył już z szefem ostrą robotę za granicą i wiedział, że może na niego liczyć, na jego doświadczenie i przyjaźń. Dla nich nie miało znaczenia, że był w wywiadzie PRL, chociaż wszyscy przyszli do służby już po 1990 roku.
Sara Korska miała za sobą początki dobrze zapowiadającej się kariery dziennikarskiej. Początkowo w prasie niszowej, która szybko okazała się tubą polskich nacjonalistów. Współpracę zakończyła, nie pobierając nawet wynagrodzenia. Potem pracowała przez rok w „Rzeczpospolitej” i jakiś czas w „Gazecie Wyborczej”. Szybko jednak zorientowała się, że ten zawód nie daje oczekiwanej satysfakcji, nie stawia przed nią wyzwań, a była wtedy znacznie bardziej naiwną idealistką, niż jest teraz. Zgłosiła się wówczas jako wolontariuszka do pracy w obozach dla uchodźców w Sudanie. Otrzymała już przydział, gdy przeczytała w gazecie ogłoszenie o naborze do Agencji Wywiadu.
Praca w wywiadzie była jak przejście do świata nowych wartości, prawdziwej przyjaźni. Mimo że na co dzień obcujesz tam z brudami, sam musisz pozostać czysty.
Zaufała po raz pierwszy mężczyźnie, starszemu o dziewięć lat. Powiedziała mu o sobie wszystko już na samym początku znajomości, kiedy czuła, że potrzebuje opieki, i nigdy potem się na nim nie zawiodła.
Tyle lat! Czasami ogarniał ją strach, gdy pomyślała, że może go zabraknąć. Wtedy, jak na filmie w HD, przewijały się w jej pamięci obrazy z Bośni, kiedy przez pięć kilometrów ciągnęła go w nocy, nieprzytomnego, na dziecinnym wózku do pierwszego posterunku wojsk ONZ w Zenicy i nikt nie chciał jej pomóc. Pamiętała strach, omdlewające od wysiłku ręce i własny krzyk odbijający się od pustych domów.
Teraz była zła na siebie, że znów przywołała te wspomnienia przed snem, i złapała się na tym, że zdarza jej się to coraz częściej. Jak jakiś zły znak, zła wróżba.
6
Moskwa, październik 1939
– Towarzyszu Zarubin, przystąpcie do referowania. Oczekujemy od was jasnego przedstawienia sprawy. Jesteście doświadczonym, inteligentnym oficerem wywiadu, więc liczymy, że wasza informacja pozwoli nam wyciągnąć właściwe wnioski. Nie muszę wam chyba mówić, że sprawa polska ma teraz dla kierownictwa partii i osobiście towarzysza Stalina nadzwyczajne znaczenie. Zawsze miała, ale teraz ma szczególnie! – zakończył swoje lekko patetyczne przywitanie Ławrientij Beria.
Nie oczekiwał na reakcję Zarubina. Znał go słabo i trudno mu było polegać na opinii Jeżowa, ale krążące na Łubiance opowieści o wyjątkowym profesjonalizmie i stos donosów, które nazywały go bezwzględnym, grubiańskim i nieobliczalnym karierowiczem, w zupełności wystarczały. Lubił właśnie takich, nie znosił ideowych czekistów.
Beria siedział za długim stołem, nakrytym zielonym suknem, pośrodku trzyosobowej komisji kierownictwa NKWD. Patrzył Zarubinowi prosto w oczy i obracał w palcach ostro zatemperowany ołówek.
W sali wisiała chmura papierosowego dymu i chociaż nie było to małe pomieszczenie, Zarubin, kiedy tylko wszedł, zdał sobie sprawę, że pierwsze trzy mózgi NKWD musiały tutaj spędzić już dłuższy czas.
Sądzą, że wiedzą, co trzeba robić! – pomyślał pewny siebie. Zobaczymy, jak poznają szczegóły. Przecież ani Beria, ani kierownictwo INO4 nie mieli nawet czasu zapoznać się szczegółowo z tematem. I to jeszcze potrwa. Zajęcie zachodniej Ukrainy i Białorusi planowane było przecież od dawna. Plan awaryjny, nad którym tak się napracowałem, po odejściu Jeżowa i jego ludzi zaginął. Stało się zatem bardzo… bardzo… dobrze, nie ma dokumentów! – rozważał z poczuciem satysfakcji. Jeżow jeszcze żyje, ale to już pewnie tylko kwestia dni. Czyli… towarzysze… teraz ja będę pociągał za sznurki, a to w tych czasach i przy tym szefie przepustka do przetrwania. Obudzili się nagle! I to osobiście towarzysz Stalin! A więc? Doskonale! – skonstatował ze szczerym szacunkiem dla siebie major bezpieczeństwa państwowego Wasilij Michajłowicz Zarubin, czekista z dziewiętnastoletnim stażem i ręką wręcz stworzoną do nagana.
Siedział teraz na krześle wyprostowany, tak by pokazać wzorowo skrojony i dopasowany mundur. Dbał o wygląd i wymagał tego samego od podwładnych.
Ostre jesienne słońce wpadało przez duże brudne okno i świeciło Zarubinowi prosto w oczy. Z trudem powstrzymywał grymas i nie mógł dostrzec twarzy członków komisji, siedzących szeregiem, plecami do okna – trzech postaci, które sprawiały wrażenie ponurego sądu granitowych, bezdusznych cieni.
Jak sąd trójkowy – pomyślał Zarubin i zastanowił się, czy to może być śmieszne. Nie wątpił, że jest obserwowany, ale nie widział tego. Widział natomiast Berię, a przede wszystkim jego pince-nez, jakby pokryte mgłą, poruszające się niezauważalnie w takt oddechu, i krążący w palcach ołówek.
Czuł się jak aktor na scenie i ta rola bardzo mu odpowiadała. Jako oficer wywiadu miał to we krwi. Umiejętność odgrywania spontanicznych i zaplanowanych maestrii, jak to określał, była jego mocną stroną i słynął z tego wśród oficerów i przełożonych. Z powodzeniem wykorzystywał tę swoją tajną broń, realizując zadania dla dobra Kraju Rad, ale również na własne potrzeby. Trudno nawet powiedzieć, co było ważniejsze, bo w obu przypadkach stawką było przetrwanie.
Wstęp Berii Zarubin przyjął z satysfakcją i potraktował jako dobry znak. Sam jednak nigdy się nie zastanawiał, czy jest inteligentny. To sztuka manipulacji i inspiracji były jego najmocniejszymi atutami. Sprawdziły się szczególnie w 1937 roku. Najinteligentniejsi pierwsi dostali kulę w łeb. Jemu się udało, lecz od tego czasu musiał się mieć na baczności, choć nieokreślony, wiszący w powietrzu zapach nadchodzącej wojny odsuwał to ryzyko coraz bardziej. Tacy jak on są teraz na wagę złota, a niewielu ich zostało!
Jako Wielki Manipulator zawsze potrafię znaleźć właściwą drogę i wyjść z kłopotów – powtarzał w głębi duszy Zarubin i miał podstawy, by tak o sobie myśleć.
Po chwili milczenia, jak aktor przed deklamacją, otworzył leżącą przed nim czerwoną teczkę i wyjął z niej plik zapisanych odręcznie kartek.
– Towarzyszu przewodniczący, towarzysze – rozpoczął spokojnym, wyraźnym, dobrze akcentowanym głosem, siedząc sztywno w pozycji służbowej. – Sytuacja operacyjna na kierunku polskim po pierwszym września jest trudna, jak to można określić, albo inaczej, trudna do określenia… Wymaga szczegółowych objaśnień i, jak sądzę, najlepiej będzie… towarzyszu przewodniczący… jeśli zacznę referować sprawę od powstania Wydziału Polskiego Departamentu „S” i przedstawię proces budowania jego modus operandi aż do chwili obecnej. Pozwoli to na lepsze zrozumienie, z jakimi problemami i wyzwaniami, nie pomijając naturalnie niewątpliwych sukcesów, spotkał się radziecki wywiad nielegalny w byłej białej Polsce. Poruszać będę, z oczywistych powodów, przede wszystkim te aspekty naszej aktywności, które dotyczą terenów zajętych obecnie przez Rzeszę Niemiecką.
Zaczerpnął powietrza.
– Wkroczenie Armii Czerwonej na zachodnią Ukrainę i Białoruś praktycznie zakończyło działalność wywiadowczą na tym terytorium, i to, muszę wyraźnie podkreślić, z powodzeniem. W związku z wzięciem do niewoli masy polskich oficerów, urzędników, inteligentów i opanowaniem ważnych ośrodków administracyjnych otwierają się przed nami ogromne, choć trudne jeszcze do jednoznacznej oceny, możliwości na przyszłość – kontynuował Zarubin trochę sztywnym i urzędowym językiem. – Powrócę do tej kwestii w dalszej części swojego referatu.
Nie posługiwał się notatkami, mówił płynnie z pamięci.
– Na posiedzeniu Politbiura trzydziestego stycznia tysiąc dziewięćset trzydziestego roku przedstawiony został znany towarzyszom raport kierownictwa INO, relacjonujący i jednocześnie oceniający stan prowadzonych wówczas działań wywiadowczo-operacyjnych. Wyraźne wytyczne Politbiura i osobiście towarzysza Stalina zobowiązywały nas, ówczesne OGPU5, do zdecydowanego zintensyfikowania pracy wywiadowczej. Dotyczyły między innymi państw sąsiadujących, w tym oczywiście białej Polski. Byłem wówczas młodym oficerem i przebywałem we Francji, gdzie organizowałem naszą nielegalną rezydenturę, ale dzięki zaufaniu partii i kierownictwa od początku uczestniczyłem w opracowaniu programu pionu „S”, mającego realizować dyrektywę – powiedział Zarubin bez cienia skromności. – Kierownictwo INO podjęło decyzję, by w celu maksymalnie efektywnej realizacji wytycznych towarzysza Stalina zdecydowanie rozbudować pracę z pozycji rezydentur nielegalnych, o czym towarzysze wiedzą.
Zarubin próbował skracać dystans, jaki dzielił go od komisji, a szczególnie od Berii.
– Dotychczasowe wyniki pracy wywiadowczej, prowadzonej z pozycji naszych przedstawicielstw czy bezpośrednio z pozycji ZSRR, poddane zostały przez towarzysza Stalina uzasadnionej krytyce. Zatem ciężar odpowiedzialności spadł na nas, czyli pion „S”, który pokazał już wcześniej, że ta nowa metoda pracy wywiadowczej ma przyszłość. Daje nadzwyczaj dobre rezultaty, ale wymaga stosunkowo dużej pracy, którą trzeba włożyć w przygotowanie nielegała… Co najważniejsze, burżuazyjne służby specjalne, w szczególności kontrwywiad, wciąż pracują na poziomie z okresu Wielkiej Wojny… może z wyjątkiem Niemiec i w jakimś sensie byłej Polski. Brak im elastyczności i otwartości na nowe idee, dlatego tę walkę wygrywamy – ciągnął Zarubin.
– Towarzyszu majorze, do rzeczy! – zdecydowanie odezwał się szef INO NKWD Paweł Michajłowicz Fitin, ale Zarubin się tym nie przejął, bo wiedział, że Beria lubi polityczne wstępy.
– Idea światowej rewolucji, uznanie świata pracy i postępu dla Kraju Rad – kontynuował – spowodowały masowy napływ rewolucjonistów gotowych oddać życie w walce z burżujami i kapitalizmem. Tajne oddziały w partiach komunistycznych, kierowane przez znaną nam jednostkę w Kominternie, sprawdziły się doskonale, dostarczając kandydatów na nielegałów. Spośród nich wybraliśmy brylanty, które, jak to się mówi, podlegały dalszej obróbce. Z dziesięciu kandydatów warunki spełniał jeden, a wymagania wciąż podnosiliśmy. Wyniki pracy Departamentu „S” od tysiąc dziewięćset trzydziestego roku do dzisiaj są więcej niż zachęcające. Dotyczy to plasowania oficerów tego pionu i rozbudowy rezydentur na terenie Anglii, Francji, Niemiec, Włoch i wielu innych krajów. Nasze działania w tym zakresie referowałem szczegółowo poprzednio, ale w wielu wątkach, których wówczas nie poruszyłem, wiążą się one ze sprawą polską.
Zarubin zajrzał do swoich notatek. Zauważył, że Fitin otwiera leżący przed nim zeszyt i zaczyna coś notować. Nie znał go jeszcze dobrze, chociaż znał prawie wszystkich czekistów, żywych i martwych, jak mówił. Fitin był człowiekiem z zewnątrz, nowym. Miał dopiero trzydzieści dwa lata, o jedenaście mniej niż Zarubin, i jeszcze się uczył. Rezultat swoich dotychczasowych spotkań z Fitinem Zarubin ocenił jako dodatni. Ostrożnie dodatni, bo nie wiedział jeszcze, jak ułożą się relacje nowego szefa INO z Berią, który znał się dobrze na służbach, ale słabo na wywiadzie, a Fitin był inteligentny i szybko robił postępy.
Wygląda na to, że Paweł Michajłowicz ma przed sobą przyszłość – zastanawiał się Zarubin, nie przerywając wystąpienia. Po czystce sprzed dwóch lat i w obliczu niejasnych perspektyw jego nominacja musiała być głęboko przemyślana. Z pewnością była to decyzja Stalina, nie ma wątpliwości, ale jaka naprawdę jest pozycja Berii, nikt nie wie. Oznacza to mimo wszystko, że Beria nie powinien już czuć się tak pewnie. Fitin to zupełnie nowa postać, niemal znikąd, jakiś redaktor pisma dla kołchoźników… a ma zaufanie Politbiura. Będzie więc potrzebował doświadczonego i lojalnego współpracownika, towarzysza Zarubina! Myśl ta sprawiła mu niespodziewaną przyjemność.
Uznał, że skończył ostrożny występ dla Berii. Teraz musi się skoncentrować. Będzie mówił do Fitina.
– Plan budowy nielegalnej rezydentury pionu „S” w Polsce uznaliśmy za jedno z priorytetowych zdań. Kraj ten miał i zawsze będzie mieć szczególne znaczenie dla naszych interesów strategicznych. Sytuacja wewnętrzna w Polsce po wojnie dwudziestego roku i budowa państwa burżuazyjnego to czas budzenia się silnego antybolszewizmu. Klerykalny nacjonalizm Polaków stanowił poważną przeszkodę w rozwoju partii komunistycznej. Musieliśmy się zatem oprzeć na mniejszościach narodowych, co de facto było półśrodkiem i w pewnym stopniu obróciło się przeciwko nam. Nie doceniliśmy antysemityzmu Polaków. Wojskowo-burżuazyjne rządy w Polsce skierowały ostrze swoich służb specjalnych przede wszystkim przeciwko ZSRR. I trzeba obiektywnie przyznać, że stworzyły, w porównaniu z innymi państwami, nadzwyczaj sprawne służby, tak zwany Oddział Drugi Sztabu Generalnego.
Zarubin tylko dla pozoru zaglądał do notatek.
– Jeżeli dodać do tego jeszcze fakt, że Polska stała się siedzibą wszelkiej maści renegatów białej Rosji, to sytuacja w tym kraju jest szczególna i wciąż stwarza zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa. Polskie służby blisko współpracowały z Francuzami i Brytyjczykami, miały kontakty nawet z Japończykami, wiemy o tym. Kierunki naszego zainteresowania Polską od tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku ulegały zmianie. Do tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego udało nam się w wystarczającym stopniu spenetrować środowiska białych emigrantów i tym samym zneutralizować ich wykorzystanie przez polski wywiad, zwłaszcza że Polacy musieli skoncentrować się w większym stopniu na sytuacji w Niemczech, co trwało aż do wybuchu wojny.
Fitin zaczął się kręcić na krześle, więc Zarubin pomyślał, że lepiej przejść do konkretów.
– Nasze rezydentury nielegalne w Europie Zachodniej osiągnęły nadzwyczaj dobre rezultaty w uzyskiwaniu dostępu do kodów i szyfrów dyplomatycznych, co pozwoliło naszemu radiowywiadowi na kontrolę korespondencji większości państw zachodnich. Niestety, tak dobrych wyników nie udało się osiągnąć względem Niemiec i Polski.
– Towarzyszu Zarubin – odezwał się nagle dziwnym, nienaturalnym głosem Beria i nie podnosząc wzroku, mówił dalej: – Rozumiem, że jesteście zaprzyjaźnieni z „Andriejem”. Czy to, co powiedzieliście przed chwilą, ma na celu jego obronę?
Zarubin zdrętwiał. Nie spodziewał się takiej reakcji, ale ton głosu Berii nie pasował do pytania. Stracił na chwilę orientację. Nie mógł zrozumieć, o co chodzi.
– As naszego wywiadu nielegalnego, „Andriej”, czyli Dmitrij Aleksandrowicz Bystroletow, przechodzi od pewnego czasu procedurę sprawdzeniową – ciągnął Beria. – Myślę, że komisja weryfikacyjna, która ma ocenić jego działalność na Zachodzie, zainteresuje się również waszą opinią. Dobrze, że już przynajmniej znamy jej zarys. Niezwykłe sukcesy „Andrieja” w sprawie oferentów Giovanniego de Rya, Ernesta Oldhama i innych wymagają szczegółowego zbadania. To prawda, że uzyskane od nich szyfry oraz kody włoskie i brytyjskie okazały się niezwykle pomocne w pracy naszego dekryptażu. „Andriej” nie jest jednak oficerem i ma dosyć pokrętną osobowość, zatem trudno ocenić, gdzie zaczynają się u niego fantazjowanie i improwizacja i czy przypadkowo nie graniczą jeszcze z naiwnością – prowadził spokojnie swój wywód Beria.
Zarubin od razu zrozumiał, że szef NKWD zna dobrze sprawę Bystroletowa, a jego cichy, uspokajający ton nie wróży niczego złego, tym bardziej że „Andriej” siedzi już od ponad roku. Inaczej dawno byłoby po nim – pomyślał.
– Naiwny fantasta, agent naturszczyk – ciągnął Beria. – Nawet gdyby był najinteligentniejszy i na śmierć oddany sprawie Związku Radzieckiego, w starciu z Brytyjczykami ma małe szanse. Anglicy, obok Niemców, są naszym głównym przeciwnikiem, wiecie o tym dobrze. Sztukę inspiracji i dezinformacji opanowali perfekcyjnie i „Andriej” może być ich ofiarą. Są też bezwzględni, a to nie wszystkim tak dobrze wychodzi… – powiedział z przekąsem, a Fitin lekko obrócił głowę i spojrzał na niego z niedowierzaniem – jak nam! – dokończył Beria z pełną powagą i dodał: – Ale najlepiej wychodzi nam inspiracja i dezinformacja. Zadaniem komisji jest wyjaśnić, czy Bystroletow kierował Oldhamem, czy też Brytyjczycy kierowali Bystroletowem, czy błąd popełnił „Andriej”, czy może Centrala, a może było jeszcze inaczej. Nie zakładamy winy umyślnej, natomiast wina nieumyślna ma w zawodzie wywiadowcy tak wiele odmian, że mało kto z zewnątrz zdaje sobie z tego sprawę, i jest nie mniej, a czasami bardziej niebezpieczna niż umyślna. Nieprawdaż? – Spojrzał z zaciekawieniem na Fitina. – Sprawą Bystroletowa interesuje się osobiście towarzysz Stalin – zakończył krótko.
Zarubin był zaskoczony, że Beria wypowiada się o „Andrieju” w tak łagodny sposób. Miał dziwne uczucie, że Dmitrij przeżyje. Był nawet zadowolony, że Beria sam rozwinął wątek Bystroletowa, bo w swoim wystąpieniu chciał się powołać na uzyskane od niego informacje. Zatem ma rozwiązane ręce, bo, jak widać, śledztwo najprawdopodobniej zmierza do wykazania inspiracji Anglików, a jego sprawa się z tym nie łączy.
Lubił i szanował Dmitrija za jego niebywały naturalny szpiegowski talent, dzięki któremu nie musiał kończyć specjalnych szkół, by zrealizować zadanie. Nie był przecież oficerem, lecz agentem, inteligentnym i ekscentrycznym, a to bardzo często nie podoba się szefom z partyjnej nominacji, bez elementarnej znajomości języków i kultury Zachodu.
Zarubin myślał tak też o sobie, ale w odróżnieniu od szczerego i trochę naiwnego Dmitrija potrafił posługiwać się swoimi umiejętnościami jak niebezpiecznym orężem. Był przecież oficerem. Zachęcony teraz postawą Berii, postanowił nieco zmienić schemat swojego wystąpienia.
– Tajna sekcja Komunistycznej Partii Polski, zgodnie z wytycznymi Kominternu, wytypowała w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym roku trzech towarzyszy do pracy w pionie wywiadu nielegalnego. Wszyscy ukończyli z dobrymi wynikami Uniwersytet Mniejszości Narodowych imienia Marchlewskiego i zostali skierowani do OGPU pod pseudonimami: „Sosna”, towarzysz Arnold Krantz, „Jura”, towarzysz Jakub Szulc, i „Lana”, towarzyszka Mira Skibiniecka. Dwaj pierwsi są pochodzenia żydowskiego, „Lana” – białoruskiego. Dobór narodowościowy był efektem uzgodnień tajnej sekcji Kominternu i kierownictwa OGPU. Również w mojej ocenie należy mieć ograniczone zaufanie do osób narodowości polskiej – stwierdził Zarubin.
– Czy nie zapomnieliście o czymś, towarzyszu Zarubin? – wtrącił z przekąsem Beria. – Zapomnieliście, kto jest ojcem założycielem naszej służby?!
Zarubin spuścił wzrok, ale Beria nie czekał na jego reakcję. Wiedział, co Zarubin miał na myśli, i uważał dokładnie tak samo.
– Na przełomie tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego i dwudziestego dziewiątego roku cała trójka została przerzucona do Polski – ciągnął major. – Dla „Sosny” i „Jury” sporządzone zostały dokumenty na obywateli polskich pochodzenia niemieckiego. Obaj rzeczywiście pochodzą z zachodniej Polski, niegdyś pod panowaniem Niemiec. Legenda dla nich została opracowana w najdrobniejszych szczegółach: „Sosna” przedsiębiorca, „Jura” arystokrata, natomiast „Lana”, Polka, dziennikarka. Pochwalić trzeba tajną sekcję KPP za dobre przygotowanie legendy dla naszych ludzi i pomoc w ich adaptacji środowiskowej w Polsce – podkreślił Zarubin. – Głównym zadaniem „Sosny” i „Jury” było dotarcie do kręgów wojskowych Polski, natomiast „Lana” miała się zająć sferami politycznymi. W szczególności zależało nam na uzyskaniu dostępu do Oddziału Drugiego Sztabu Generalnego.
Zarubin zaczął teraz częściej zaglądać do notatek.
– W tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku „Sosna” zwerbował do współpracy Władysława Kolińskiego, wówczas kapitana Wojska Polskiego. Otrzymał on kryptonim „Saxon”. Był szlachcicem, można nawet powiedzieć, że arystokratą. Pochodził z rodziny o silnych antyrosyjskich tradycjach. Jego dziadek został powieszony w czasie polskiego powstania tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku, „Saxon” uczestniczył w wojnie tysiąc dziewięćset dwudziestego roku w tak zwanych pułkach wielkopolskich, znanych ze zbrodni przeciw żołnierzom radzieckim. Koliński był zagorzałym zwolennikiem sojuszu polsko-niemieckiego przeciw ZSRR i podczas spotkań prywatnych dosyć swobodnie wyrażał swoje poglądy.
Przerwał na chwilę.
– No tak, Koliński pochodzi z Poznania – powiedział półgłosem, przeglądając notatki, po czym już głośno kontynuował: – Był agresywny, arogancki, próżny, bezkompromisowy, miał przerost ambicji, duże długi oraz słabość do kobiet. Brał udział w zamachu majowym i należał potem do bliskiego grona marszałka Piłsudskiego.
Zarubin poczuł, że jest jakby w transie. Nie widział rozmówców, tylko myśli, jak obrazy, w idealnym porządku przesuwały mu się przed oczami.
– „Sosna” zwerbował go pod flagą niemiecką nadzwyczaj łatwo. Do dzisiaj zapewne Koliński jest przekonany, że pracuje dla Niemców. Wrócę do tej sprawy nieco później – powiedział.
– Co to znaczy „nadzwyczaj łatwo”, towarzyszu Zarubin? Możecie to wyjaśnić? – zapytał Fitin.
Zarubin spodziewał się tego pytania.
– „Saxon” przed werbunkiem został wyjątkowo dobrze rozpracowany. Wiedzieliśmy o nim prawie wszystko. Zresztą otwarcie proniemieckie poglądy wypowiadało w tym czasie wielu oficerów z kręgów związanych z Piłsudskim. Podsumowując, można w skrócie powiedzieć, że „Saxon” jakby czekał na werbunek, choć oczywiście nie był oferentem. Już po drugim spotkaniu z „Sosną” zadeklarował ideowe podejście do sojuszu z Niemcami, oczywiście wsparte poważną kwotą pieniędzy. W rzeczywistości jest on zwyczajnym hipokrytą. Licząc się z możliwością podstawienia nam „Saxona” przez polski kontrwywiad, przeprowadziliśmy wobec niego dwie… – Zarubin spojrzał w notatki – nie, trzy dobrze zaplanowane kombinacje sprawdzeniowe, które dały jednoznacznie negatywny wynik. Po ugruntowaniu werbunku „Sosna” polecił „Saxonowi” zdecydowane wyciszenie jego otwarcie proniemieckich zachowań i generalnie powstrzymanie się od deklaracji politycznych, co ten wykonał bez zastrzeżeń. Przeszedł różne szczeble kariery wojskowej. Ostatnie stanowisko piastował w Głównym Inspektoracie Wojska Polskiego jako kontroler w stopniu pułkownika, stan na sierpień tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Przydział mobilizacyjny: Sztab Naczelnego Wodza.
Zarubin był autentycznie przekonujący i sprawiał wrażenie zadowolonego z przejrzystości swoich słów.
– W ciągu ośmiu lat „Saxon” przekazał nam szereg ważnych danych dotyczących planów mobilizacyjnych, dyslokacji jednostek, uzbrojenia Wojska Polskiego i innych. Szczególnie wartościowe były informacje o stanie armii polskiej w pasie wschodnim, wysoko ocenione przez nasz Sztab Generalny i osobiście towarzysza Stalina. „Sosna” otrzymał za to specjalne podziękowania kierownictwa partii.
– Jak rozumiem, „Saxon” przez tyle lat nie zorientował się, dla kogo pracuje – wtrącił spokojnie Fitin. – Jeżeli tak było, to chwała dla „Sosny”, ale jak uzasadnialiśmy nasze zainteresowanie informacjami dotyczącymi ZSSR? I drugie pytanie: czy istnieje możliwość odkrycia przed „Saxonem”, kto jest rzeczywiście jego partnerem?
Beria się ożywił i wpatrywał w Zarubina przez swoje pince-nez.
– Nie sądzę, byśmy w ogóle mogli stawiać sprawę w ten sposób – odparł szybko, zdecydowanym głosem Zarubin, bo od razu zauważył, że Fitin jeszcze słabo rozumie, na czym polega filozofia wywiadu. – Może nie powiedziałem tego wyraźnie – ciągnął – ale „Saxon” jest ideowym antykomunistą i polskim nacjonalistą. Gdybyśmy się odkryli, byłoby to szokiem nawet dla takiego hipokryty jak on. Trudno przewidzieć jego reakcję, ale w mojej ocenie rozłożyłoby to naszą współpracę. „Saxon” przekazywał informacje wojskowe z pasa wschodniego, gdyż uważał, że armia polska jest niedostatecznie przygotowana do starcia z ZSSR, a zbyt wiele inwestuje w przygotowania do wojny z Niemcami. Ostatnie spotkanie odbyło się przecież… w lipcu trzydziestego dziewiątego roku – odczytał z notatek. – Dojście Hitlera do władzy i zaostrzenie stosunków polsko-niemieckich nie złagodziło jego podejścia do sojuszu antysowieckiego. Nie ma zatem potrzeby, byśmy zmieniali formułę współpracy z „Saxonem” i zdejmowali niemiecką flagę.
To ostatnie stwierdzenie Zarubin wygłosił z pełnym przekonaniem.
– „Saxon” wykorzystywany był w jednym z naszych najważniejszych przedsięwzięć operacyjnych w Europie, obecnie nabierającym szczególnego znaczenia strategicznego dla bezpieczeństwa ZSSR. Towarzysze znają w ogólnych zarysach sprawę kryptonim „Krab” – powiedział Zarubin, myśląc, że nie zaszkodzi trochę się zabezpieczyć. – Sprawa „Krab” dotyczy niemieckiego systemu szyfrowania opartego na maszynie Enigma, najnowocześniejszego i praktycznie nie do złamania. Tak oceniają go nasi specjaliści. W tysiąc dziewięćset trzydziestym roku „Andriej” przy pomocy towarzyszy francuskich zwerbował młodego oficera wojskowej służby wywiadowczej Deuxième Bureau o kryptonimie „François”. Rok później został on oddelegowany do radiowywiadu francuskiego i współpracował przez pewien czas blisko z pułkownikiem Gustave’em Bertrandem, kryptonim „Orieł”, szefem tej jednostki. Mimo że nie miał bezpośredniego dostępu do interesujących nas źródeł, na podstawie jego informacji mogliśmy ustalić następujące fakty…
Zarubin znów pochylił się nad swoim notatnikiem i odliczywszy pięć głębokich oddechów, kontynuował:
– Pod koniec lat dwudziestych, w bliżej nieznanych okolicznościach, Polacy przejęli egzemplarz niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma i powołali w Biurze Szyfrów Oddziału Drugiego specjalny zespół naukowców mających rozpracować system. Początkowo nasi kryptolodzy nie mogli uwierzyć, by przedsięwzięcie to miało jakiekolwiek szanse powodzenia, tym bardziej że było prowadzone przez Polaków, ale w miarę napływu nowych informacji od naszych źródeł sytuacja wyglądała coraz poważniej. W tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku na podstawie szczątkowych informacji od „François” ustaliliśmy, że znany nam dobrze agent francuski Rodolphe Lemoine, pseudonim „Joseph”, prawdopodobnie dokonał werbunku niemieckiego szyfranta. Sprawę zleciliśmy naszym ludziom w Berlinie. Nasze źródło w niemieckim kontrwywiadzie nie miało żadnych konkretnych informacji, jednak na podstawie analizy wytypowaliśmy, że Lemoine zwerbował szyfranta Hansa-Thilo Schmidta. Nie chcieliśmy zbyt intensywnie chodzić koło Schmidta, żeby go nie przypalić, bo przyjęliśmy założenie, że wcześniej czy później uzyskamy przez Francuzów lub Polaków dostęp do Enigmy, a im wcześniej, tym lepiej, więc Schmidta trzeba było chronić. Paradoksalnie korzystne było, że niemiecki kontrwywiad nic o tym nie wiedział.
Zarubin dostał zadyszki, mówiąc szybko i bez przerwy. Krew napłynęła mu do twarzy i poczuł kłujący ból w oku. Zupełnie nie zwracał uwagi na trzy postacie, ale czuł, że słuchają go uważnie. Teraz najbardziej liczył na Fitina.
– W tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku kontakt z Rodolphe’em Lemoine’em, czyli „Josephem”, od „Andrieja” przejął „Ludwig”, występujący pod amerykańską flagą…
– Czyli Ignacy Reiss – wtrącił niespodziewanie Fitin.
Zarubin spodziewał się w tym miejscu reakcji, ale nie mógł pominąć roli „Ludwiga” w sprawie „Krab”.
– Na szczęście – ciągnął – udało się zlikwidować tego zdrajcę jeszcze w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku. Trudno jednak ocenić, jakich dokonał szkód. Wciąż to badamy… Próbowaliśmy wymieniać z Francuzami materiały dotyczące szyfrów i kodów różnych państw, ale po analizie okazało się, że próbują nas dezinformować.
– Nie możemy wykluczyć, że był to właśnie skutek zdrady Reissa, choć dowodów bezpośrednich brak – znów odezwał się Fitin, wyraźnie zwracając się do Berii.
– Postanowiliśmy sfinalizować kontakt z „Josephem” i podjąć próbę jego werbunku – spokojnym głosem kontynuował Zarubin. – Niestety, bez powodzenia. Utrzymywaliśmy ten kontakt jeszcze przez jakiś czas. Liczyliśmy, że uda nam się ustalić, jaki jest zakres penetracji niemieckich szyfrów przez Deuxième Bureau, ale to, co uzyskaliśmy, miało niewielką wartość. Nie dowiedzieliśmy się zbyt dużo o polsko-francuskiej współpracy nad Enigmą.
– Towarzyszu Zarubin – odezwał się Fitin – werbunek „Josepha” z góry był skazany na niepowodzenie, to przecież oczywiste.
Zarubin nie przejął się krytyką, bo nie on prowadził tę operację, a jej autorzy już nic nie mogli powiedzieć na swoją obronę. Zresztą nastały inne czasy i trzeba agresywnie iść do przodu – pomyślał.
– W tym samym czasie – kontynuował – „François” informował o częstych wyjazdach „Orieła” do Warszawy i przyjazdach polskich kryptologów do Paryża. Nasi specjaliści przyjęli założenie, że Polacy musieli dokonać znaczącego postępu w rozpracowaniu systemu Enigma, natomiast Francuzi mieli przez Schmidta dostęp do kodów. Razem dało to przypuszczenie, że Polacy czytają niemieckie szyfry Enigmy. Szczątkowa informacja o francusko-polskiej współpracy pojawiła się też w raporcie naszego młodego wówczas agenta z Londynu… – Zarubin poszukał w notatkach. – Tak, Harolda Philby’ego… Nie zapisałem jego pseudonimu, przepraszam… W tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku „Saxon” dostał zadanie zbliżenia się do oficerów Oddziału Drugiego. To było trudne zadanie dotrzeć do tego hermetycznego środowiska, a musieliśmy przykładać szczególną wagę do bezpieczeństwa „Saxona”. Łatwo było go przypalić, a nie był w tym czasie jeszcze wystarczająco przeszkolony i przygotowany. Pracował nad sprawą „Krab” przez siedem lat i spisał się nadzwyczaj dobrze, za co został sowicie wynagrodzony. Oczywiście mogliśmy wykorzystać go bardziej ofensywnie, podjąć ryzyko, może nawet go poświęcić, ale w ciągu ostatnich dwóch lat jego informacje wojskowe miały duże znaczenie w związku z przygotowywanym zajęciem Polski.
Beria podniósł głowę i delikatnie przytaknął, jakby potwierdzał słowa Zarubina.
– Od strony francuskiej dotarcie do „Kraba” straciliśmy wraz z przeniesieniem „François” do Algierii. Zastanawialiśmy się nad przewerbowaniem Schmidta, ale Centrala oświadczyła, że nie wyrazi na to zgody, dopóki nie uzyskamy dostępu do Enigmy, a przede wszystkim do wyników pracy Polaków. Z początkiem tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku nastąpiła intensyfikacja współpracy z Francuzami. Wyczulenie kontrwywiadu polskiego wobec wszystkich interesujących się komórką kryptoanalizy Biura Szyfrów Cztery Oddziału Drugiego daleko wykraczało poza normę. BS Cztery otrzymało praktycznie nieograniczone środki finansowe, a jego nowa siedziba w Pyrach pod Warszawą była szczelnie zabezpieczona. Pewną dezorientację w naszych działaniach wprowadziła informacja od agenta „Karla” z Abwehry, według której Niemcy wiedzieli o pracach Polaków, ale byli pewni, że system Enigmy jest nie do złamania. Ośrodek w Pyrach jeszcze we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, przed wejściem Niemców do Warszawy, został opróżniony. Nie wiemy dokładnie, kiedy i co się z nim stało. Trzeba założyć, że został odpowiednio wcześnie ewakuowany. Najcenniejsi są ludzie, ich wiedza. Nie znamy nazwisk, nie wiemy zatem, kogo i gdzie szukać.
– Co się dzieje z „Saxonem”? – zapytał krótko Fitin.
– Ze względów bezpieczeństwa kontakt z nim utrzymywał tylko „Sosna”, który zgodnie z planem w połowie września przeszedł do strefy zajętej przez Armię Czerwoną. Łączność z „Saxonem” jest stosunkowo prosta i bezpieczna. Prywatnie „Sosna” zna dobrze jego żonę i obu synów. Prędzej czy później „Saxon” odezwie się do rodziny – powiedział Zarubin, nie podnosząc wzroku. – „Sosna” przygotowuje się w tej chwili do powrotu do Polski pod legendą szwajcarskiego biznesmena i szlifuje akcent. Powinien znaleźć się w Warszawie jak najszybciej, gdyż brakuje nam informacji o tym, co się dzieje w niemieckiej strefie.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do sali wszedł młody, wysoki enkawudzista. Przemaszerował przepisowo kilkanaście metrów, trochę nienaturalnie stukając wysokimi butami, zameldował się służbiście i zwracając się do Berii, powiedział:
– Towarzyszu przewodniczący…
Nie dokończył, gdyż szef NKWD podniósł się z krzesła i uciszył go znakiem dłoni, zdejmując jednocześnie swoje pince-nez.
Wszyscy wstali. Beria odwrócił się, otworzył okno i przechodząc obok Zarubina, rzucił krótko:
– Kontynuujcie.
Przewodniczącego NKWD odprowadziło do drzwi jeszcze mocniejsze stukanie butów podążającego za nim oficera.
7
Konrad spał prawie dwanaście godzin w swojej dobrze zaciemnionej i wyciszonej sypialni.
Obudził się już o piątej rano, zapuchnięty, z bólem głowy i odciśniętą na policzku fałdą poduszki. Czuł silne odrętwienie w lewej nodze, spowodowane uszkodzeniem nerwu przez pocisk. Bolało go zawsze rano, dopóki się nie rozruszał. Ciągle sobie obiecywał, że podda się operacji, ale nigdy nie miał na to czasu.
Przejrzał się w lustrze i uznał, że nie jest jeszcze w zadowalającym stanie.
Muszę pójść do fryzjera! Zadbać jakoś o siebie! Wkrótce będę miał czterdzieści cztery lata! – pomyślał, patrząc na swoją nieogoloną twarz i przekrwione oczy.
Dokończył rozpakowywania plecaka i torby, wrzucając ubranie od razu do pralki. Wypił z butelki obowiązkowy poranny kefir Robico, jedyny, który mu smakował jak jego ulubiony rosyjski.
Włożył stary, sprany bawełniany dres i zbiegł po schodach. Zrobił kilka przysiadów i ruszył w prawo. Najpierw do ulicy Wilczy Dół, później znów w prawo, wzdłuż bazy metra, do skraju Lasu Kabackiego. Pokonał prawie dwa kilometry między torami a skrajem lasu, minął Moczydłowską i niemal dotarł do Żołny.
Teraz poczuł się dobrze. Skręcił w lewo i potem prosto, szeroką aleją, przez bogaty, wysoki las, pobiegł do Pyr, gdzie obok tablicy upamiętniającej matematyków, którzy złamali kod Enigmy, odpoczął chwilę, zanim Leśną wrócił do Kabat.
Po biegu czuł, że żyje, że ma siłę, że jest wytrwały i zdrowy.
Dochodziła już szósta, gdy usiadł w swojej kuchni urządzonej dopiero miesiąc przed wyjazdem do Dubaju i zaczął czekać, aż jajko ugotuje się na twardo. Widok słońca nad Lasem Kabackim, jak obraz wypełniający kuchenne okno, zapowiadał piękny dzień.
W tej kameralnej euforii wydawało mu się, że słyszy metaliczny głos Cata Stevensa zmieszany z fortepianem i gitarą. Tak mu to pasowało do widoku z okna, że zaczął głośno śpiewać, za głośno jak na tę porę dnia:
Morning has broken, like the first morning.
Blackbird has spoken, like the first Bird.
Praise for the singing, Praise for the morning,
Praise for the springing fresh from the Word…
Zorientował się, że zapomniał drugiej zwrotki, więc powtórzył pierwszą kilka razy, ciesząc się jej słowami.
W pewnym momencie dotarło do niego, że nic nie wie o sytuacji w kraju. Minęły przecież dwa miesiące, a to wystarczająco dużo jak na dynamikę polskiego życia politycznego, nawet w okresie wakacji.
Włączył kuchenny telewizor i od razu na ekranie pojawił się Marcin Kamiński, człowiek o twarzy klowna, zwany powszechnie wiceprezydentem. Kamiński był szefem kancelarii prezydenta Stanisława Zielińskiego i uchodził za drugą osobę w państwie, ale byli tacy, którzy uważali, że to właśnie on jest prezydentem RP, a jeżeli nie, to wkrótce nim będzie. Bezwzględny, arogancki, inteligentny, o niejasnym rodowodzie, znienawidzony przez inteligencję, ale ukochany przez postpeerelowski katolicki elektorat. Konrad znał go osobiście i wiedział, że te opinie są bliskie prawdy.
Gdy nie było w pobliżu dziennikarzy, Kamiński lubił powtarzać, że jest politykiem, co znaczy, że jest oszustem i kłamcą i jak nie całuje dzieci w główkę, to kradnie im lizaki, ale nigdy nie pali za sobą mostów. Konrad zapytał go kiedyś, czy czytał Toma Clancy’ego, ale on z uporem twierdził, że nie ma czasu na takie głupoty.
Przepłukał jajko zimną wodą i zaczął przygotowywać sobie śniadanie – mleko, tost i miód. Słyszał głos Kamińskiego dochodzący gdzieś zza pleców, ale jakoś nie mógł się skupić na jego słowach. Nagle przypomniał sobie z rozbawieniem, jak ktoś nazwał obecną ekipę rządzącą Partią Brzydkich w Bordowych Krawatach.
– Rzeczywiście – powiedział do siebie – w tej ekipie nie ma chyba ani jednego przystojnego mężczyzny. Wszyscy muszą równać do Kamińskiego. Jakby wszystkie osobliwości urody RP zwarły szeregi w poczuciu zagrożenia swej odmienności. Kompleks karła i dzwonnika z Notre Dame w jednym. Tacy mogą się poszczycić dużym, stałym elektoratem.
Konrad miał zdrowy dystans do polityki i polityków, chociaż był z tym światem nierozerwalnie związany. Dla niego życie państwa i społeczeństwa toczyło się w dwóch wymiarach, które łączą jedynie suche informacje z klauzulą „ściśle tajne”.
Ale tylko my wiemy, ile nas kosztuje ich zdobywanie i jakimi metodami to robimy – myślał, patrząc na Kamińskiego. Za to nie wiemy, czy tacy jak on potrafią je czytać i podejmować na ich podstawie decyzje dla dobra tego kraju. Człowiek by zwariował, gdyby ciągle zaprzątał sobie tym głowę. Szkoda, że dziennikarze, nasi „młodsi bracia w zawodzie”, tak słabo się orientują w istocie funkcjonowania państwa i tak łatwo pozwalają politykom na kruszenie jego podstaw…
Zastanowił się przez moment, czy nie za bardzo fantazjuje, ale uznał, że jednak nie. W Polsce tak naprawdę dziennikarze i politycy żyją w symbiozie, żywiąc się sobą wzajemnie… no… może nie wszyscy…
Skończył śniadanie, wyłączył telewizor i poszedł wziąć prysznic.
Włożył jasnobeżowy sportowy garnitur, niebieską koszulę bez krawata i buty typu oxford. Sprawdził, czy ma przygotowane wszystkie dokumenty z podróży. Był w dobrym, pogodnym nastroju.
Zjechał windą do garażu i podszedł do swojego dwudziestopięcioletniego czarnego saaba 900 cabrio. Z niezadowoleniem stwierdził, że maskę pokrywa cienka, prawie niewidoczna warstwa kurzu. Ten samochód należał do niego już ponad dziesięć lat i jeszcze do niedawna był to jedyny taki model w Warszawie. Z każdym rokiem, gdy stawał się coraz starszy, nabierał też coraz większej szlachetności, zupełnie inaczej niż pozostałe marki. Tylko kierowcy saabów pozdrawiają się wzajemnie, bo uważają, że o samochodach wiedzą więcej niż wszyscy inni.
Zaczynał się ciepły, słoneczny dzień, więc Konrad złożył dach. Wyjechał z garażu, skręcił w prawo w Wąwozową, potem w KEN i ruszył prosto w kierunku centrum.
8
Moskwa, październik 1939
Wyjście Berii trochę zdezorientowało Zarubina, wybiło go z rytmu. Przez chwilę nie wiedział, od czego zacząć, lecz wtedy odezwał się Fitin.
– Przejdźcie, towarzyszu Zarubin, do omówienia pracy „Jury” i „Lany”.
– „Jura”, towarzysz Jakub Szulc, do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego pełnił w nielegalnej rezydenturze w Warszawie funkcje zabezpieczające i pomocnicze. Występował pod legendą austriackiego arystokraty, miał też papiery węgierskie. Latem tego roku „Saxon” przekazał informację o majorze, obecnie podpułkowniku Zdzisławie Kornacie-Ciszewskim, urodzonym w tysiąc dziewięćsetnym roku, pseudonim „Wareg”.
Mówiąc to, Zarubin raz po raz zaglądał do notatek.
– „Wareg”, szlachcic z Pomorza, cały czas służył w Komendzie Garnizonu Warszawa. Wdał się w ojca, który strwonił majątek na hazardzie. Typ bawidamka, bywalec warszawskich salonów, polityczny dyletant, ukryty morfinista. Zwerbowany przez „Jurę” w grudniu trzydziestego piątego roku na bazie finansowej, pod flagą niemiecką. Do współpracy wciągany stopniowo, aż do pełnego uzależnienia od naszych pieniędzy i morfiny. Przekazywał informacje wojskowe, dosyć fragmentaryczne. Miał za to dobre rozpoznanie kadry Wojska Polskiego. Sporządził liczne oceny i charakterystyki wyższych oficerów, pozytywnie ocenione przez Centralę. Niektóre z nich zostały przeznaczone do dalszego rozpracowania. „Wareg” był nadzwyczaj przydatny do weryfikacji danych uzyskiwanych od „Saxona”. Dobry konspirator, przez lata z powodzeniem ukrywał swoje uzależnienie od morfiny, co mogło kosztować go karierę w wojsku. Mistrz kamuflażu i pozorów ukształtowanych przez podwójne życie, z łatwością zatem zaakceptował jeszcze jedną rolę. Brak podstaw do podejrzeń o nielojalność. – Zarubin mówił krótkimi, jasnymi zdaniami, które zwięźle opisywały „Warega”. – Mieszkał z matką w małym domu na warszawskim Żoliborzu, kupionym za jej oszczędności i zadłużonym. Pomogliśmy mu częściowo go spłacić. Miał z tego powodu chwilowe problemy z żandarmerią, która zaczęła się interesować pochodzeniem pieniędzy. Sprawę zatuszowała matka, zaślepiona miłością do jedynaka. Wiedziała o jego uzależnieniu od morfiny i kryła go. Można powiedzieć, że „Wareg” jest klasycznym typem gotowym na współpracę z każdym, przypuszczam, że nawet z nami. Dobrze, że byliśmy pierwsi.
Zarubin pokazał surowy, służbowy uśmiech.
– Ostatnie spotkanie „Jury” z „Waregiem” miało miejsce w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku. Ustalony został wówczas system łączności na wypadek wojny, prosty, przez matkę „Warega”. „Jura” został wycofany razem z „Sosną” we wrześniu.
Zawahał się na chwilę.
– Referując sprawę „Saxona”, zapomniałem powiedzieć, że zarówno on, jak i „Wareg” otrzymali kategoryczny zakaz samowolnego nawiązywania kontaktu z władzami niemieckimi, bo mogłoby ich to doprowadzić do dekonspiracji. Wydaje się, że dobrze zrozumieli powagę chwili. Taką mam nadzieję. Zatem podjęcie kontaktu z „Saxonem” i „Waregiem” będzie obciążone pewnym ryzykiem. To zadanie powierzymy „Sośnie”, a potem ocenimy, jaki przyjąć kierunek dalszego postępowania. Zasadniczo w rezerwie mamy „Lanę”, która pozostała w Warszawie, ale nie znamy jej sytuacji po wkroczeniu Niemców. Jest to zgodne z przyjętym planem działania na okres wojny. „Sosna” wznowi z nią kontakt natychmiast po powrocie do Polski.
Znowu przerzucił notatki.
– W tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku „Jura” zwerbował do współpracy Henryka Złotowskiego, pseudonim „Marek”, znanego opozycyjnego publicystę, poetę, działacza społecznego i politycznego. Urodzony w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym roku, mieszka pod Warszawą we własnym domu. Żonaty z Marią Wiktorią Sobańską, pochodzącą z arystokratycznej rodziny. Troje dzieci w wieku dwudziestu pięciu, osiemnastu i dziesięciu lat. Sytuacja materialna dobra. „Marek” wywodzi się z zamożnej zeświecczonej rodziny żydowskiej, która w połowie dziewiętnastego wieku przeszła na chrześcijaństwo i po powstaniu tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku osiedliła się w Polsce. Pierwszą informację na temat „Marka” przekazali nam towarzysze z KPP w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku. Wynikało z niej, że „Marek” jest ukrytym sympatykiem partii komunistycznej. Dokonali równocześnie wstępnych sprawdzeń i obserwacji „Marka”, który w Polsce jest dobrze znany i cieszy się dużym autorytetem w środowiskach opozycyjnych wobec rządów wojskowo-faszystowskich. W trzydziestym drugim roku, pobity przez „nieznanych sprawców”, spędził dwa miesiące w szpitalu. Utrzymuje bliskie osobiste kontakty z przywódcami wszystkich partii opozycyjnych, oprócz skrajnych nacjonalistów. Przed rewolucją „Marek” studiował w Petersburgu prawo i obracał się w środowisku komunizujących studentów. Nie należał do żadnej organizacji, był zbyt niezależny, ale cieszył się pełnym zaufaniem tych grup. Interesowała się nim carska ochrana, a jej zachowane materiały dają mu dobre świadectwo. Zastępca przewodniczącego NKWD w Leningradzie, towarzysz Andriej Grigorjewicz, był w tamtym czasie jego przyjacielem i wystawił mu bardzo pozytywną opinię.
– Czy są na to jakieś dokumenty? – zapytał Fitin.
Zarubin spodziewał się tego pytania, gdyż Andriej Grigorjewicz sam już niczego nie mógł potwierdzić, rozstrzelany w pierwszej turze dwa lata temu.
– Tak, jest szczegółowy raport w tej sprawie – odpowiedział szybko Zarubin i kontynuował: – W związku z powyższym Centrala zaakceptowała werbunek „Marka” na bazie ideowej. Dokonał tego, jak już mówiłem, „Jura” w trzydziestym czwartym roku, bez większego wysiłku. „Marek”, rozczarowany rządami wojskowych i faszyzacją życia w Polsce, sytuacją we Włoszech i w Niemczech oraz upadkiem zachodniej demokracji, jednoznacznie zadeklarował gotowość współpracy z Krajem Rad. To nadzwyczaj inteligentny i ideowy człowiek. Myślę też, że wspomnienia z okresu petersburskiego pozostawiły w nim głębokie ślady, tym bardziej że przeżywał w tym czasie swoją pierwszą wielką miłość.
Zarubin, urodzony wywiadowca, czuł osobistą satysfakcję, kiedy przedstawiał „Marka”. Chociaż ta sprawa wpadła im sama w ręce i nie była wynikiem trudnego, wymagającego najwyższego kunsztu operacyjnego rozpracowania, jak w wypadku „Saxona” czy „Warega”, ani nie dawała tak ważnych informacji wojskowych, to jednak udowadniała, że są ludzie, którzy wierzą w światową rewolucję. Bo Zarubin też w nią wierzył. Szczerze.
Oprócz tego nielegalna rezydentura w Warszawie mogła się pochwalić umiejętnością stosowania różnorodnych technik operacyjnych, a co za tym idzie – wywiadowczą wrażliwością, i chociaż Zarubin nie był autorem tych sukcesów, to jednak splendor spływał teraz także na niego.
Otworzyły się drzwi i do sali wrócił Beria. Zarubin zamilkł, wsłuchując się w krótkie kroki na skrzypiącej cicho podłodze. Poczuł wyraźną woń alkoholu. Beria zamknął okno i usiadł na swoim miejscu, wydając dziwne, głębokie westchnienie, jakby mu to sprawiało trudność.
Zarubin, nie czekając na pozwolenie, kontynuował:
– Przez cały okres współpracy „Marek” przekazał nam ponad dwa tysiące stron informacji. Zrealizował trzy operacje o charakterze inspiracyjnym i dwie dezinformacyjne. Centrala, w zależności od okresu, oceniała pracę „Marka” bardzo dobrze lub dobrze. Można stwierdzić, że jeżeli chodzi o kierunek wywiadu politycznego, „Marek” zaspokajał praktycznie wszystkie nasze potrzeby, wykazując także dużo własnej inicjatywy.
Zarubin spodziewał się, że Beria czy Fitin zareagują na te słowa, przeczące zasadzie, że wywiad nie może być syty. Odpowiedziało mu jednak milczenie, chociaż zawiesił głos jakby w oczekiwaniu na ich komentarz.
Poczuł się dobrze i miał wrażenie, że kontroluje sytuację. Odczuwał już jednak zmęczenie.
– W czerwcu bieżącego roku „Marek” za naszą zgodą wyjechał wraz z żoną i najstarszą córką do Francji, dokąd zaprosili go przyjaciele. Przebywa tam do chwili obecnej. Wiemy, gdzie jest, i w najbliższym czasie nasza paryska rezydentura pionu „S” zamierza podjąć z nim kontakt. W Polsce pozostał u rodziny jego najmłodszy syn.
9
Wydział Specjalny „Q” od niedawna mieścił się na dwudziestym piętrze jednego z warszawskich wieżowców, pod legendą firmy konsultingowej Vigo.
Zadania, jakie realizował, ich szczególna delikatność, konieczność zachowania nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa i konspiracji spowodowały, że został przeniesiony z Centrali na Miłobędzkiej w anonimowe i dobrze zabezpieczone miejsce, trochę na zasadzie, że najciemniej pod latarnią.
Wydziału strzegły najnowocześniejsze urządzenia elektroniczne i własne rozwiązania techników wywiadowczych. Najważniejsza jednak była dyscyplina i zaufanie do pracujących w nim oficerów. Nikt spoza czternastoosobowego zespołu Wydziału i ścisłego kierownictwa AW nie wiedział, co się kryje pod nazwą firmy Vigo. Krąg wtajemniczonych był ściśle ograniczony i kontrolowany przez Wydział Bezpieczeństwa Wewnętrznego
Konrad zostawił samochód w podziemnym garażu, złapał windę i kluczem włączył przycisk dwudziestego piętra.
Potem wszedł do śluzy bezpieczeństwa i ustawił twarz do kamery, która po chwili zielonym światłem potwierdziła jego identyfikację i otworzyła zamek.
Ledwie przestąpił próg Wydziału, natknął się na Marcina o korzystnie zmienionym wyglądzie. Podwładny, stojąc z kubkiem kawy na korytarzu, wyraźnie go oczekiwał.
– Szefie, wiem, że po powrocie szef ma mnóstwo spraw na głowie i że zaraz jedzie do Centrali, ale gdyby szef był tak miły i przed wyjściem znalazł dla mnie pięć minut… – powiedział takim tonem, jakby mu na tym bardzo zależało.
– Dobrze… po odprawie. Bądź w pobliżu.
Konrad klepnął Marcina w plecy i ruszył dalej. Całe biuro było poprzedzielane szklanymi ścianami, więc wszyscy zauważyli jego przybycie.
Wszedł do swojego pokoju, natychmiast podkręcił klimatyzację i otworzył sejf.
W tym samym momencie zjawił się Marek Belik, a zaraz po nim Sara. Przywitali się krótkim „cześć”, bez podawania ręki. Taki już mieli zwyczaj i zawsze go przestrzegali. Może chcieli się w ten sposób odciąć od przesadnej dbałości o formy, jakiej hołdowało kierownictwo AW, a może uważali, że w Wydziale są jak rodzina – w rodzinie przecież nikt się nie wita przez podanie ręki.
Sara ubrana była pogodnie, lekko. Jak zawsze w spodniach, z długimi złotoblond włosami spiętymi wysoko z tyłu, wyglądała atrakcyjniej niż zwykle. Chociaż co pewien czas zaskakiwała Konrada, to jednak nigdy nie dawał po sobie poznać, że robi na nim wrażenie. Zresztą nie tylko na nim, bo większość dziewczyn pracujących w AW próbowała ją naśladować, i w stylu, i w pracy.
Usiadła w głębokim fotelu i oczywiście zapaliła papierosa, nawet nie prosząc o zbędne w tym wypadku pozwolenie.
Muszę ją w końcu zapytać, dlaczego używa zapalniczki Zippo. Nigdy nie widziałem, by jakakolwiek dziewczyna korzystała z takiej ciężkiej i dużej maszynki… jak amerykańscy komandosi, nie przymierzając – przeleciało Konradowi przez myśl.
Belik oparł się o stół i założył ręce na piersi, jak zwykle zaginając krawat gryzący się z koszulą.
Jak żona wypuszcza go tak z domu? – pomyślał Konrad, patrząc na jego krawat i zapuchniętą twarz. Powinna też pożyczyć mu trochę pudru.
Marek nie prowadził żadnych agentów, więc nie musiał „poświęcać się dla ojczyzny”, jak mówiło się w Wydziale o długich nocnych rozmowach z ludźmi zza wschodniej granicy. Zatem było oczywiste, że pił z dyrektorem, podpułkownikiem „Ciężkim”, który agenta też nigdy nie spotkał.
Konrad zauważył przez szybę, że przyszła już Ewa, jego sekretarka. Pomachał jej ręką na powitanie i wykonał gest oznaczający trzy kawy.
– Siadaj, Marek… – powiedział i wskazał fotel obok Sary, a sam przysiadł na swoim biurku. – Ewa zaraz poda kawę, a do tego czasu powiedzcie mi… czym mnie dzisiaj zmartwicie? – zaczął żartobliwie. – Ja zmartwię was tylko tym, że Safir, pseudonim „Karol”… lub odwrotnie… znów nam się wyślizgnął. W Jemenie zebraliśmy z Williamem sporo ciekawych i nowych informacji na jego temat, ale ślad nam się urwał na granicy z Omanem. William przyjedzie do nas za tydzień. Do tego czasu musimy uporządkować wszystko, co zgromadziliśmy w tej sprawie przez ostatnie dwa miesiące.
Sara i Marek słuchali go w milczeniu. Tymczasem Ewa sprawnie, prawie niezauważalnie podała kawę.
– Jutro – kontynuował Konrad – skrzykniemy zespół i przedstawię wam wyniki moich działań, które porównamy z tym, co przez ten czas udało się wam uzyskać. Dzisiaj chcę zająć się wyłącznie sprawami organizacyjnymi Wydziału. Muszę odświeżyć swoją bieżącą wiedzę.
– Chcesz robić zebranie Wydziału? – zapytał Marek trochę niepewnie. – Sporo ludzi nie ma, są na wyjazdach, więc nie wiem… czy jest sens. Lutek jutro wychodzi ze szpitala. – Konrad spojrzał nań z niepokojem, więc Marek pospieszył z wyjaśnieniem: – Złapał w Zimbabwe jakąś tropikalną chorobę i przeleżał trzy tygodnie w szpitalu w Harare. Wszystko już jest w porządku, zaopiekowała się nim nasza ambasada. Robotę wykonał na piątkę z plusem – ciągnął. – Będzie z tego chleb i dla nas, i dla naszych partnerów. Lutek ląduje w Warszawie w piątek. Odbiorę go z lotniska.
– Co to za choroba?
– Nie pamiętam! Ale mam gdzieś zapisane… – odparł niepewnie Marek. – Poszukać?
– Nie! Nie teraz. Potem! – uciął Konrad, chociaż zaniepokoił się sprawą Lutka. – Nie, nie będę robił zebrania. Poczekam, aż zbierze się kworum – zażartował. – Pewnie czeka mnie dzisiaj jeszcze wizyta w Centrali, u pana numer dwa. Zbierzemy się w poniedziałek! – zdecydował krótko i zapytał: – Czy są M-Irek?
– Nie ma ich. Buszują na jakichś targach w Szanghaju – odpowiedziała Sara. – Wciąż szukają tej mitycznej cyfrówki, którą można robić zdjęcia i zobaczyć, co jest pod bielizną. Obiecałam im, że pokażę im się na żywo, jeżeli znajdą ten aparat. – Uśmiechnęła się figlarnie.
M-Irek to duma, chluba, nadzieja i Bóg wie co jeszcze Wydziału i Konrada, bo są jego tworem. M-Irek to Mirosław i Ireneusz, zwani też „Q2”. Dwukrotnie lepsi od Bonda, bo jest ich dwóch – jak się mówiło w Wydziale.
Na pierwszy rzut oka obaj byli oficerami operacyjnymi, tak jak inni, różnili się jednak od całej reszty odmiennym sposobem postrzegania świata.
Ich żywioł to cyfry, cząsteczki, herce, bity, strumienie, luksy i cała masa innych słów i zjawisk, na które przekładali otaczającą ich rzeczywistość, jakby żyli w innym wymiarze, niepojętym dla zwykłych śmiertelników.
M-Irek cieszyli się w Wydziale „Q” mitycznym szacunkiem, bliskim temu, jaki oddaje się bóstwom, bo też krążyli w innym świecie, niezrozumiałym, ale potrzebnym. Dlatego oficerowie zwracali się do nich z prośbami o rozwiązywanie problemów niemożliwych, zdawałoby się, do rozwiązania. Najczęściej wynikających z dość słabej, niestety, znajomości obsługi komputerów, co M-Irkowi szczególnie działało na nerwy. Wyjątkiem w Wydziale był Marcin, którego M-Irek traktowali jak mlecznego brata.
Konrad bez ograniczeń pozwalał im na poszukiwanie nowych rozwiązań technicznych, najlepszych, najciekawszych, wszędzie tam na świecie, gdzie tylko uznał, że jest to możliwe.
Efekty ich pracy znalazły szczerych i gorących, ale często też zazdrosnych zwolenników w CIA, NSA i kilku innych nie mniej profesjonalnych organizacjach.
– Z pilnych spraw, Konradzie, mam w zasadzie tylko jedną – powiedziała Sara. Podniosła się i swoim zwyczajem odstawiła filiżankę na stojący przy drzwiach bufet. – „Travis” prosi o pilne spotkanie. Myślę, że trzeba mu natychmiast odpisać, by chłopak się nie denerwował. Pewnie nie wiesz, ale sytuacja na Białorusi jest jeszcze bardziej napięta niż w czasie, kiedy wyjeżdżałeś. – Sara powiedziała to tak, jakby wkrótce miało tam wybuchnąć powstanie.
Konrad zdawał sobie sprawę, że do spraw białoruskich Sara podchodzi bardzo emocjonalnie, bo to był teren jej łowów, pierwszych poważnych sukcesów, a oficer linii „S”, kryptonim „Travis”, okazał się jej prawdziwym arcydziełem.
To ona wypatrzyła go wśród studentów w Białymstoku, namówiła do pracy w wywiadzie, wychowała, wykształciła i wyszkoliła na kogoś więcej niż dobrego nielegalnego oficera. Poświęciła na to kilka lat, znacznie więcej, niż normalnie od niej wymagano. Przygotowanie dla niego „historii” wydawało się zadaniem ponad możliwości Sary i całego Wydziału. W końcu jednak „Travis” został przerzucony na Białoruś i dzisiaj jest młodym, dobrze zapowiadającym się porucznikiem KGB w Mińsku, jednym z ważniejszych nielegałów Wydziału Specjalnego „Q”. Jego prawdziwą tożsamość znało zaledwie trzech oficerów, a twarz – tylko Sara i Konrad. Myśleli o nim zawsze jak o jednym z nich i tak go traktowali.
– Proponuję wywołać moje spotkanie z „Travisem” za tydzień w Moskwie, zgodnie z zatwierdzonym planem łączności. W obecnej sytuacji politycznej Warszawa ani Wilno nie wchodzą w grę, chociaż byłoby to bardziej bezpieczne. Patrzcie, do czego doszło! Prostata Łuki ma wpływ na sytuację wywiadowczą terenu – powiedziała z ironią zmieszaną pół na pół z nienawiścią do Łukaszenki. – To moje trzecie spotkanie z „Travisem” w Moskwie, więc sądzę, że wystarczy, jak będzie mnie zabezpieczać tylko Tadek… dobrze sprawdził się podczas ostatniego wyjazdu do Turkmenistanu… i proponuję darować mu panikę podczas poprzedniej roboty w Moskwie – zaproponowała Sara na pozór służbowo, bo wiedziała, że w tej sprawie i tak ona decyduje.
Konrad chciał zapytać o szczegóły wywołania spotkania przez „Travisa”, gdy rozległ się dzwonek telefonu na jego biurku. Odruchowo spojrzał na Ewę, która przełączała rozmowy, i zobaczył jej gest, bez wątpienia sygnalizujący, że na linii jest „Ciężki”. Rzucił okiem na zegar i ze zdziwieniem zauważył, że jest ósma czterdzieści. Szef nigdy nie rozpoczynał pracy przed dziewiątą piętnaście. Od razu go tknęło, że stało się coś ważnego.
– Szef! Ciekawe co? – rzucił krótko do Sary i Marka, a oni zrobili przesadnie zdziwione miny.
– Witam, szefie! – Konrad odebrał rozmowę na interkomie.
– Witam w kraju, panie naczelniku Wolski! Jak udała się wycieczka? Coś już do mnie dotarło… od pani Sary. Upał panu nie zaszkodził?
„Ciężki” był bardzo formalny i łatwo dało się wyczuć, że dzwoni w zupełnie innej sprawie. Użył słowa „wycieczka”, bo wiedział, że to denerwuje Konrada. „Ciężki” był ignorantem, który nigdy nie realizował zadań za granicą. A mówiąc w ten sposób, złośliwie deprecjonował jego pracę, sugerując, że taki wyjazd do Jemenu to czysta przyjemność. W rzeczywistości kryła się za tym zwykła zazdrość.
– Wszystko w porządku, szefie! Trochę schodzi mi skóra z pleców, ale już się oskubałem. Właśnie mam krótką naradę z zastępcami…
Nie dokończył, bo „Ciężki” mu przerwał.
– Panie naczelniku, proszę, żeby pan do mnie jak najszybciej przyjechał. Mamy tutaj taką niezwykłą i pilną sprawę, prosto z pałacu. Jak pan przyjedzie, wszystko panu wytłumaczę… Za ile może pan być?
– Zaraz wyjeżdżam – odpowiedział Konrad i „Ciężki” rozłączył się bez słowa. – Sami słyszeliście – zwrócił się do Sary i Marka.
Oboje podnieśli się bez słowa i ruszyli do wyjścia.
– Saro, zaczekaj! – rzucił, gdy Marek już zniknął za drzwiami. – Marcin chciał ze mną rozmawiać… mówił coś, że koniecznie przed moim wyjazdem do Centrali. Pewnie się bał, że to w jego sprawie… Powiedz mu, co słyszałaś. Uspokój go. Pogadam z nim, gdy wrócę.
10
Moskwa, październik 1939
– Przejdę teraz do omówienia ostatniego punktu mojego referatu – kontynuował Zarubin. – „Lana”, towarzyszka Mira Skibiniecka, włączona została w skład nielegalnej rezydentury w Warszawie z zadaniami pomocniczymi. Zakładaliśmy, że pod kierunkiem „Sosny” i „Jury” wychowamy dobrego nielegała, z perspektywą przerzucenia dalej, do Wielkiej Brytanii. „Lana” ma wybitne zdolności językowe, jest zdyscyplinowana, inteligentna, pomysłowa i całym sercem oddana sprawie. Jeżeli dorzucić do tego młody wiek… ma teraz dwadzieścia sześć lat i wyróżnia się słowiańską urodą… to jej możliwości są nieograniczone.
Beria wyraźnie się ożywił. Zarubin spodziewał się tego i wyciągnął już przygotowane, lekko wyretuszowane zdjęcie „Lany”. Podniósł się sprężyście i podszedł do Berii, który zapalił zieloną lampkę i zbliżył do jej światła fotografię. Wpatrywał się w nią nienaturalnie długo.
– Prawdziwa piękność! – powiedział, wciąż się uśmiechając wąskimi, jakby pozbawionymi warg ustami i zabawnie przerzucając wzrok z „Lany” na Zarubina i z powrotem.
Po chwili oddał mu zdjęcie i Zarubin wrócił na miejsce.
– „Lana” bardzo dobrze się spisywała, zabezpieczając „Sosnę” i „Jurę” i realizując zadania ustaleniowe. Na wniosek rezydenta otrzymała kilkakrotnie pochwały Centrali. Jej inteligencja i wrażliwość operacyjna przyniosły niespodziewane efekty. Pomógł nam też trochę przypadek. Przerzucając „Lanę” do Polski, przygotowaliśmy dla niej legendę dziennikarki. Na miejscu jednak się okazało, że są poważne trudności, by tę legendę właściwie ugruntować i zabezpieczyć.
Przerwał na chwilę, jakby chciał zaznaczyć, że przechodzi do nowego rozdziału.
– Od dziecka jej zamiłowaniem było śpiewanie. „Lana” ma niepowtarzalny talent muzyczny.
Beria, wyraźnie pobudzony, wiercił się nienaturalnie. Na twarzy Fitina po raz pierwszy pojawił się nie bardzo służbowy uśmiech.
– „Jura” również ma talent muzyczny i w wolnych chwilach lubił pisać piosenki. Miał też prywatne kontakty z warszawskimi artystami, co było jednym z elementów budowania jego legendy. Skądinąd uzyskiwał w tym środowisku bardzo ciekawe informacje. Ale do rzeczy!
Zarubin powiedział to specjalnym tonem, żeby wybadać stopień zainteresowania komisji tą sprawą.
– Nie, nie! To bardzo ciekawe, proszę kontynuować – zareagował natychmiast Beria, jakby się obawiał, że to już koniec.
Zarubin miał satysfakcję, że dobrze się przygotował. Nie spodziewał się nawet, że tak łatwo przyjdzie mu sterować komisją. W końcu jest Wielkim Manipulatorem!
– „Jura” napisał dla „Lany” piosenkę, a ją samą zarekomendował swojemu znajomemu, właścicielowi kabaretu Złota Żaba… – Zarubin zawiesił głos i żeby jeszcze trochę podgrzać atmosferę, zajrzał do notatek. – Piotrowi Wikowskiemu. „Lana” poszła na przesłuchanie i tak bardzo spodobała się Wikowskiemu, że ten postanowił wykonać z nią w duecie piosenkę Sierdce, która była w tym czasie prawdziwym szlagierem w Warszawie…
– Mówicie o tej piosence z filmu? – przerwał mu Beria w pół zdania.
– Tak jest! Z filmu Wiesiołyje riebiata, który w Polsce był wyświetlany pod tytułem Świat się śmieje i zdobył wielką popularność.
– Nie tylko tam – wtrącił Fitin. – Dobra muzyka Dunajewskiego i świetna parodia amerykańskiego kina…
– „Lana” ma nawet coś z Lubow Orłowej… – odezwał się ponownie Beria i dodał pewnym głosem: – Towarzysz Stalin bardzo lubi ten film.
Zarubin odczekał około trzydziestu sekund i dopiero wtedy zaczął mówić dalej. Zauważył, że historia „Lany” wyraźnie się spodobała, a to był dobry znak, który znacząco mu poprawił i tak już dobre samopoczucie.
– „Lana” zaczęła występować w Złotej Żabie trzy razy w tygodniu, z coraz większym powodzeniem. Uzyskiwała z tego nawet pewien dochód. Był rok tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy. Kabaret znajdował się niedaleko polskiego MSZ i odwiedzany był przez dyplomatów, a także przez białych emigrantów, głównie Rosjan i Gruzinów. W miesiąc po rozpoczęciu występów „Lana” otrzymała kosz kwiatów z wizytówką hrabiego Tarnowskiego, dalej pseudonim „Larry”. Po kilku dniach ponownie, ale tym razem hrabia przyszedł osobiście do jej garderoby. Okazało się, że jest to młody, przystojny arystokrata i, co najciekawsze, radca minister w MSZ. Sprawiał wrażenie zauroczonego „Laną”.
Teraz Zarubin mówił płynnie z pamięci, patrząc w wyraźnie pobudzone twarze.
– Spotykali się przez dwa miesiące niemal codziennie, a Tarnowski obsypywał „Lanę” kwiatami i drogimi prezentami. Sprawiał wrażenie zaślepionego, przychodził na każdy jej występ. Niestety, muszę to wyraźnie powiedzieć, „Lana” nie poinformowała rezydenta o swoim kontakcie z Tarnowskim. Zrobiła to dopiero na początku trzydziestego siódmego roku. „Sosna” natychmiast wysłał informację do Centrali i przeprowadził z nią rozmowę. W jego ocenie „Lana” była zaangażowana emocjonalnie w ten związek, wyraziła jednak pełną dyspozycyjność do realizacji zadań. „Sosna” uznał jej wyjaśnienia za wiarygodne i szczere, a ponieważ Moskwa w tym czasie nie przesyłała instrukcji – Zarubin wyraźnie podkreślił to tonem głosu, ale i tak był pewien, że wszyscy wiedzieli dlaczego – podjął decyzję o pasywnym kontynuowaniu tego związku, czyli de facto romansu „Lany” z Tarnowskim. Ona sama zapewniała, że nie doszło do kontaktów intymnych.
– Zuch dziewczyna! – odezwał się Fitin ku zaskoczeniu Zarubina. – Bardzo dobrze rozegrała sprawę, zachowała nie tylko wartościowy kontakt z Tarnowskim, lecz także równowagę emocjonalną i psychiczną. A wszystko to z pożytkiem dla służby. Musimy pamiętać, że naturalność tego związku ma swoją wartość, oczywiście dopóki jest on pod naszą kontrolą. W tym wypadku chyba nie mamy wątpliwości? – zapytał na koniec, zaskakując Zarubina dość elastycznym podejściem do sprawy, nietypowym, nie tak pryncypialnym, jak to było praktykowane dotychczas.
Było to dziwne o tyle, że Zarubin nie skończył jeszcze omawiać sprawy, więc przedwczesna deklaracja Fitina była pewnie na coś obliczona. Zarubin miał nieodparte wrażenie, że Fitin jest inny niż wszyscy jego poprzednicy. Co to znaczy? – zaczął się zastanawiać.
Beria nie reagował.
– Ostatecznie Centrala zaakceptowała status quo i zgodziła się na rozwijanie kontaktu z Tarnowskim „we wszystkich korzystnych dla sprawy kierunkach, z zastosowaniem wszelkich niezbędnych środków i metod”. W związku z tym „Lana” zamieszkała z Tarnowskim i wkrótce została przedstawiona rodzinie hrabiego. Nie spotkała się z dobrym przyjęciem, jednakże w najmniejszym stopniu nie wpłynęło to na ich relacje, a nawet więcej, pogłębiło jego zaangażowanie i determinację. „Lana” o wszystkim informowała „Sosnę” i skrupulatnie realizowała polecenia, które tak konstruowano, aby były też zgodne z jej emocjami i potrzebami, o czym ona oczywiście nie wiedziała. Po jakimś czasie pojawił się problem z rodziną „Lany”, którego praktycznie nie rozwiązaliśmy do dzisiaj. Zresztą Tarnowski, typ kosmopolity, nie nalegał, nie dopytywał się niepotrzebnie i w pewnym sensie nie utrudniał nam pracy. Przez te lata „Lana” dobrze się zaadaptowała w środowisku, miała licznych znajomych i przyjaciół. Od trzydziestego siódmego roku uzyskała od Tarnowskiego, w sposób kapturowy, szereg bardzo ciekawych informacji, głównie dotyczących polityki zagranicznej Polski. „Larry” mówił jej wszystko, a pracował w Wydziale Niemieckim MSZ. Dwukrotnie spędzali razem wakacje we Francji. „Larry” dużo podróżował służbowo do Niemiec, Francji, Włoch i Wielkiej Brytanii, a potem o wszystkim jej opowiadał, z najdrobniejszymi szczegółami. Na początku bieżącego roku oficjalnie się oświadczył, a stan jego zaangażowania emocjonalnego silnie się pogłębiał, z okresami chorobliwej wręcz zazdrości włącznie. Głównie po jego powrotach z zagranicy. Zgodnie z decyzją Centrali „Lana” oświadczyny przyjęła, ale daty ślubu nie wyznaczyli. Stanęliśmy wobec problemu: jak dalej prowadzić sprawę? Czy podjąć próbę werbunku „Larry’ego”, a jeżeli tak, to w jakiej konwencji, pod jaką flagą? Pytań było wiele, ale na żadne nie mieliśmy satysfakcjonującej odpowiedzi. Brakowało przekonującego modus operandi. Dlatego Centrala w porozumieniu z „Sosną” i „Laną” podjęła decyzję o czasowym wstrzymaniu się od aktywnych działań, tym bardziej że uzysk informacyjny od „Larry’ego” był dobry, a sytuacja międzynarodowa szybko się zmieniała. Na początku sierpnia „Larry” został zmobilizowany jako porucznik rezerwy z przydziałem do Sztabu Naczelnego Wodza. Od tego czasu przebywał poza domem. Nie wiemy, gdzie dokładnie. Nigdy wcześniej nie mówił, że jest oficerem rezerwy, a „Lana” nie miała pretekstu do zgłębienia tematu. Na początku września poinformował, że wyjeżdża z Warszawy wraz ze Sztabem Naczelnego Wodza na wschód. Był w złym stanie psychicznym, bardzo boleśnie przeżywał rozstanie. Obiecał, że zrobi wszystko, by wrócić. Od tego czasu brak jest o nim informacji, zresztą nie mamy też łączności z „Laną”, o czym mówiłem.
Zarubin kończył już swoje wystąpienie. Zamknął teczkę, kładąc na niej dłonie, by dyskretnie spojrzeć na zegarek.
– Przedstawiłem najważniejsze sprawy prowadzone przez naszą nielegalną rezydenturę w Warszawie. Trzeba jednak dodać, że cała trójka zbierała też informacje kapturowo, wspierając realizację przedsięwzięć podejmowanych przez jednostki specjalne kierowane do Polski bezpośrednio ze Związku Radzieckiego. Od początku, to znaczy od przybycia do Polski, aż do tego roku nasi agenci uczestniczyli w dobrze znanej towarzyszom operacji „Mołodcy”. Wydatnie przyczynili się do jej sukcesu, szczególnie „Jura”, który w najgorętszym okresie kierował naszymi oficerami wewnątrz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, co doprowadziło do jej radykalizacji i w efekcie do wzrostu napięcia na zachodniej Ukrainie. Przyczyniło się to w poważnym stopniu do załamania oficjalnej współpracy polsko-ukraińskiej i nasilenia pacyfikacji prowadzonych przez wojsko polskie na tych terenach…
– Już dobrze, towarzyszu Zarubin – przerwał mu Beria w pół słowa – wystarczy, ten temat jest nam doskonale znany. Trochę wyolbrzymiacie rolę waszych nielegałów w tej sprawie, ale niech wam będzie. Myślę, że i tak wszyscy tu obecni możemy zgodnie ocenić, że wyniki pracy waszej rezydentury w Warszawie są dobre.
Zarubin miał uczucie, że za chwilę uniesie się w powietrze, tym bardziej że Fitin służalczo kiwał głową w takt słów Berii.
– Rzeczywiście pion wywiadu nielegalnego zrobił ogromne postępy od tysiąc dziewięćset trzydziestego roku i muszę was pochwalić za rzetelne wykonanie dyrektywy Politbiura.
Zarubin nie wierzył własnym uszom.
– Polecam przygotowanie całościowego raportu – kontynuował Beria – także z naszych poprzednich spotkań. Macie na to tydzień. Zostanie on przedstawiony na posiedzeniu Politbiura i osobiście towarzyszowi Stalinowi. Wojna wrześniowa całkowicie zmieniła sytuację polityczno–wojskową w Europie. Zniknął nareszcie jeden aktor, Polska jako państwo, ale sprawa polska jeszcze się nie zakończyła i w zgodnej ocenie kierownictwa partii będzie miała istotne znaczenie dla polityki ZSSR. Nie ma państwa, ale są Polacy. Z historii wiemy, że jest im obojętne, czy jesteśmy biali, czy czerwoni, bo i tak będą z nami walczyć. Zakończyliśmy z sukcesem pewien etap i rozpoczynamy przygotowania do następnego, a potem… do następnego. Odbiliśmy Białoruś i Ukrainę i mamy w końcu granicę z Niemcami. Nasze armie stanęły twarzą w twarz, i to właśnie w Polsce. Rozumiecie przecież, towarzyszu Zarubin, że nie będą one tak stały wiecznie. – Beria był bardzo przekonujący, chociaż mówił o rzeczach oczywistych. Po chwili zastanowienia dodał: – Czeka nas dużo pracy, towarzysze. Polecam zatem podjąć natychmiastowe działania, przy wykorzystaniu wszystkich naszych możliwości, w celu określenia, jaki jest aktualny stan sprawy polskiej, gdzie jesteśmy. Udało nam się wpłynąć, razem z Niemcami, na Rumunów, by zatrzymali i internowali rząd polski. Jednak wiemy, że do Francji spływają rzesze uchodźców z Polski, a w szczególności elit wojskowych i politycznych. Należy natychmiast przekazać zadania naszym ludziom we Francji i Wielkiej Brytanii. Nie muszę oczywiście mówić o odbudowaniu kontaktów z naszą polską agenturą…
Nagle Berii przerwał Fitin.
– Informowałem już, że pojutrze przyjeżdża do nas delegacja Gestapo i będziemy poruszali ten temat.
Beria pokiwał tylko głową i kontynuował:
– Towarzyszu Zarubin, proszę się spieszyć z przygotowaniem raportu. Natychmiast po jego zakończeniu udacie się do obozów dla polskich jeńców, które właśnie zakończyliśmy organizować. Dobierzecie sobie zespół współpracowników. Oczywiście nie będziecie występować jako INO. Trzymamy tam wziętych do niewoli oficerów i innych białych Polaków. Przebywają oni w obozach Starobielsk, Kozielsk i Ostaszków. Dokonaliśmy wstępnej selekcji i w obozie w Ostaszkowie trzymamy między innymi oficerów Oddziału Drugiego, choć pewności nie ma, bo Polacy nie chcą współpracować i są do nas wrogo nastawieni. Co jest zrozumiałe.
Beria uśmiechnął się szyderczo.
– Zwykli czekiści nie mogą nawiązać z nimi kontaktu – ciągnął w tym samym tonie. – Nie rozumieją ich psychiki, nie mają pojęcia o Polsce, brak im elementarnych umiejętności i Polacy nimi manipulują. Musicie się tym pilnie zająć. Wierzę, że ze swoją znajomością Zachodu i języków potraficie umiejętnie pozyskać ich zaufanie i wejść w to środowisko. Oddzielcie ziarno od plew, ustalcie, które osoby mogą być dla nas przydatne. Może przy okazji dowiecie się czegoś o „Saxonie” i „Waregu”. To trudne zadanie, ale wierzę, że podołacie. – Beria zachęcał Zarubina łagodnym głosem z odrobiną wyczuwalnej sympatii. – Wasza żona też jest oficerem wywiadu? – zapytał ni stąd, ni zowąd, chociaż dobrze o tym wiedział.
– Tak jest, towarz…
– Towarzyszu Zarubin… – odezwała się po raz pierwszy trzecia postać komisji, Wsiewołod Nikołajewicz Mierkułow, pierwszy zastępca Berii. – Znam was dobrze i cenię jako oddanego sprawie czekistę.
Zarubin zdał sobie sprawę, że był tak skoncentrowany na Berii i Fitinie, iż zupełnie o nim zapomniał. O istnieniu Mierkułowa, wciąż popijającego wodę, przypominało jedynie stukanie karafki o szklankę. Po prostu nie mieścił się w scenariuszu Zarubina. Nie można mówić do trzech osób. Nie obejmuje tego standard techniki oficera wywiadu.
Tymczasem Mierkułow przybrał poważny ton.
– Towarzyszu Zarubin, wydam dyspozycje, by udzielono wam wszelkiej niezbędnej pomocy, otrzymacie specjalne pełnomocnictwa, ale spieszcie się, bo macie czas tylko do wiosny.
Fitin ze zdziwieniem spojrzał na Mierkułowa, ale zaraz się opanował.
– Rozumiecie?! – niemal wysylabizował znany z aktorskiego talentu Mierkułow. – Potem już takich możliwości nie będzie.
Zapadła cisza. Zarubin dużo widział, dużo wiedział, jeszcze więcej słyszał, toteż doskonale zrozumiał, o czym mówił Mierkułow. Przez chwilę nie potrafił uporządkować myśli. W tym kraju zdarzyło się wiele, ale tego nie mógł pojąć, był na to za inteligentny. Czuł, że to błąd, ogromny błąd, za który przyjdzie kiedyś drogo zapłacić.
Popatrzył na Berię i Mierkułowa. Kaukaski styl – pomyślał. Czy oni w ogóle wiedzą, jak myśli i wygląda reszta świata poza filmami i raportami wywiadu? Otrząsnął się jednak, bo nigdy nie zawiódł się na swojej intuicji i wrodzonej mimikrze, ważnej umiejętności pozwalającej czekiście przeżyć.
– Rozumiem, towarzyszu zastępco przewodniczącego – zameldował dobitnie.
– Jeszcze jedna sprawa – powiedział Mierkułow. – Na terenach zachodnich przejęliśmy polskiego majora, Jerzego Nałęcza-Sosnowskiego. Jest ranny. Konwojenci, polscy żandarmi, prawdopodobnie chcieli go rozstrzelać. Został przewieziony do naszego szpitala na Łubiance. Wiecie, o kogo chodzi? – zapytał.
– Oczywiście! – natychmiast odpowiedział Zarubin. – To as wywiadu polskiego w Niemczech, barwna postać, znana w całej Europie. Byłem akurat w Niemczech, kiedy został aresztowany… chyba w trzydziestym czwartym roku. W pewnym stopniu kontrolowaliśmy jego sprawę przez naszych agentów w niemieckim kontrwywiadzie. W trzydziestym szóstym Niemcy wymienili go na siedmiu agentów Abwehry. W Polsce został tuż przed wojną aresztowany i skazany. Sprawę znamy dosyć dobrze, informował o tym „Wareg”, który miał dobre kontakty w prokuraturze wojskowej.
– Sosnowskim zajmuje się teraz nasza Zoja Woskriesienska, ale chciałbym, żebyście i wy włączyli się do sprawy – powiedział Mierkułow.
– Tak jest! – odpowiedział Zarubin.
– Jak widzicie, nie przesadzałem, kiedy mówiłem, że czeka was dużo pracy. Liczymy na was i wasz Wydział! – dorzucił Beria.
– Jest jeszcze jedna sprawa, zupełnie nowa – zwrócił się Fitin do Berii. – Odbyliśmy wstępne konsultacje z towarzyszem Zarubinem i Wydziałem Polskim. Całość projektu zostanie wkrótce przedstawiona w specjalnym raporcie, który jest w trakcie przygotowania.
Na twarzy Berii pojawiło się zainteresowanie.
– Projekt przewiduje utworzenie na bazie Wydziału Polskiego rozszerzonego oddziału specjalnego i przeniesienie go w pobliże granicy niemieckiej, na przykład do Brześcia Litewskiego. Prowadzenie działań operacyjno-wywiadowczych z tej pozycji powinno w znacznym stopniu zwiększyć efektywność naszej pracy, a także rozwinąć, z wykorzystaniem polskiego elementu, rozpoznanie wywiadowcze sił i ruchów Niemców po drugiej stronie granicy. Da nam to również możliwość bliższej współpracy z Gestapo i jednocześnie ich rozpracowania. Z Brześcia do Warszawy jest przecież niespełna dwieście kilometrów… Przedsięwzięcie ryzykowne, ale możliwe do realizacji. Wymaga oczywiście odpowiednich przygotowań – zakończył Fitin pytającym tonem.
Beria, który cały czas słuchał uważnie, spojrzał na Mierkułowa.
– A co ty o tym myślisz, Siewa? – zapytał. – Odważne, jeszcze tak nie działaliśmy, ale cóż, czasy są trudne i mogą być jeszcze trudniejsze.
– Trzeba szukać nowych rozwiązań – oznajmił Mierkułow.
– Ciekawe… Czekam na raport – powiedział Beria, wstając.
11
Pokój wypełniały kłęby dymu papierosowego wymieszane z oparami wódki, piwa i uryny z zepsutej toalety. W rogu pokoju stał telewizor włączony na MTV bez głosu.
Pułkownik Andriej Olegowicz Stepanowycz z mińskiego KGB czuł, że jeżeli zostanie dłużej, to za chwilę urwie mu się film. Podjął już decyzję: najwyższy czas iść do domu, zwłaszcza że mieszka niedaleko.
Wydawało mu się, że głosy pięciu pijanych mężczyzn zlewają się w jeden potężny ryk. W żadnym wypadku nie mógł zasnąć, bo miał nieodparte wrażenie, że koledzy ze Służby Celnej, nie mniej pijani od niego, tylko czekają, żeby odebrać mu jego zasłużone pięć tysięcy dolarów.
Później powiedzą, że gdzieś zgubiłem. To skurwysyny… Takim nigdy nie można ufać! – pomyślał z wysiłkiem.
Co prawda nie napracował się zbytnio, by zasłużyć na te pieniądze, bo i nie było przy czym, zabezpieczał jedynie transport papierosów do Polski, ale piątka mu się należała, bo jest najstarszy stopniem. Już dawno nie dostał takiej kasy, więc ciągle odruchowo wsuwał rękę do kieszeni, sprawdzając, czy pieniądze są na swoim miejscu. I po każdej takiej kontroli było mu coraz przyjemniej.
– Cisza! – krzyknął chyba ciut za głośno i opierając się o chybotliwy stół, spróbował wstać. – Baczność! Towarzysz pułkownik wychodzi do domu – powiedział niezbyt wyraźnie do zamilkłych nagle kompanów. – Nie sprowadzać mi tu żadnych kurew, jak pójdę. To jest… kurwa… przyzwoite mieszkanie konspiracyjne Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego Republiki Białoruś. Zrozumiano?! – Z trudem utrzymywał się w pionie. – Nie trzeba mi tu żadnych awantur. Nie dzisiaj, kiedy wszyscy są przy kasie. A z kurwami zawsze są kłopoty! Zrozumiano?! – Mimo że mówił bełkotliwie, starał się być poważny.
Nawet w tym stanie doskonale wiedział, że Służba Bezpieczeństwa Prezydenta tylko czeka, by przywalić chłopcom z KGB, i jego kasa poszłaby niechybnie na wczasy w Egipcie dla jakiegoś wałka Łukaszenki.
Patrzył na czerwone twarze pięciu mężczyzn siedzących wokół stołu i nie był pewny, czy dotarło do nich to, co powiedział.
– Wasia! Chodź tu… chłopie! Odpowiadasz za zakończenie tej imprezy. – Zachłysnął się powietrzem i odbiło mu się niebezpiecznie. Po chwili dokończył: – Pilnuj tych celników, to amatorzy, i żeby nie skończyło się jak poprzednio. Zrozumiałeś, durniu?! – rzucił do kapitana Krupy, najmłodszego w towarzystwie i, jak mu się wydawało, w miarę trzeźwego.
– Odprowadzę was do domu… towarzyszu pułk… niku! – Kapitan poderwał się tak gwałtownie, że aż upadło za nim krzesło. Stanął na baczność, wychylając się do tyłu wbrew prawom fizyki, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
– Idź w cholerę, Wasia! Mam do domu… może… dwieście metrów! Może mniej. Masz mi dopilnować tej imprezy. Zrozumiałeś, durniu?! – Stepanowycz niepewnym krokiem posuwał się w kierunku drzwi.
– Tak jest! Towa… szu… niku! – odpowiedział kapitan Krupa, jakimś cudem prostując się w postawie zasadniczej.
– Idź, chłopcze, do kuchni, tam na stole są ogórki… tylko weź te zamknięte. I flaszkę daj. – Stepanowycz radził sobie teraz zupełnie dobrze. – Jest tam też reklamówka… No idź, Wasia! Włóż to do niej i przynieś.
Krupa, chwytając się framugi drzwi, ruszył do kuchni.
– Jutro też jest dzień! – refleksyjnie rzucił pułkownik i zaraz dodał: – Daj moje fajki ze stołu… Jutro trzeba jakoś przeżyć! Nie?!
Znalezienie ogórków, wódki, papierosów i torby Media Markt zajęło kapitanowi dużo czasu.
Stepanowycz stał oparty plecami o drzwi i wyglądał, jakby zasnął.
– Wszystko gotowe, tow… szu puł… niku! – zameldował zadowolony Krupa, wyciągając przed siebie czerwoną reklamówkę.
– Chodź tu, Wasia! – Pułkownik ocknął się, brutalnie przyciągnął Krupę za kark i z wolna wyszeptał mu do ucha: – Pilnuj swojej kasy! Ci celnicy to złodzieje i jak im pozwolisz, to cię opierdolą. I tak zarobili dwa razy więcej na tych fajkach, niż mówią. Ale ja to ustalę, Wasia! I wszystko oddadzą z procentem. Zobaczysz! – Wciąż nie zdejmował mu ręki z karku. – Ty jesteś dobry chłopak, Wasia! Trzymaj się mnie, a dobrze na tym wyjdziesz. – Poluźnił uścisk, ale Krupa wciąż stał w postawie zasadniczej, z zamkniętymi oczami.
Stepanowycz z trudem zszedł z trzeciego piętra, nie odrywając dłoni od poręczy. Brak żarówek na klatce schodowej nie ułatwiał mu zadania.
Wyszedł przed budynek i poczuł ciepłe, świeże nocne powietrze. Wyjął papierosa i zaczął intensywnie szukać w kieszeniach zapalniczki. Ruchy krępowała mu torba z ogórkami i wódką.
Po chwili zaciągnął się mocno darmowym papierosem z ostatniego transportu i jak pędzący parowóz wypuścił w górę dym.
Czuł się dobrze, jak człowiek sukcesu i władzy.
– The sky is the limit – powiedział głośno po angielsku swoje ulubione zdanie, jedyne zresztą, jakie znał w tym języku, i ruszył w kierunku domu gęsto zadrzewioną asfaltową alejką.
Blade światło nielicznych latarni wskazywało kierunek. Była sobota i na osiedlu, mimo ciepłej nocy, panowała nienaturalna o tej porze cisza. Szedł powoli, próbując, ze zmiennym szczęściem, trzymać się ścieżki.
Nagle przystanął, odwrócił się i spojrzał do tyłu. Miał wrażenie, że ktoś za nim idzie. Czuł czyjąś obecność.
Przez chwilę wytężał wzrok, lecz słabe światło i bujne zarośla nie pozwalały mu nic dostrzec. Nie bał się. Czuł się pewnie. Na oficerskim osiedlu nikt by go nie tknął, chociaż i tu czasami zdarzały się drobne awantury.
W pewnym momencie zauważył, że kilka metrów od niego nienaturalnie poruszyły się liście. Chwycił ręką za marynarkę na piersi, gdzie miał grubą kopertę z pieniędzmi.
Tam ktoś jest! – pomyślał i pożałował, że nie wziął broni.
– Wasia? To ty, bałwanie?! – powiedział gromko, by dodać sobie odwagi. – Wyłaź, bo cię zastrzelę! – Udał, że sięga po ukryty pistolet.
Zdawał sobie sprawę, że w tym stanie jest bezbronny. Wiedział też, że to nie może być Wasilij Krupa. Stał jeszcze chwilę, obserwując przez zmrużone oczy zarośla. Znów mu się wydało, że ktoś tam jest. Nie był pewny, czy to złudzenie, czy rzeczywiście widzi kształt postaci i jaśniejszą twarz zatopioną w ciemnej zieleni.
Czuł, jak pulsuje mu krew w skroniach i mocno bije napędzone wódką serce.
Skurwysyny! Chcą mnie oczyścić z kasy! – dotarło do niego nagle z całą siłą.
Wypełnił go niepokój, jakiego dotąd nie znał, a przecież nic nie widział. Pewnie mu się tylko zdawało, że ktoś go śledzi. Im bardziej nie rozumiał, co się z nim dzieje, tym większą czuł panikę.
Przyspieszył kroku. Wyostrzone zmysły działały jak nowe. Już widział bramę swojego domu.
Energicznie otworzył mocno sfatygowane, skrzypiące drzwi. Po omacku przeciągnął lewą ręką i odszukał skrzynki na listy, za którymi był włącznik światła. Znalazł go bezbłędnie i nacisnął, ale światło zapaliło się tylko na wyższych piętrach, rzucając na dół zaledwie słabą poświatę.
Teraz już poczuł się bezpiecznie. Był w domu. Zrobił pierwszy krok po schodach i zatrzymał się.
Kątem oka dostrzegł zarys wysokiej postaci. Stała nieruchomo po prawej stronie, w ciemnej wnęce, przy wejściu do piwnicy. Andriej Olegowicz nie uciekał, znieruchomiał jak ołowiany posąg. Chciał tam spojrzeć, ale się bał!
Minęły dwie, trzy sekundy. I nagle poczuł potężne, bezbolesne uderzenie w plecy i równocześnie na twarzy silny uścisk czyjejś dłoni. Po chwili spadły na niego dwa następne uderzenia. Zrobiło mu się gorąco na całym ciele. Jego nozdrza podrażnił słodki, dziwny zapach, ugięły się pod nim nogi i ciepła, wilgotna plama rozlała mu się po plecach.
– To nóż! Nóż… – usłyszał własny głos, uciekający i metaliczny.
Zawirowało mu w oczach. Chciał zwymiotować. Zobaczył, jak w zwolnionym tempie przesuwa się nad nim znajoma twarz. Zrozumiał, że leży, i chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Dwie mocne dłonie sprawnie przeszukiwały mu kieszenie, wyciągając kopertę z pieniędzmi, portfel i pęk kluczy. Jeszcze przez chwilę mocowały się z plastikową torbą, która owinęła się wokół nadgarstka. Potem usłyszał trzaśnięcie drzwi wyjściowych i szybko oddalające się kroki.
Było cicho i coraz zimniej.
12
– Panie prezesie, przyszedł profesor Kazimierz Barda – zaanonsowała przez telefon sekretarka.
Doktor Henryk Małecki wstał z fotela i z ledwo zauważalnym ociąganiem wyszedł z gabinetu.
– Serdecznie witam, panie profesorze, w siedzibie Instytutu Pamięci Narodowej. To dla nas i dla mnie osobiście zaszczyt gościć twórcę polskiej cybernetyki i informatyki. Bardzo przepraszam, że musiał pan tak długo czekać na to spotkanie, ale sam pan rozumie, jak bardzo jestem teraz zajęty. – Prezes ściskał rękę wysokiego, dystyngowanego pana po osiemdziesiątce.
– Nic nie szkodzi. Mam teraz sporo wolnego czasu, chociaż moja macierzysta uczelnia we Wrocławiu nadal powierza mi jakieś zadania i nie pozwala ostatecznie się zestarzeć. Wciąż mam kontakt ze studentami. – Głos profesora brzmiał dźwięcznie, wręcz młodzieńczo.
Przeszli do gabinetu prezesa i usiedli w głębokich fotelach przy przygotowanym wcześniej stoliku.
– Czym mogę panu służyć, panie profesorze? Może odrobinę koniaku, pora jest już właściwa, lecz może temperatura na zewnątrz zbyt wysoka? – zapytał Małecki oficjalnie.
– Z przyjemnością, panie prezesie. Myślę, że dobrze mi to zrobi po podróży, tym bardziej że lekarze nie zabraniają mi tego trunku mimo moich osiemdziesięciu ośmiu lat.
– Nieprawdopodobne! Świetnie pan wygląda, panie profesorze! – Małecki był autentycznie zaskoczony.
– Panie prezesie, ile czasu może mi pan poświęcić? – zapytał Barda prosto z mostu.
– Ile będzie trzeba! Nie mam już dzisiaj żadnych spotkań – skłamał Małecki, bo kolejka interesantów nigdy się nie kończyła, ale miał nadzieję, że profesor to zrozumie i nie będzie przeciągał rozmowy.
– Sprawa, z którą do pana przychodzę, jest, jak mi się wydaje, dosyć nietypowa. Pewnie z racji piastowanego urzędu ma pan cały szereg nietypowych spraw… albo może wyłącznie nietypowe… zresztą za chwilę sam pan oceni. Muszę jednak bardzo wyraźnie podkreślić, że ta rozmowa ma dla mnie osobiście ogromne znaczenie. Mógłbym nawet śmiało powiedzieć, że to najważniejszy dzień w moim życiu, co pewnie pana zdziwi, panie prezesie.
I rzeczywiście Małecki był zdziwiony tym, co usłyszał. Praktycznie nie spotykał się z osobami, które figurowały w katalogach IPN. Zanim zgodził się na rozmowę z Bardą, sprawdził go we wszystkich możliwych rejestrach. Wydało mu się niepojęte, że ktoś taki jak profesor, który wykładał przecież na zagranicznych uczelniach, nigdy nie zainteresował służb specjalnych PRL. Chociaż zdarzały się takie przypadki… Ale to tylko zwiększało jego zdziwienie tym, co przed chwilą usłyszał.
Profesor zawiesił głos i przyciągnął do siebie filiżankę z kawą i koniak. Małecki miał wrażenie, że jego gość zastanawia się, czy dobrze zrobił, przychodząc tutaj. Był coraz bardziej ciekaw, co ma do powiedzenia.
– Proszę mi wybaczyć, panie prezesie, że zapytam tak bezpośrednio. Rozumiem, że nasza rozmowa… nie jest rejestrowana? Zgadzam się na robienie notatek, ale nie na nagrywanie. – Profesor był uprzejmie stanowczy.
– Ależ, panie profesorze! – Małecki zrobił minę, jakby się lekko obraził, chociaż często nagrywał spotkania. – Może w takim razie poproszę mojego asystenta Zenona Ruperta, by sporządzał notatki? – zapytał.
Profesor skinął głową i sięgnął po kieliszek. W tym czasie Małecki poprosił przez telefon asystenta, by przyszedł do jego gabinetu. Zauważył, że profesor pociągnął duży łyk koniaku, jakby chciał dodać sobie odwagi.
– Pan Rupert jest bardzo zdolnym młodym naukowcem, jednocześnie moim doktorantem. Mam do niego pełne zaufanie, gdyż znam go od dziecka. Jego ojciec to mój najbliższy przyjaciel, jeszcze z czasów działalności podziemnej.
– Słyszałem gdzieś to nazwisko… – powiedział Barda.
– Tak, to syn naszego ministra obrony Zbigniewa Ruperta. Charakterystyczne, nie da się pomylić, prawda? – Małecki sięgnął po swój kieliszek.
Rupert wszedł do pokoju gwałtownie, bez pukania. Podszedł do profesora z wyciągniętą ręką i sztucznym uśmiechem na twarzy.
– Witam pana profesora – rzucił krótko.
Widać było, że już wcześniej wiedział, kogo zastanie w gabinecie.
Od razu zrobił na Bardzie bardzo złe wrażenie – zbyt pewnego siebie, aroganckiego młodego człowieka – i chociaż profesor prawie całe życie spędził z młodzieżą, rzadko spotykał się z takim brakiem szacunku.
– Panie profesorze – powiedział Małecki – przedstawiam panu magistra Zenona Ruperta.
Barda podał mu rękę, nie wstając z fotela, ale odniósł wrażenie, że Rupert nie zrozumiał tego gestu.
– Zenek – zwrócił się Małecki do Ruperta – usiądź, będziesz robił notatki z naszej rozmowy.
– Prawdę mówiąc, wszystko to, co panowie za chwilę usłyszą, powinno być objęte klauzulą „ściśle tajne”. Tak to się mówi? – zapytał Barda, choć dobrze wiedział, co ten termin oznacza. – Rzecz dotyczy mojego życia i spraw, które nie powinny być zapomniane.
Słowa „życia i spraw” zabrzmiały mocno, groźnie. I chciał, żeby tak właśnie zostały odebrane.
– Rozmawiałem niedawno z moim synem, który od dwudziestu lat jest wykładowcą na Massachusetts Institute of Technology. Jemu pierwszemu opowiedziałem tę historię i to właśnie on mi doradził, bym zwrócił się z tą sprawą do Instytutu Pamięci Narodowej. Przyznam szczerze, panie prezesie, że nie jest to najlepszy sposób zakończenia mojej odysei, ale nie mam wyboru. – Na chwilę zawiesił głos. – A może jest to jednak jedyny wybór, jakiego teraz mogę dokonać, bo, jak mówią mi lekarze, muszę się szybko decydować.
Profesor mówił spokojnie, dobierając słowa, i nie zwracał uwagi na reakcje prezesa, a tym bardziej siedzącego za biurkiem wyłysiałego przedwcześnie doktoranta. Miał wrażenie, że kręci mu się trochę w głowie od koniaku, że jeszcze nie jest gotowy, że może jednak nie powinien nic mówić.
– Zdarzyło się to w lipcu czterdziestego trzeciego roku w lasach na Polesiu, na południowy wschód od Grodna. Teraz to jest Białoruś. Oddział nasz, wchodzący w skład Zgrupowania AK na Grodzieńszczyźnie, był jednostką do zadań specjalnych. Dowodził nim major Stanisław Waszczykowski, pseudonim „Broda”. Wraz z bratem zostaliśmy wówczas przydzieleni do tego oddziału, z bezpośrednią podległością „Brodzie”. Mój nieżyjący już dzisiaj brat Jan, starszy ode mnie o cztery lata, był oficerem zawodowym WP. Do września trzydziestego dziewiątego roku służył w Oddziale Drugim Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, Referat Wschód, w Warszawie. W chwili wybuchu wojny był już kapitanem, ja natomiast młodym podchorążym. Nie będę wchodził teraz w szczegóły, powiem jedynie, że zgodnie z planami operacyjnymi na wypadek wojny przeszliśmy pod koniec września trzydziestego dziewiątego, z dobrymi papierami, do strefy sowieckiej, gdzie mieliśmy oczekiwać w ukryciu na dalsze instrukcje. Mieszkaliśmy w starym domku na przedmieściach Grodna. Gdzieś na przełomie stycznia i lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego roku nawiązał z nami kontakt łącznik z Warszawy. Od tej chwili do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej zajmowaliśmy się rozpoznaniem i budową organizacji wywiadowczej na zapleczu Rosjan. W szczególności interesowała nas współpraca niemiecko-sowiecka, stan przygotowań ZSRR do wojny i tym podobne sprawy.
Profesor mówił płynnie, ze swobodą. Rupert dokładnie wszystko notował, ale Małecki już słyszał takie historie.
– Byliśmy wtedy podkomendnymi Oddziału Drugiego Komendy Głównej ZWZ. Jednym z ważniejszych zadań, jakie wypełnialiśmy do chwili wybuchu wojny, była identyfikacja i jeśli zaszła potrzeba – Barda zawahał się przez moment – likwidacja współpracowników NKWD oraz wszelkiego rodzaju renegatów i donosicieli w naszych szeregach. Prowadzenie działalności konspiracyjnej i wywiadowczej w tych czasach i na tym terenie było nadzwyczaj trudne, NKWD bowiem miało bardzo sprawną i dobrze zorganizowaną strukturę oraz liczne grono gorliwych współpracowników. Udawało nam się uniknąć prowokacji i aresztowania, gdyż pracowaliśmy z bratem sami, a naszą łączniczką była „Hania”. Wyjątkowa, niezwykła osoba…
Barda przerwał na sekundę, a Małecki wyczuł natychmiast, że załamał mu się głos.
– Mieliśmy do niej pełne zaufanie. Przed wojną przeszliśmy specjalistyczne przeszkolenie dotyczące specyficznych zasad służby wywiadowczej przeciw Sowietom. W Grodnie brat pracował w elektrowni, a ja w miejscowej gazecie młodzieżowej, gdzie zostałem nawet członkiem Komsomołu. W naszym otoczeniu nikt nie wiedział, że jesteśmy braćmi. Po wybuchu wojny z ZSRR otrzymaliśmy nowe zadania. W ramach akcji „Wachlarz”. Pan to oczywiście zna, prawda, prezesie?
Małecki pokiwał głową jakby z politowaniem.
– Zaczęliśmy wtedy pracować w niemieckiej firmie transportowej jako kierowcy i dużo jeździliśmy po Białorusi, co znacznie ułatwiało nam działalność. Znaliśmy język, warunki, no i nie baliśmy się zapuszczać w rejony opanowane przez sowiecką partyzantkę. Pod koniec czterdziestego drugiego roku w naszej jednostce w Grodnie, której podlegaliśmy, nastąpiła wsypa. Niemcy aresztowali „Hanię” i musieliśmy uciekać. „Hania” to prawdziwy bohater i żołnierz, nawet nie znaliśmy jej nazwiska, po prostu przedstawiła się jako „Hania” i tak zostało. Umarła cicho, samotnie, w niemieckim więzieniu w Grodnie… Popełniła samobójstwo. Tylko ona wiedziała, że jesteśmy braćmi, i znała nasze prawdziwe nazwiska. Kontaktowała się z naszymi rodzicami w Wilnie.
Profesor był wyraźnie wzruszony. Wyglądało na to, że było w tym wspomnieniu coś więcej niż tylko pamięć.
– Dostaliśmy przydział do oddziału „Brody”… Jak mówiłem, była to jednostka specjalna. Większość żołnierzy pochodziła z miasta: chłopcy dobrze wykształceni, z inteligenckich rodzin, w większości oficerskich, o silnej motywacji i oddani sprawie. W oddziale panował wspaniały duch przyjaźni i braterstwa, chociaż przyszło nam wykonywać wątpliwe, według obecnych standardów, zadania. Wtedy była jednak wojna i takich wątpliwości nie mieliśmy. Teraz jedno zdjęcie w mediach, krótki film dokumentalny przedstawiający śmierć na żywo wzbudza gorące emocje. Wówczas, powiem to szczerze, miewaliśmy wątpliwości tylko wtedy, gdy trzeba było zlikwidować Polaka. W pozostałych wypadkach nie mieliśmy żadnych.
Zauważył, że zaczyna odchodzić od sedna sprawy, więc wrócił do przerwanego wątku.
– „Broda” wiedział, że jesteśmy spokrewnieni, ale nie że jesteśmy braćmi. Wiedział jedynie, że ja byłem podchorążym rezerwy z Warszawy, a Jan oficerem liniowym. Jednym z naszych zadań było rozpracowywanie sowieckiej partyzantki na Wileńszczyźnie i Polesiu. Podlegaliśmy bezpośrednio Komendzie Głównej AK. Nasze relacje z sowiecką partyzantką od początku były złe, ale po ujawnieniu zbrodni katyńskiej wiosną czterdziestego trzeciego pogorszyły się jeszcze bardziej. W naszym oddziale było wielu żołnierzy, którzy stracili kogoś w Katyniu, a inni cały czas szukali bliskich i już przeczuwali, co mogło się z nimi stać. Wraz z postępami Armii Czerwonej w czterdziestym trzecim roku nastąpiła intensyfikacja działań Sowietów na tyłach, nie tylko przeciw Niemcom czy białoruskim nacjonalistom, lecz także przeciw żywiołowi polskiemu lub propolskiemu na Wschodzie. Czasami trudno było jednak odróżnić, kto jest kim.
Barda wyjął z teczki cienki niebieski skoroszyt, który położył na kolanach i otworzył. Małecki zobaczył kartki wypełnione pismem maszynowym. Dobrze znał wygląd archiwalnych dokumentów.
– Muszę sobie trochę pomóc, już nie wszystko pamiętam. – Profesor uśmiechnął się, jakby był czemuś winny, i poprosił o wodę.
– Panie profesorze, nie musimy się spieszyć, mamy czas – powiedział Małecki, coraz bardziej zainteresowany historią Bardy, i przez interkom połączył się z sekretarką.
Rupert, siedząc za biurkiem, z wypiekami na twarzy i pustym uśmieszkiem wpatrywał się w profesora.
– W lipcu czterdziestego trzeciego roku rozbiliśmy jednostkę specjalną NKWD. Był to nieduży oddział, w sile dwóch plutonów, działający w ramach sowieckiego zgrupowania partyzanckiego, które z nami sąsiadowało. Śledziliśmy ich od dłuższego czasu i mieliśmy rozkaz likwidacji. Oddział ten w zależności od potrzeb mógł występować jako niemiecki, sowiecki lub polski. Tak zostali przygotowani i wyposażeni. Czekając na przybycie Armii Czerwonej, w niemieckich mundurach mordowali wszystkich, jako Polacy – Białorusinów lub Litwinów, w sowieckich – Polaków, i tak dalej, aż do osiągnięcia zaplanowanych efektów… Jego dowódcą był kombryg mińskiego NKWD Wiaczesław Michajłowicz Siergiejew. Otrzymywał rozkazy bezpośrednio z Moskwy, a dowódca zgrupowania był zobowiązany z nim współpracować. Nie podobało się to jednemu z sowieckich dowódców partyzanckich i… dzięki jego pomocy, jak można by to określić… udało nam się ten bandycki oddział ostatecznie zlikwidować.
– To bardzo ciekawe, co pan mówi, panie profesorze. Fakty tego rodzaju z terenów wschodnich mamy bardzo słabo udokumentowane, choćby dlatego, że niewielu świadków już pozostało – odezwał się Małecki i jasne było, że jeszcze się nie domyśla, co Barda chce mu powiedzieć.
– Z oddziału pozostało przy życiu kilkunastu bojców, których wzięliśmy do niewoli. Niestety, nie przeżył żaden oficer. Ich przesłuchiwaniem zajmowaliśmy się razem z bratem. Naszym najważniejszym zadaniem było udokumentowanie zbrodni dokonanych przez nich na miejscowej ludności, niezależnie od tego, w jakim mundurze występowali. Takie mieliśmy wyraźne rozkazy Komendy Głównej i z Londynu. Sami też byliśmy wystarczająco zdeterminowani, no i pełni nienawiści, szczerze mówiąc. Na początku rozstrzelanych zostało dwóch bandziorów, którzy rokowali najmniejsze nadzieje na współpracę i uzyskanie informacji… Sądu nie było, bo… nie musieliśmy udowadniać winy! Efekt egzekucji, jak zawsze w takich sytuacjach, łatwo dało się przewidzieć! Większość jeńców była natychmiast gotowa do współpracy, a niektórzy chcieli nawet przyłączyć się do naszego oddziału i walczyć z komunistami. Ciekawe, prawda?
Zamilkł na chwilę, jakby chciał, by słuchacze docenili zawartą w jego słowach ironię.
– Jednym z najbardziej żarliwych „antykomunistów” okazał się niejaki… – zaczerpnął głęboko powietrza – Siemion Andriejewicz Zubow, w oddziale prawie od początku jego powstania. Wyjaśnienia składał obszerne i czynił to chętnie, choć był typem dosyć prymitywnym, zresztą jak większość tych bojców. Zadziwiające… zupełnie nie poczuwał się do winy za swoje zbrodnie. Uważał, że wykonywał rozkazy… że to normalne. Myślał, że my też tak postępujemy. Najciekawsze jednak, że przy okazji jego przesłuchania wypłynęła zupełnie inna sprawa, która, nawiasem mówiąc, przedłużyła mu nieco życie. To, co nam powiedział Zubow, i to, co z tego wynika, stanowi właśnie główny powód mojej wizyty, panie prezesie…
Barda przerwał i położył obie dłonie na skoroszycie, który wciąż trzymał na kolanach.
– Oto, panie prezesie – zaczął po chwili – kopia oryginalnego protokołu przesłuchania Zubowa. Może nie tyle protokołu, ile naszego bardzo szczegółowego raportu, jaki został przesłany do Komendy Głównej AK, a następnie, wiem to dobrze, do Oddziału Drugiego Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Niestety, musiałem wymazać z niego kilka słów, a właściwie nazwisk. Pan wybaczy, ale nie będę wyjaśniał dlaczego. Mam nadzieję, że właśnie pan powinien to doskonale zrozumieć. Gwarantuję jednak autentyczność dokumentu. W tamtych czasach raporty sporządzaliśmy w jednym egzemplarzu, który następnie był przekazywany do KG. My z bratem wszystko pisaliśmy przez kalkę, robiąc kopie, co było pewnym złamaniem przepisów, ale uważaliśmy, że tak trzeba, bo łączność była wówczas zawodna. Przedstawię teraz panu w skrócie najistotniejsze fragmenty przesłuchania Zubowa i to, co nastąpiło później, a czego nie znajdzie pan w tym dokumencie…
Barda cały czas zwracał się bezpośrednio do Małeckiego, wyraźnie pomijając Ruperta, który prawdopodobnie wyczuwał niechęć profesora.
– Zubow od lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego roku do wybuchu wojny, to jest do czerwca czterdziestego pierwszego, służył w plutonie wydzielonym sto trzydziestego drugiego batalionu konwojowego NKWD w Brześciu Litewskim, a dokładniej w twierdzy brzeskiej. Miał stopień sierżanta bezpieczeństwa, ale w oddziale partyzanckim utrzymywał, że był przed wojną zwykłym szeregowym. Z takich jak on… i jemu podobnych zbójów… utworzono wydzieloną kompanię specjalną, o której mówiłem wcześniej. Wśród zwykłych partyzantów sowieckich, którzy już zdążyli poznać NKWD, Zubow i podobni mu kamraci mieli małe szanse na przeżycie miesiąca. Po zajęciu twierdzy brzeskiej we wrześniu trzydziestego dziewiątego władze sowieckie utworzyły tam potężną bazę wojskową, zamkniętą i dobrze chronioną. Na początku stycznia czterdziestego roku Zubow otrzymał rozkaz zorganizowania z wybranych przez siebie enkawudzistów plutonu przeznaczonego do ochrony dwupiętrowej willi, która stała w obrębie murów twierdzy. Miał też przygotować ten budynek na przybycie nieznanego mu wówczas oddziału NKWD z Moskwy. Rozkazy otrzymywał wyłącznie od dowódcy batalionu, a po przybyciu jednostki do Brześcia, jak twierdził, przeszedł pod bezpośrednie rozkazy jej dowódcy. Polecenia związane z przybyciem jednostki, a zatem dotyczące wydzielenia willi i przygotowania pomieszczeń, wydawał dowódcy twierdzy i dowódcy batalionu NKWD nie kto inny, tylko sam Mierkułow. Zgodzi się pan, że to trochę dziwne. Niemniej jednostka, o której wspomniał Zubow, bardzo nas zainteresowała i zaczęliśmy drążyć temat.
– Tak, panie profesorze, to rzeczywiście interesujące, ale nie odbiega tak bardzo od ówczesnej praktyki w ZSRR. Mierkułow dość często interweniował osobiście w istotnych dla niego sprawach. W tym jednak wypadku mamy do czynienia z jakąś nadzwyczaj ważną i tajną jednostką NKWD, i to akurat w Brześciu. Wszystko razem stanowi ciekawy splot okoliczności… – Małecki sprawiał wrażenie rzeczywiście zainteresowanego sprawą.
– Dokładnie w ten sam sposób myśleliśmy latem czterdziestego trzeciego roku. Zubow mówił chętnie, bez oporów. Myślę też, że szczerze.
Profesor zamyślił się na moment, jakby zgubił wątek.
– W połowie stycznia przyjechał do Brześcia kapitan bezpieczeństwa Jewgienij Abramowicz Pokrowski, żeby obejrzeć dom przeznaczony dla jednostki. Gościli go wtedy dowódca twierdzy i kierownictwo NKWD, z którymi pił dwa dni. Odnosili się do niego jak do kogoś nadzwyczaj ważnego. Raz pojechał też na niemiecką stronę. Zubow i dwóch enkawudzistów towarzyszyło mu niemal cały czas… W końcu Pokrowski polecił, by Zubow wprowadził jakieś nieistotne zmiany w systemie ochrony willi, i ocenił obiekt jako gotowy do objęcia. Dom stał w lesie, w południowej części twierdzy, około trzystu metrów od Bramy Południowej. Pod koniec stycznia lub na początku lutego do twierdzy przybyli goście. Nie oczekiwał na nich nikt z dowództwa twierdzy, tylko Zubow i jego zastępca. Samochodem osobowym przyjechał major bezpieczeństwa Wasilij Zarubin, któremu towarzyszył Pokrowski. Autobusem przywieziono dziewięciu niższych oficerów NKWD. Wszyscy zamieszkali w willi. Przywieźli ze sobą kilka skrzyń, maszyny do pisania i wiele innych potrzebnych rzeczy. Zaraz po przyjeździe otrzymali własną łączność telefoniczną. Obiekt ochraniało na zmianę dwudziestu enkawudzistów, ale nie mieli prawa wstępu do wnętrza. Jedynie Zubow i jego zastępca mogli tam wchodzić, ale też nie wszędzie. Zubow nie interesował się, co to była za jednostka… i nawet nie chciał wiedzieć, jak wyznał szczerze… lecz w twierdzy mówili, że to specjalna jednostka wywiadu podległa bezpośrednio Berii. W takiej sytuacji rzeczywiście lepiej było się tym nie interesować.
Profesor przerwał na chwilę, by napić się wody i przeczytać coś w materiałach.
– Gdzieś słyszałem nazwisko Zarubin… Tak… na pewno słyszałem! – Małecki zmarszczył czoło i przesłonił oczy dłonią.
– Z całą pewnością słyszał pan o Zarubinie i gdy tylko rozwinę wątek, zaraz pan sobie przypomni – powiedział Barda. – Zarubin był dowódcą jednostki, ale rzadko w niej bywał. Częściej pojawiał się dopiero od czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. Zawsze podróżował w towarzystwie jednego lub dwóch oficerów. Czasami byli to oficerowie z jego jednostki, a czasami zupełnie mu nieznani. Zubow rozmawiał z Zarubinem dwa, trzy razy o jakichś nieistotnych sprawach. Robił wrażenie poważnego, surowego enkawudzisty. Widać było… jak dobrze pamiętam, Zubow użył takiego określenia… że wszyscy się go bali. Tak naprawdę to oznacza, że pozostali oficerowie traktowali go z najwyższym szacunkiem i poważaniem. Musimy cały czas mieć na uwadze poziom intelektualny Zubowa – podkreślił profesor. – Trzeba było niezwykłego samozaparcia, by wydobyć z niego to, co wiedział, a nie zdawał sobie sprawy, że wie. Jak mówił Zubow, Zarubin był bardzo elegancki, czysty, „taki nie nasz”, bez wojskowych manier. Zubow nie wiedział, kim on jest, jak go traktować, bo był inny, dziwny. Ponieważ nie pasował do znanego mu świata, bał się go jak nikogo dotąd. Starał się go unikać i był zadowolony, że rzadko przyjeżdżał. Bieżące kontakty utrzymywał z Pokrowskim, który dowodził jednostką, i porucznikiem Smirnowem. Odróżniali się mocno od Zarubina, byli jak normalni czekiści. Zubow jednak nigdy z nimi nie pił, bo jako podoficer nie był zapraszany. Natomiast sami, najczęściej pod nieobecność Zarubina, potrafili pić ostro. Szczególnie dużo alkoholu płynęło na wiosnę czterdziestego roku. Nie tylko często wyjeżdżali, lecz także przybywało do nich wielu mundurowych z najróżniejszych formacji, najczęściej z NKWD, ale i cywilów, niektórzy bardzo dobrze ubrani. Na pewno nie byli to „nasi”… tak określił ich Zubow. Odwiedzający willę zawsze wjeżdżali przez Bramę Południową samochodem osobowym z firankami z tyłu, tak by nie było widać twarzy. Auto prowadził osobiście jeden z oficerów. Tak samo te osoby odwożono, bez żadnej kontroli. Kilkakrotnie willę odwiedzali Niemcy, po trzech, czterech, niektórzy w mundurach. Niestety, Zubow nie potrafił rozróżnić formacji. Najciekawsza jednak była wiadomość, którą usłyszał od swoich żołnierzy. Otóż czterech oficerów z willi regularnie przechodziło w cywilnym ubraniu pojedynczo na niemiecką stronę i przebywało tam dłuższy czas. Byli to porucznicy Borkowski i Mienszykow, dwóch pozostałych nazwisk nie zapamiętał. Zapytałem wówczas Zubowa, czy przechodzili oni na drugą stronę za zgodą Niemców? Odpowiedział, że wyglądało to jak kontrabanda. Czyli najprawdopodobniej bez zgody Niemców. Zubow zabronił żołnierzom komukolwiek o tym mówić. Sam jednak też był przekonany, że zajmują się przemytem. Bo skąd by mieli tyle eleganckich rzeczy? Tak to komentował wówczas Zubow.
– No tak, panie profesorze, wygląda na to, że ta tajemnicza jednostka wywiadowcza NKWD, o której nigdy do tej pory nie słyszałem, w jakimś niejasnym jeszcze dla mnie wymiarze zajmowała się sprawami polskimi. To nadzwyczaj ciekawe! Bezpośredni nadzór Mierkułowa… specjalne pełnomocnictwa… umiejscowienie jednostki w Brześciu, w środku potężnej twierdzy, sto kilometrów od Warszawy, kilometr od ówczesnej granicy z Niemcami, i wszystkie pozostałe informacje… nadzwyczaj ciekawe! – Małecki był poruszony.
– Przytoczyłem tylko najbardziej znaczące fragmenty tego, co nam powiedział Zubow. Znacznie więcej szczegółów znajdą panowie w naszym raporcie, w który trzeba się uważnie wczytać.
Profesor przerwał i zamyślił się na chwilę.
– Zastanawiałem się, czy w ogóle tę sprawę poruszać. W końcu oparta jest wyłącznie na wyjaśnieniach prostego człowieka, który stał w obliczu śmierci. Przez wiele lat próbowałem odnaleźć jakiekolwiek informacje, które potwierdzałyby wiarygodność tego, co powiedział Zubow, cokolwiek! Teraz, gdy jestem na emeryturze, zacząłem czytać książki, na które wcześniej zawsze brakowało mi czasu. Przeczytałem między innymi Archiwum Mitrochina. Od deski do deski. Z istotnych powodów osobistych. – Barda zrobił się bardzo poważny. – W tej książce natknąłem się na nazwisko Zarubina. Był tam fragment mówiący o jego powiązaniach z obozem w Kozielsku i ze zbrodnią katyńską. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o Zarubinie z opowiadań Zubowa. Zajrzałem do Internetu, przeczytałem książki poświęcone zbrodni katyńskiej i zupełnie sporo znalazłem o tym asie sowieckiego wywiadu…
– Oczywiście! – wykrzyknął Małecki. – Swianiewicz! Pisał o nim profesor Swianiewicz! Ostatnio także Władimir Abarinow w Oprawcach z Katynia. – Wstał i gestykulując, zaczął chodzić po pokoju, aż dostrzegł zdziwiony wzrok Ruperta. – Musimy się tą sprawą koniecznie zająć, przejrzeć nasze materiały, porozmawiać ze świadkami. Może poszerzymy naszą wiedzę.
– To jeszcze nie koniec, panie prezesie! Ta historia ma też inny wymiar. Ale zanim przejdę do dalszej części zeznań tego gieroja Zubowa, jedna uwaga… jakże dla mnie ważna! Przeczytałem na stronie internetowej, że Zarubin zmarł w Moskwie w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku jako Bohater Związku Radzieckiego. Dzisiaj jego portret wisi w siedzibie Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej jako wzór dla młodych oficerów. Człowiek, który selekcjonował naszych oficerów na śmierć, wiedział, co ich czeka, i cynicznie to wykorzystywał, jest bohaterem nowych, podobno demokratycznych służb specjalnych. Takich Zarubinów znalazłoby się pewnie więcej, tylko o nich nie wiemy, ale za to wiemy, dlaczego Rosja nigdy się nie zgodzi na ujawnienie pełnej prawdy o tej zbrodni, o śmierci moich kolegów. Z powodu jakichś Polaków mieliby zdejmować portrety swoich bohaterów? Nigdy na to nie pójdą. Znam Rosjan!
Profesor był poruszony. Po raz pierwszy powiedział na głos to, co od dawna nie dawało mu spokoju, choć być może dla wielu było oczywiste. Poczuł ulgę, nawet satysfakcję, zanim jeszcze doszedł do najważniejszej kwestii.
– O świcie dwudziestego drugiego czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki. Obłożyli twierdzę brzeską ogniem artyleryjskim od wczesnych godzin rannych. Historia walk o tę twierdzę jest stosunkowo dobrze znana, nie będę jej powtarzał. Obrosła legendami, opartymi na mniej lub bardziej sprawdzonych faktach, a produkowanymi przez mistrzowską w tym rzemiośle sowiecką propagandę. Jednakże pewien epizod, o którym teraz powiem, znał w czterdziestym trzecim roku chyba już tylko Zubow… Jak twierdził, „willa Zarubina”… tak ją nazwijmy… była gotowa do ewakuacji już od maja czterdziestego pierwszego roku. Uderzenie Niemców okazało się jednak zupełnym zaskoczeniem także dla zakwaterowanych w niej oficerów, chociaż w tym dniu było ich na miejscu tylko kilku. Zubow pamiętał Mienszykowa, Smirnowa, oczywiście Pokrowskiego. Pozostałe nazwiska znajdziecie w raporcie. Zarubina nie było w twierdzy ani prawdopodobnie w Brześciu. Wiosnę czterdziestego pierwszego roku Zubow określił jako czas najbardziej intensywnej pracy Zarubina w całym okresie jego służby w tej jednostce. Walki o twierdzę od początku były bardzo ciężkie i gwałtowne. Niemcy szturmowali raz za razem, powoli łamiąc obronę. „Willa Zarubina” była w bezpośrednim zagrożeniu, gdyż leżała trzysta metrów od zewnętrznych umocnień. W godzinach porannych, w przerwie ostrzału, Pokrowski wezwał Zubowa i polecił mu wybrać dwóch sprawdzonych enkawudzistów. Udali się do pomieszczenia na piętrze, w którym Zubow nigdy przedtem nie był. Na środku pokoju płonęło ognisko, w którym dwóch oficerów z pośpiechem paliło dokumenty. Pokrowski kazał żołnierzom zabrać z pokoju przygotowaną zieloną metalową skrzynię, która była dodatkowo zabezpieczona smarem. Zanieśli ją do samochodu osobowego stojącego za domem. Żołnierzy odprawili. Rozpoczął się intensywny ostrzał. Zubow z Pokrowskim, unikając pocisków, z trudem dotarli przez Bramę Terespolską do cytadeli. Pod ciężkim ostrzałem dojechali samochodem do niewielkiego zagajnika za cerkwią, gdzie był już przygotowany dół głębokości około półtora metra. Według Zubowa musiał zostać wykopany na chwilę przed ich przyjazdem i dokładnie pasował do rozmiarów skrzyni. Wyciągnęli ją z niemałym trudem, gdyż Pokrowski był wyjątkowo szczupły i okazał się bardzo słaby fizycznie, skrzynia zaś ważyła ponad sto kilogramów. Zakopali ją i dokładnie zakryli darnią, a miejsce oznaczyli dużym głazem, chociaż i tak łatwo było je zapamiętać. Zubow oczywiście, jak słusznie pan podejrzewa, nie zapytał Pokrowskiego, co zawiera skrzynia. Także dlatego, że wtedy martwił się już bardziej o siebie niż o Kraj Rad. Natomiast Pokrowski sam powiedział Zubowowi coś takiego… – Profesor otworzył skoroszyt, poprawił okulary i przez krótką chwilę czegoś szukał w tekście. – „Teraz tylko my wiemy, gdzie to jest zakopane. To serce naszej jednostki. Twierdzy na pewno nie oddamy, ale skrzynię musimy ukryć na czas działań wojennych, na wszelki wypadek. Gdyby jednak coś mi się stało, masz poinformować kombryga Zarubina, gdzie zakopaliśmy skrzynię. Odpowiadasz za to życiem, twoja rodzina też, i wszyscy znajomi”.
W gabinecie prezesa IPN zapadła długa cisza.
– Czyli… – zaczął niby nieśmiało Małecki – możemy przyjąć wstępne, robocze założenie, że tajna jednostka sowieckiego wywiadu pod kierownictwem katyńskiego komisarza Zarubina, pracująca na kierunku polskim, zdeponowała swoje archiwum półtora metra pod ziemią na terenie twierdzy brzeskiej. Czy ja dobrze myślę, panie profesorze? Niech pan powie, że nie mam racji! – Prezes Małecki był mocno poruszony i stał się nagle bardziej oficjalny.
– Sądzę, że możemy… – odpowiedział Barda w podobnym tonie.
– Przecież tam mogą znajdować się dokumenty, materiały, informacje… – Małecki wręcz zachłysnął się własnymi słowami. – To… to może przewrócić naszą wiedzę o historii współczesnej Polski, o Katyniu, o fundamentach naszych stosunków z Rosją, kto wie, co jeszcze. Niesamowite, trudno w to uwierzyć! – Prezes mówił na głos, ale najwyraźniej sam do siebie. – No tak, ale czy… pana wizyta u nas dzisiaj oznacza, że… ta skrzynia wciąż tam jest? – Małecki wyraźnie otrzeźwiał. Przecież było dwóch świadków, Zubow i Pokrowski, trudno uwierzyć, by Rosjanie zostawili tę sprawę samą sobie. To musiało być dla nich zbyt ważne! – Nie… nie! Trzeba chyba o wszystkim zapomnieć! Sam już nie wiem, co o tym myśleć…
Małecki trochę gubił się w swoich wypowiedziach, ale czuł, że gdyby mógł dostać tę skrzynię, gdyby to marzenie było w ogóle możliwe do spełnienia, to wówczas przeszedłby do historii, tej rzeczywistej, a nie chwilowej i wątpliwej, z którą musi się zmagać na co dzień w IPN. Pałac, premier, Bruksela, Moskwa, media… Wszystko będzie można zbudować od nowa – fantazjował. Czuł, że jest w tym coś nadzwyczaj ważnego, choć trudno mu było to sformułować.
Profesor Barda nie miał w tej chwili pojęcia, jakie myśli krążą w głowie prezesa. Przychodząc do IPN, zakładał, że jego informacja może zostać wykorzystana przez polityków. Podjął jednak decyzję, że w imię prawdy musi to zrobić, gdyż nie ma już czasu.
– Otóż, panie prezesie, nie wiem, czy pana zmartwię, czy ucieszę, ale wszystko wskazuje na to, że skrzynia wciąż tam jest! – powiedział do Małeckiego, patrząc mu prosto w oczy i dostrzegając, jak zmienia się grymas na jego twarzy. – W czasie oblężenia twierdzy, już na samym początku, pocisk trafił bezpośrednio w „willę Zarubina”, zabijając wszystkich jej mieszkańców z wyjątkiem Pokrowskiego i Smirnowa, którzy przebywali w cytadeli. Taką wersję podał mi Zubow i nie miałem powodów, by mu nie wierzyć. Ale ważniejszy był dalszy los Pokrowskiego, drugiego świadka zakopania skrzyni. Po zakończeniu walk w twierdzy, w połowie lipca, Zubow widział go w dużej grupie jeńców, oficerów oddzielonych od pozostałych. Byli to głównie oficerowie z dowództwa, polityczni, NKWD i jacyś cywile. Tego samego dnia zostali wyprowadzeni nad okopy w pobliżu Bramy Terespolskiej i rozstrzelani. Pokrowski jako czekista i Żyd nie miał żadnych szans na przeżycie. Czy mógł komuś przekazać informację o skrzyni, komuś, kto przeżył? Teoretycznie tak, lecz uważam, że tego nie zrobił. W tym czasie nie było jeszcze wiadomo, jakie praktyki stosują Niemcy wobec jeńców sowieckich, i mógł liczyć na to, że przeżyje…
– A Zubow? Co jeszcze zeznał, panie profesorze? – zapytał Małecki.
– Zubow w przebraniu szeregowca piechoty dostał się do niewoli. W obozie urządzonym w twierdzy przebywał do grudnia czterdziestego pierwszego roku, kiedy uciekł z kilkoma innymi jeńcami. Ukrywał się do wiosny czterdziestego drugiego w okolicznych wsiach, żyjąc z rozboju. W tym czasie wstąpił lub raczej został wcielony do sowieckiej brygady partyzanckiej. – Profesor przerwał na chwilę, widząc zmrużone oczy Małeckiego. – Pewnie zakłada pan, że poinformował o skrzyni swoich nowych dowódców? – zapytał, gdyż wyczuwał niedowierzanie prezesa. – Otóż nie, Zubow był prymitywny, ale przebiegły, bardziej, niż na to wyglądał. Odkąd uciekł z obozu, uznał, że skrzynia to jego polisa na życie, w razie gdyby złapali go Niemcy czy Polacy, i prawie się nie pomylił… Prawie! Liczył, że w skrzyni mogło być złoto lub inne kosztowności, bo w jego mniemaniu jednostka Zarubina zajmowała się też kontrabandą. Chciał to po wojnie spieniężyć i ułożyć sobie dostatnie życie. Niestety, miał pecha, i to podwójnego. Skrzyni nie spieniężył i nie dała mu polisy na życie. Kiedy uznaliśmy, że uzyskaliśmy od niego wszystko, co nam było potrzebne, że nie może nam przekazać już nic więcej, oddaliśmy go do dyspozycji dowódcy naszego oddziału. Zubow został rozstrzelany, nim zdołał się zorientować. Nie próbowaliśmy go bronić. To był zwykły zbrodniarz. Przebrany za żołnierza Armii Krajowej, brał więcej niż czynny udział w wymordowaniu kilku rodzin w białoruskiej wsi Miedwiedki, co zgodnie potwierdzili pozostali jeńcy. Sprawa tej masakry była jednym z wątków naszego śledztwa. W raporcie, który panu za chwilę przekażę, znajdzie pan jej szczegółowy opis.
Małecki patrzył na Bardę wzrokiem sługi czekającego na rozkaz.
– W tym skoroszycie jest nasz raport z przesłuchania Zubowa i, co najważniejsze, dokładny plan miejsca ukrycia skrzyni na terenie twierdzy brzeskiej. Pozostawiam panu decyzję, co z tym zrobić – powiedział Barda, podniósł się z fotela i wręczył prezesowi grubą teczkę.
– Zajmiemy się tym! Natychmiast! – zareagował z opóźnieniem Małecki.
Profesor czuł się już bardzo zmęczony. Zaczął się zastanawiać, czy powinien teraz powiedzieć to, co było dla niego najważniejsze. Ale Małecki nie zrobił na nim dobrego wrażenia, a atmosferę dodatkowo psuła obecność Ruperta.
Czy oni są w stanie zrozumieć, dlaczego przez dwadzieścia pięć lat pracowałem dla brytyjskiego wywiadu? Dlaczego zdecydowaliśmy się z bratem na taki wybór? Czy Jan, którego widziałem przecież ostatni raz w czterdziestym szóstym roku przed jego wyjazdem do Londynu, jako oficer MI6 zgodziłby się na ujawnienie całej prawdy o naszym życiu po wojnie, cichej walce z komunizmem? Od jego śmierci minęło już dwadzieścia pięć lat… Jak mogę decydować za niego?!
Profesor siedział zatopiony w myślach i patrzył na Małeckiego obojętnym wzrokiem. Czuł, że czas wracać do domu.
Prezes odprowadził go do wyjścia i wrócił do pokoju. Zastał Ruperta przeglądającego z uwagą teczkę profesora.
– Zenek, zostaw te materiały, najpierw ja muszę je przejrzeć. Zrób notatkę z przebiegu spotkania i postaraj się, by była jak najbardziej szczegółowa – powiedział spokojnie Małecki i włożył dokumenty do swojego sejfu.
– Może mógłbym je przejrzeć? Tylko dzisiaj. Bardzo by mi pomogły w przygotowaniu notatki. Jutro bym je zwrócił, panie prezesie. – Głos Ruperta był nienaturalny, nietypowy, jakby chciał coś wyprosić, ale Małecki tego nie zauważył. Wciąż był pod wrażeniem spotkania z profesorem i myśli rozbiegały mu się na wszystkie strony.
– Porozmawiamy jutro. Idź już do siebie – powiedział krótko, jakby go ignorował.
Usiadł w fotelu naprzeciwko okna i próbował podsumować to ponadczterogodzinne spotkanie z Bardą. Jednak zamiast wyciągnąć racjonalne wnioski, chłodno ocenić to, co usłyszał, czuł, że musi przede wszystkim przedyskutować tę sprawę z Marcinem, gdyż sam nie jest w stanie określić, jakie ona może mieć skutki polityczne, a tym bardziej jak można ją wykorzystać. Co robić?!
– Pani Halinko, proszę mnie połączyć przez rządówkę z pałacem, z ministrem Marcinem Kamińskim – powiedział przez interkom.
Po chwili oczekiwania na jego biurku zadzwonił telefon.
– Witaj, Marcin! Co słychać?… Twoje wystąpienie w Belwederze było świetne, niektórzy mówią, że aż za dobre! Ha, ha, rozumiesz?!… U mnie w porządku, dziękuję. Też myślę, że powinniśmy się zobaczyć, i to natychmiast!… Spokojnie, bez nerwów! Miałem dzisiaj nadspodziewanie ciekawą i długą wizytę pewnego emerytowanego profesora z Wrocławia. Musisz koniecznie posłuchać tej opowieści. Na pierwszy rzut oka to takie wojenne historyjki, jakich mam tu pełno. Ale tym razem to coś zupełnie innego! To niezwykłe!… Tak? Dobrze!… Nazywa się Kazimierz Barda, to znana postać w świecie nauki, ma osiemdziesiąt osiem lat i myślę, że nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tego, co mi opowiedział… Dobrze, mogę. Jutro o trzynastej w restauracji Dom Polski. Cześć!
13
Postanowił, że pojedzie dzisiaj do Sztokholmu kolejką podmiejską. Odkąd władze wprowadziły opłaty za wjazd samochodem do centrum, częściej korzystał z komunikacji publicznej. Nie był przesadnie oszczędny, jak zwykli szwedzcy emeryci. Nie przywiązywał specjalnej wagi do pieniędzy, bo nigdy mu ich nie brakowało i gdyby chciał, mógłby sobie pozwolić na znacznie więcej.
Bardziej teraz liczył się dla niego czas, a dojazd samochodem trwał dwa razy dłużej niż kolejką. Oprócz tego wolał poruszać się pieszo, bo kiedy jeździł samochodem, zawsze miał trudności z ustaleniem, czy jest obserwowany.
Z Jakobsbergu do centrum kolejka jechała dokładnie dziewiętnaście minut. Wsiadł do pociągu o dziesiątej pięćdziesiąt osiem. W wyciszonym i nowoczesnym wagonie miał czas, by spokojnie pomyśleć.
Nie czuł się dobrze. Mimo że wziął dwie tabletki iprenu, wciąż bolała go głowa. Wszystko przez rozmowę z Carlem, który zadzwonił do niego z samego rana. Tak czekał na sygnał od syna, ale gdy odebrał telefon i miał z nim porozmawiać, zupełnie się pogubił.
Legendowanie różnych czynności, do którego się uciekał, by ukryć swoje szpiegowskie rzemiosło, było w rzeczywistości zwyczajnym kłamstwem, chociaż nigdy tego tak nie określał. Nigdy nie kłamał w domu wobec Ingrid czy Carla, nigdy nie kłamał w sprawach osobistych. Był szczery i uczciwy, na śmierć i życie oddany rodzinie, solidny i odpowiedzialny w pracy. Uważał, że jego drugie życie toczy się w innym wymiarze i że rodzina nie ma z tym nic wspólnego.
Ingrid, za którą wciąż tęsknił, pożegnała się z nim świadoma swego przeznaczenia i uszczęśliwiona wspólnie spędzonymi wspaniałymi latami. Ani razu się nie zastanawiał, czy wyjawić jej prawdę. Zresztą czy kiedykolwiek byłby na to odpowiedni moment? Nie mógł tego zrobić ani w pierwszym dniu, kiedy się spotkali, ani w ostatnim. Ale teraz czuł jakiś dziwny, mocny żal. Za czymś nieokreślonym. Gdzieś jednak w głębi duszy wiedział, że zrobił coś nie tak w swoim życiu, i nie dawało mu to spokoju.
Teraz miał tylko Carla. Z taką dumą patrzył, jak otrzymuje pierwszy stopień oficerski, a dzisiaj syn jest już komandorem.
– Jakże chciałbym zobaczyć wnuki! – wyszeptał.
Moje drugie życie odejdzie razem ze mną, kiedy tylko będzie trzeba… ze względu na Carla – pomyślał.
Już dawno temu się z tym pogodził. Bał się tylko, czy potrafi dostrzec ten jeden jedyny właściwy moment, kiedy będzie musiał to zrobić.
Jego dwa światy mogły istnieć tak długo obok siebie, bo był do tego dobrze przygotowany – technikę legendowania miał we krwi. Nawet nie mógł sobie przypomnieć choć jednego dnia, by było inaczej.
Ten poranny telefon od Carla zburzył jego idealny porządek. Oba światy przecięły się po raz pierwszy. Dotąd uważał, że to absolutnie niemożliwe, nigdy bowiem nie popełnił błędu. Zawsze pamiętał o rocznicy śmierci Ingrid. To był święty dzień jego i Carla, kiedy tylko we dwóch spotykali się na cmentarzu Haga Norra. Tak było zawsze, odkąd zostali sami. Lecz tego ranka, kiedy Carl zadzwonił i zapytał, o której pojadą na cmentarz, on odpowiedział jak automat, że musi jechać do Umeå na spotkanie ze znajomym. Carl, który miał wziąć urlop na ten dzień i specjalnie przylecieć do Sztokholmu, bez słowa odłożył słuchawkę.
Oba światy gwałtownie splotły się ze sobą, kłamstwo z legendą, i pierwszy raz nie potrafił rozwiązać tego problemu. Ani zrozumieć! Po prostu nie potrafił!
Patrzył na swoje niewyraźne odbicie w szarym oknie pociągu i czuł żal przechodzący w fizyczny ból.
Była dokładnie jedenasta siedemnaście, kiedy pendeltåg dojechał na Dworzec Centralny.
Poprzedniego dnia wieczorem jak zwykle dokładnie zaplanował swoją trasę po mieście. Musiał odebrać zamówiony bilet na prom do Gdańska. To miała być jego pierwsza podróż do Polski.
Wyszedł z przejścia podziemnego i stanął przed dworcem, bez parasola, choć zanosiło się na deszcz. Obok niego przelewał się tłum ludzi spieszących do metra, na lunch, do pociągu. Zdał sobie sprawę, że nie zwraca na nich uwagi, nie patrzy na twarze, ubrania, jakby go to w ogóle nie obchodziło. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nagle przestało mieć to dla niego znaczenie, i poczuł nieznaną mu dotychczas ulgę. Postanowił, że wbrew temu, co zaplanował sobie wczoraj, uda się po bilet prosto do Morskiego Biura Podróży na Gamla Stan. Po raz pierwszy w życiu podjął decyzję, że nie będzie się sprawdzał!
– Akurat nie dzisiaj, nie mam siły, nie dzisiaj – powiedział cicho do siebie.
Ruszył naprzód krótką ulicą Klara Vattugrand, po czym wszedł przez bramę na teren niedużego skweru wokół kościoła Świętej Klary. Wydawało mu się, że nogi ma odlane z ołowiu.
Po kilkudziesięciu metrach wyszedł przeciwległą bramą na Klara Östra Kyrkogata, gdzie nagle zatrzymał się i spojrzał za siebie, w perspektywę przykościelnego parku. Zrobił to odruchowo, nienaturalnie. Nigdy nie sprawdzał się tak agresywnie.
Czy to strach? Chyba pierwszy raz! – pomyślał ze zdziwieniem.
Nie planował tego. Nawet gdyby była za nim obserwacja, akurat tutaj i w ten sposób nikogo nie byłby w stanie zauważyć. By zamaskować nieudolny ruch, zaczął się rozglądać dookoła, jakby czegoś szukał, a potem schylił się i udawał, że podnosi coś z ziemi. Zdał sobie sprawę, że musi to wyglądać jeszcze bardziej nienaturalnie, wręcz śmiesznie. Kiedyś wpadłby w panikę, lecz teraz było mu to obojętne.
W całym swoim życiu oficera nielegała nigdy nie miał obserwacji. Dobrze wiedział, że gdyby choć raz ją ustalił, oznaczałoby to, że został zdekonspirowany. Ale ta myśl była tak odległa, że prawie nierzeczywista. To się nigdy nie zdarzyło. Oficerowie z legalnej Rezydentury w ambasadzie raz mają obserwację, raz nie. Kontrwywiad wie, że są szpiegami. Zabawa polega na tym, kto kogo przechytrzy. W końcu chroni ich immunitet dyplomatyczny. W jego przypadku było zupełnie inaczej – nie chroniło go nic i w razie wpadki czekało go długoletnie więzienie. Nikt by się nawet do niego nie przyznał. On też nie mógł pójść na układ z kontrwywiadem, bo wtedy czekała go pewna śmierć z ręki własnych kolegów.
Sztokholm, z którym tak bardzo się zżył, też miał dla niego dwa wymiary. Zieleń parków i skwerów, wszechobecna woda upstrzona łodziami, łódeczkami, statkami, żaglowcami i monstrualnymi promami. Czysta, przepełniona harmonią barw architektura. Urocze zaułki dziewiętnastowiecznego Södermalmu i Östermalmu, święto raków, letnie koncerty w Skansenie na Djurgården i zimą w ogrzanych kościołach. I komisarz Martin Beck z kryminałów Sjöwall i Wahlöö.
Istniał w jego życiu też ten drugi Sztokholm – jednokierunkowych ulic, wąskich przejść, ślepych zaułków, bram przechodnich, odludnych ławek w parku i prawie pustych restauracji, do których nikt nie chodzi.
Hans Jorgensen podążał szybkim krokiem krótką Brunkeberggatan, mijając nielicznych przechodniów. Wyszedł na Drottninggatan i nagle wtopił się w gęsty tłum płynący nieskładnie w obie strony. Po stu metrach skręcił w lewo, w wąską i pustą Vattugatan, i po chwili wyszedł na mały zadrzewiony plac z fontanną, gdzie usiadł na jedynej wolnej ławce.
Starał się bacznie obserwować otoczenie. Jego uwagę przyciągnął stary człowiek, który dziarskim krokiem przechodził między koszami na śmieci, szukając w nich puszek.
Jest pewnie w moim wieku – przemknęło mu przez myśl.
Gdy starzec zniknął z pola widzenia, Jorgensen podniósł się i wszedł do bocznego wejścia centrum handlowego Gallerian. Zjechał na pasaż ruchomymi schodami. Przystanął na chwilę, by się odwrócić i popatrzeć, kto zjeżdża za nim. Znów zrobił to odruchowo. To miejsce wykorzystywał już wielokrotnie, by się sprawdzić, i teraz zadziałał jak automat. Dwie zajęte rozmową młode kobiety, wyglądające na urzędniczki z pobliskiego ministerstwa, nie wzbudziły w nim żadnych podejrzeń.
Przecisnął się przez potok ludzi na pasażu, mijając wypełnione w godzinach lunchu restauracje i sklepy, by w końcu wyjść na Regeringsgatan. Przeszedł szybko na drugą stronę, z trudem unikając jadących w obie strony samochodów. Skręcił w prawo i wyraźnie zwolnił, by kątem oka obserwować drugą stronę ulicy.
Doszedł do pomnika Gustawa Adolfa, minął parking przed gmachem opery i zatrzymał się nad brzegiem fiordu, obserwując przez chwilę wędkarzy nad wzburzoną wodą.
Zastanowił się, czy na Gamla Stan powinien pójść krótszą drogą przez Norrbro, czy nieco dłuższą przez Strömbron.
Stał, patrząc na żółto-brązową majestatyczną bryłę Pałacu Królewskiego po drugiej stronie mostu, gdy uzmysłowił sobie, że przeszedł mu ból głowy. Ale rozgoryczenie, jak cierń, wciąż w nim tkwiło.
Ruszył prosto, przez Norrbro, mijając grupę japońskich turystów fotografujących z przejęciem wszystko dookoła. Przeszedł przez most, minął po prawej oddzielony skwerem gmach Riksdagu – i już był pod pałacem.
Kilka metrów nad ziemią, na wysokim podjeździe, czuwały dwa lwy, opierając łapę na kuli, jakby to była piłka odebrana przed chwilą dzieciom. Zatrzymał się i próbował sobie przypomnieć, gdzie czytał, że te dwa najpiękniejsze szwedzkie lwy przywiózł do Sztokholmu z Warszawy, bez zgody władz polskich, król Karol Gustaw. Wydawało mu się, że czytał o tym w książce Petera Englunda, ale nie był tego pewien. Możliwe, że wszystko mu się pokręciło.
Dla narodu szwedzkiego, który tu właśnie świętował ze swoim monarchą najważniejsze wydarzenia, to miejsce szczególne. Jorgensen także się z nim utożsamiał. Przeżywał narodziny, śluby i śmierci członków królewskiej rodziny Bernadotte, chociaż nigdy nie informował o tym Moskwy. Ostatni raz był na Lejonbacken razem z Ingrid dziewiętnastego czerwca 1976 roku, kiedy Karol XVI Gustaw poślubił Sylwię Sommerlath. Jak zawsze dziewiętnastego czerwca!
Te polskie lwy dobrze pilnują szwedzkiej monarchii – pomyślał Jorgensen i po raz pierwszy dotarło do niego, że rozumuje, jakby był monarchistą. To było coś zupełnie nowego, coś, co nawet go rozbawiło. Od razu poczuł się lepiej.
Skręcił w prawo, doszedł do schodów prowadzących na dziedziniec pałacowy i prawie wbiegł po nich na górę, skąd miał widok na ulicę ciągnącą się dziesięć metrów pod nim.
Był już na Gamla Stan. Ominął łukiem z lewej strony dziedziniec, po którym przesuwały się grupy turystów oczekujące na zmianę warty. Za Storkyrkan skręcił w Källargränd i po kilkudziesięciu metrach znalazł się na Stortorget.
Do biura podróży mam już tylko parę kroków – pomyślał.
Skręcił w Köpmangatan, wąską, starą, brukowaną uliczkę antykwariatów, sklepów z pamiątkami i galerii.
Po chwili wszedł do Morskiego Biura Podróży. Głośno zabrzmiał staromodny dzwonek nad drzwiami. Wewnątrz było kilka osób. Pobrał numerek i usiadł na krzesełku. Był trzeci w kolejce.
Obserwował, jak dwie wyraźnie zdenerwowane młode kobiety głośno rozmawiają z pracownikiem biura. Między nimi stał milczący mężczyzna w australijskim kapeluszu.
Jorgensen przez chwilę miał wrażenie, że mówią jakimś dziwnym, nieznanym mu językiem, zanim dotarło do niego, że to polski. Kobieta z ciemnymi odrostami mówiła głośno i wyraźnie, więc zaczął się jej przysłuchiwać. Ze zdumieniem stwierdził, że rozumie poszczególne słowa, że zaczynają się składać w określony sens. Nie słyszał tego języka już wiele lat, a przecież urodził się w Polsce i żył wśród Polaków, chodził do polskiej szkoły. To był taki odległy świat, który niespodziewanie ożył.
Tak często myślał o Oldze, rodzicach, czasami o kolegach, ale nigdy nie o Polsce. „Nazywam się Hans Jorgensen” – powtarzał sobie przez tyle lat. Ale tak naprawdę kim jestem? Kim jest mój syn? Urodziłem się w Polsce, Związek Radziecki mnie uratował i wychował, Szwecja jest moją ojczyzną, mój syn jest Szwedem! Kim jesteśmy? Ocknął się, gdy wraz z dzwonkiem wyświetlił się jego numer.
Sprawnie załatwił odbiór biletu i wyszedł na ulicę. Zatrzymał się przed wystawą, na której kolorowy plakat zachęcał do odwiedzin Gdańska.
To tam zaczęła się wojna – pomyślał z uczuciem, jakby to była jego osobista sprawa.
Spędzi w Gdańsku sześć godzin, ale nie będzie miał czasu zobaczyć miasta, o którym tyle słyszał.
– Kiedyś pojedziemy tam prywatnie, razem z Carlem – powiedział do siebie.
14
– Cześć, Małgosiu moja – powiedział Konrad, wchodząc do sekretariatu szefa Agencji Wywiadu, generała brygady Zdzisława Pęka.
– Witaj, naczelniku Radku. Dawno cię nie widziałam – odparła, wychodząc zza biurka. – Opalenizna nie wskazuje na Mazury.
– Trochę podróżowałem tu i tam…
– Nie bądź taki skromny! Znam cię dobrze! – Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.
– Co nowego? – zapytał Konrad i ruchem głowy wskazał na drzwi do gabinetu szefa.
Grymas na jej twarzy mówił, że jej relacje z szefem ani trochę się nie zmieniły.
– Zobacz! – Ściszyła głos. – Kazał mi wyrzucić z sekretariatu tę starą palmę. Była piękna, pamiętasz? No, ale miała dwadzieścia pięć lat, rozumiesz? – Konrad pokręcił głową. – Zawsze była zielona! Nie zauważyłam nigdy, żeby była czerwona. Paranoja! – Roześmiała się cicho.
– Gdyby Koloseum było u nas, też pewnie kazałby je zburzyć…
– Przedwczoraj – przerwała mu, jeszcze bardziej ściszając głos – siedziałam do jedenastej w nocy, a jak wychodzili, to nawet „przepraszam” nie usłyszałam. Pół dnia popijali.
– Kto? – zapytał Konrad, przeczuwając, że to spotkanie ma jakiś związek z jego wezwaniem do Centrali.
– Minister Kamiński, prezes IPN Małecki, szef i „Ciężki”… Byli w doskonałym nastroju.
Oczywiście! „Mamy pilną sprawę, prosto z pałacu”. Teraz przynajmniej wiem, od kogo z pałacu, ale co tu robił Małecki? – pomyślał.
Otworzyły się drzwi i do sekretariatu wszedł energicznie „Ciężki”, wypełniając sobą połowę pomieszczenia.
– Witam, panie naczelniku! Idziemy do szefa! – zakomunikował, wyciągając rękę na powitanie.
Było już dobrze po dwunastej, gdy Konrad wyszedł z gabinetu szefa, z grubą zieloną teczką w ręku. Zabrał swój telefon komórkowy z kasetki i pożegnał się z Małgosią. Zjechał windą do podziemnego garażu, gdzie zaparkował służbowe audi A4.
Przejazd przez miasto o tej porze zajął mu ponad trzydzieści minut. Tym bardziej że musiał się jeszcze upewnić, czy nie jest przypadkiem śledzony, gdyż siedziba firmy Vigo na dwudziestym piętrze była jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic Agencji.
Gdy tylko wszedł do Wydziału, zauważył przez szybę Sarę rozmawiającą przez telefon i dał jej znak, by natychmiast do niego przyszła. Sekretarce polecił, by poprosiła też Marka Belika, i zakazał jej łączenia rozmów.
Zebrali się w ciągu minuty. Usiedli za stołem konferencyjnym, każdy w innym końcu. Konrad położył przed sobą zieloną teczkę.
Widząc jego naburmuszoną minę, Sara wiedziała już, że czeka ich jakaś nowa robota. Nigdy tego po sobie nie okazywała, ale Konrad w takich sytuacjach trochę ją śmieszył.
Zaraz przygryzie dolną wargę – pomyślała.
– No to mamy robotę ekstra! – powiedział, przygryzając na moment dolną wargę. Sara musiała się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. – Na terenie twierdzy brzeskiej zakopane jest przedwojenne archiwum NKWD. Mamy je wykopać i dostarczyć do IPN! Sprawą interesuje się osobiście on… z dużego pałacu – wyrecytował i zamilkł.
Po dłuższej chwili pierwsza odezwała się Sara.
– To co? Zostaliśmy teraz archeologami? Co jest grane, naczelniku Radku? Nie ma w RP specjalistów od takich zadań? Albo ja czegoś tu nie rozumiem, albo robisz sobie jaja, albo zaraz to wyjaśnisz! Co za twierdza?
– No i tu, pani zastępco naczelnika Saro, jest pies pogrzebany. To twierdza brzeska, w Brześciu zwanym Litewskim, tyle że on nie leży na Litwie, ale na Białorusi. To miasto po drugiej…
– A to co innego! To ciekawe! – przerwała mu i tym samym lekko ironicznym tonem dodała: – Jeszcze czegoś podobnego nie robiliśmy. Trzeba sprawdzić, czy mamy jakichś górników w Wydziale.
Konrad patrzył na Marka, który w ogóle nie zareagował, chociaż powinien był coś powiedzieć, bo nie uczestniczył w zbyt wielu akcjach specjalnych.
Wiedział o tej sprawie już wcześniej! To jasne – pomyślał Konrad. Na pewno wczoraj przy kielichu „Ciężki” wszystko mu wygadał. Stąd dzisiaj u Marka ta poalkoholowa czerwień. Oni w coś grają!
– Ale bez żartów! To może być bardzo skomplikowana i ryzykowna operacja – kontynuowała Sara poważnym już tonem. – Znam dobrze sytuację operacyjną na Białorusi… Już to czuję! To będzie wymagać dużych sił i środków, a przecież mamy inne operacje w toku…
– Najwyższy priorytet! – przerwał jej Konrad i było jasne, że takie polecenie otrzymał od szefa.
– Coś mi się tu nie podoba! – Sara z głośnym pstryknięciem zapaliła papierosa. – Archiwum dla IPN, najwyższy priorytet, pałac prezydencki… Mamy odłożyć operacje, do których przygotowujemy się od miesięcy, i te, które realizujemy, żeby dostarczyć jakieś stare papiery? Czy ty to rozumiesz? Konrad! Ten kraj oszalał na punkcie teczek!
Wyglądała na prawdziwie poruszoną. Marek w dalszym ciągu milczał, a Konradowi wydawało się, że unika jego wzroku.
– Posłuchaj, dziewczyno. – Głos Konrada zabrzmiał nieprzyjemnie. – Taki mamy rozkaz. Nie nasza sprawa o tym dyskutować! Musimy to zrobić i tyle. A wcześniej sprawdzić, czy to w ogóle jest możliwe… Mamy na to półtora miesiąca.
Sara popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Nigdy nie powiedział do niej „dziewczyno”, i to takim tonem. Wypadło to tak nienaturalnie, że aż ją zabolało. Zamilkła.
– Tutaj – wskazał na teczkę – mam wszystkie materiały dotyczące tej sprawy. Znam ją ogólnie. Teraz muszę się z nią zapoznać szczegółowo. Dzisiaj jest czwartek, więc… – zastanowił się chwilę – zbierzemy się w poniedziałek i przedstawię wam moją ocenę. Potem wy to przeczytacie. Do końca przyszłego tygodnia powinniśmy mieć gotowy szkic operacji… jakiś plan, który przedstawimy szefowi. Najpóźniej w przyszły piątek musimy zwrócić oryginalne dokumenty do IPN. Takie nam wyznaczył terminy.
– To wszystko? – zapytała chłodno Sara i podniosła się do wyjścia.
– Wszystko – odpowiedział Konrad takim samym tonem.
Gdy tylko wyszli i został sam, skinął na Marcina, który od dłuższego czasu kręcił się za drzwiami, wyraźnie szukając z nim kontaktu.
– O co chodzi, Marcin? – zapytał.
– No… chciałem z szefem porozmawiać. Mam taką osobistą sprawę. No… taką nie do końca osobistą. Nie wiem, co robić!
– Przyjedź do mnie w sobotę wieczorem. Wypijemy piwo, pogadamy, okay? – zaproponował, bo był pewny, że w biurze Marcin nie zdobędzie się na szczerość.
Marcin odpowiedział skinieniem głowy i smutnym uśmiechem. Konrad wstał, objął go ramieniem i razem wyszli z pokoju.
Wszedł do pokoju Sary, która siedziała tyłem do wejścia i patrzyła przez okno, paląc papierosa. Wiedziała oczywiście, że wszedł, ale nie zareagowała. Było jej przykro.
– Idziesz dzisiaj na piwo? – zapytał, stojąc za jej plecami.
– Nie mam ochoty! – rzuciła chłodno.
– To nie było pytanie. Idziesz dzisiaj na piwo! Ze mną! Zielona Gęś, o dziewiętnastej! Rozumiesz?
Miły ton jego głosu nie pasował do wypowiadanych słów. Sara powoli zaczęła sobie uświadamiać, że Konrad zachował się tak obcesowo, bo widocznie z jakiegoś powodu musiał!
Pewnie dlatego, że siedział tam Belik. To jasne! – dotarło do niej nagle i zrobiło jej się miło, ale i głupio, że źle oceniła Konrada.
– Oczywiście! – odrzekła, wciąż siedząc do niego tyłem.
– Saro – kontynuował. – Ściągnij natychmiast M-Irka! Nieważne, gdzie są. Mają być w Polsce najpóźniej w sobotę rano! – powiedział takim tonem, by nie było wątpliwości, że są ku temu poważne powody, i pokiwał znacząco głową.
Nie musiał mówić nic więcej. Zrozumiała go doskonale.
15
Witalij Bobriukow miał dwadzieścia osiem lat i dopiero od roku pracował w ambasadzie Federacji Rosyjskiej w Warszawie jako trzeci sekretarz do spraw prasowych. Była to jego pierwsza zagraniczna placówka, a przyjazd tu stanowił naturalną konsekwencję zatrudnienia w Wydziale Polskim Służby Wywiadu Zagranicznego, dokąd trafił przed czterema laty zaraz po szkole wywiadu.
Życie i praca w Polsce bardzo mu odpowiadały, chociaż miał wcześniej inne, może ciekawsze propozycje wyjazdu.
Lubił Polskę i Polaków, ich poczucie humoru, lubił polskie jedzenie, kulturę, a nade wszystko swoją nową alfę romeo. Bardzo lubił Warszawę, w której lekkość życia, w porównaniu z przytłaczającą Moskwą, była dla niego wartością szczególną, gdyż sam pochodził ze spokojnego Irkucka.
Był kawalerem, więc prowadził w Warszawie intensywne i ciekawe – jak mu się wydawało – życie towarzyskie, spotykając się z polskimi rówieśnikami i młodymi dyplomatami akredytowanymi w Polsce.
Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie męczący obowiązek spowiadania się z tego, gdzie był i co robił. Każdego dnia rezydent domagał się od niego efektów, jakby rozmowa z dziewczyną przy kawie miała jakieś znaczenie dla bezpieczeństwa i przyszłości Rosji. Na domiar złego nie doceniał go jako oficera wywiadu, nie przydzielał mu żadnych poważnych zadań i wciąż mieszał się do jego życia osobistego, co było szczególnie irytujące.
Szef i mentor Witalija, Michaił Popowski, uprzedzał go, że rezydent to człowiek zgorzkniały, starej daty, który nie lubi młodych oficerów. Ale Bobriukow nie przypuszczał, że może być aż tak uciążliwy.
Doskonale pamiętał, jak przed jego wyjazdem do Warszawy, na przyjęciu pożegnalnym w Moskwie, Popowski powiedział przy wszystkich kolegach, że on, Witalij Bobriukow, jest wybitnie utalentowanym i inteligentnym oficerem. Stawiał go za przykład! I mówił, że wraz z nim w świat wywiadowczy wkracza nowa generacja, pozbawiona syndromu sowieckich służb, bez ojców Bohaterów Związku Radzieckiego czy agentów KGB. Choć nie wszystkim to stwierdzenie się spodobało, dla Bobriukowa miało specjalne znaczenie, bo Popowski, oficer średniego pokolenia, sam był synem generała KGB. On zaś miał matkę robotnicę, a ojca nigdy nie widział.
Teraz siedział w swoim pokoju w gmachu ambasady przy Belwederskiej. Właśnie skończył pisać dla MSZ codzienną analizę publikacji w polskich gazetach na temat zbliżających się wyborów prezydenckich. Zaczynał się przygotowywać do lektury artykułu w „Polityce” o sytuacji w polskich służbach specjalnych, gdy wszedł rezydent i jak zwykle bez słowa podał mu kartkę z zapisaną liczbą 14. W ten prosty sposób wyznaczał godzinę, na którą wzywał oficerów na rozmowę do zabezpieczonego przed podsłuchami pomieszczenia. Bobriukow wciąż z trudem się przyzwyczajał do tych trochę śmiesznych, jak mu się wydawało, zasad konspiracji na terenie ich własnej ambasady.
– Spóźniliście się, Bobriukow! – powiedział rezydent, nie podnosząc wzroku, chociaż według wiszącego nad jego głową zegara była dokładnie czternasta. – Siadajcie!
Podniósł się zza stołu i podszedł do otwartej już szafy pancernej wypełnionej stosem dokumentów. Sięgnął do najwyższej półki i wyjął cienki skoroszyt, który położył na stole.
– To jest teczka obsługi schowka „Klucz” dla agenta „Hooka”. Znacie ten schowek, Bobriukow? – zapytał oschle, chociaż doskonale wiedział, że Witalij przed wyjazdem zapoznał się z obsługą, bo był wyznaczony do tej sprawy jako drugi oficer Rezydentury.
Rezydent jednak nie wiedział, że Bobriukow zna „Hooka” osobiście. Kilka lat wcześniej, z naczelnikiem Popowskim, uczestniczył w kombinacjach sprawdzeniowych agenta „Hooka”. Początkowo nie było pewne, czy nie został on podstawiony przez polskie służby, i co jakiś czas trzeba było go weryfikować.
– Oczywiście! – odpowiedział.
– Weźcie teczkę, przypomnijcie sobie szczegóły i za dwie godziny oczekuję precyzyjnego planu realizacji zadania – oznajmił rezydent, kładąc akcent na „dwie godziny”.
– Tak jest! – odparł natychmiast Bobriukow.
Agent o pseudonimie „Hook” obsługiwany był ostatnio głównie za pomocą schowków. Standardowo jeden schowek wykorzystywano najwyżej dwa, trzy razy.
Centrala podjęła decyzję, by z uwagi na miejsce pracy i nadzwyczajną newralgiczność agenta ograniczyć do minimum jego kontakty osobiste z oficerami Rezydentury. „Hook” nie był jednak wystarczająco sprawdzony, by zapewnić mu specjalną łączność elektroniczną, a tym bardziej przekazać go na kontakt nielegała. Jednakże co pewien czas, gdy wyjeżdżał za granicę, odbywano z nim spotkania kontrolne. Bobriukow wiedział o tym doskonale.
Wiedział też, że schowek obsługiwał dotychczas Sasza Miszkin, ale od dłuższego czasu polski kontrwywiad siedział mu nieustannie na ogonie. Zresztą w mniejszym lub większym stopniu wszyscy oficerowie warszawskiej Rezydentury SWZ byli pod wzmożoną obserwacją.
Bobriukow dziwił się trochę, że Polacy się nim nie interesują i poświęcają mu znacznie mniej uwagi niż innym oficerom Rezydentury. Na początku myślał, że nie potrafi wykryć obserwacji, i bardzo go to denerwowało, ale kiedy zaczął się posuwać do bardziej agresywnych sposobów sprawdzania, wynik też okazał się negatywny. Doszedł do wniosku, że ABW nie interesowała się nim pewnie dlatego, że przyjechał na nowe stanowisko, którego nie obsadzał do tej pory żaden oficer wywiadu. Nie utrzymywał zbyt bliskich kontaktów towarzyskich ze znanymi pewnie Polakom starszymi kolegami. Był też kawalerem i z nieukrywaną sympatią odnosił się do Polski.
W moskiewskiej Centrali i w warszawskiej Rezydenturze świetnie się orientowali, że kontrwywiad ABW od roku prowadzi bardzo agresywną i dobrze zamaskowaną obserwację prawie wszystkich oficerów, co mocno utrudniało im realizację zadań, a przede wszystkim obsługę agentów, których mieli kilkunastu.
Bobriukow znał agenta „Hooka” wystarczająco dobrze, by mieć do niego raczej ograniczone zaufanie. Dlatego obsługa schowka – w jego przekonaniu – była ryzykowna. Wiedział, że gdyby został przyłapany przez Polaków na gorącym uczynku, mógłby zapomnieć o karierze. Oficjalnie wróciłby do Moskwy jako bohater. Ale rzeczywiste koszty byłyby wysokie. Długo nie wyjechałby do krajów Unii Europejskiej, NATO czy też zaprzyjaźnionych, a perspektywa Uzbekistanu, Kirgizji czy Afryki nie napawała go radością. Najbardziej byłoby mu jednak żal opuszczać Polskę.
– Nie ma wyboru… trzeba wykonać to zadanie! – powiedział do siebie Bobriukow i szybko odpędził wizję wpadki. Zlecenie rezydenta oznaczało, że „Hook” dał znak, iż skrytka jest pełna. Należy ją jak najszybciej opróżnić…
Ucieszył się, że jest to schowek o kryptonimie „Klucz” – klasyczny, bezpieczny i łatwy w obsłudze. Wyszukiwanie i przygotowywanie skrytek było stałym zadaniem wszystkich oficerów w Rezydenturze. Ożywioną wyobraźnię i fantazję obowiązywały jednak ścisłe zasady. Obsługa powinna być prosta, bezpieczna i możliwa do realizacji nawet pod obserwacją, choć wykonanie samego schowka lub jego kamuflażu było czasami arcysztuką mistrzów techniki wywiadowczej. Ale jeżeli agent jest zdrajcą, to nawet najlepszy schowek na nic się zda. Wtedy decyduje kontrwywiad i przed prowokacją może uchronić tylko cud albo przypadek.
Bobriukow po raz kolejny przejrzał szczegółowo instrukcję obsługi schowka. Skrytka była plastikową, wodoszczelną, idealną imitacją niedużego kamienia. Pierwowzór został wcześniej pobrany z miejsca, w którym miała być złożona jego kopia. Kamień nie mógł się odróżniać od innych w tym miejscu ani od swojego naturalnego otoczenia. Oznaczony był farbą fluorescencyjną widoczną jedynie w świetle małej latarki ukrytej w zapalniczce. Umiejscowienie kamienia było dokładnie oznaczone danymi zapisanymi w GPS. Tym razem skrytka została złożona w lesie na trasie do Gdańska, dziesięć metrów od parkingu samochodowego, przy pomniku Obrońców Mławy.
Nie minęły nawet trzy kwadranse i Bobriukow miał już gotowy projekt realizacji zadania, ale postanowił zaczekać, aż upłyną nakazane dwie godziny, by nie narażać się na kolejne uszczypliwe komentarze rezydenta. Zwłaszcza że ten wyszedł właśnie z pokoju, przezornie zamknąwszy swoją szafę pancerną.
Witalij Bobriukow wyciągnął się na niewygodnym krześle i założył ręce za głowę. Wyglądał jak wczasowicz na tarasie górskiego schroniska. Pomyślał przez chwilę, że rezydent z pewnością ma w tym pomieszczeniu zainstalowaną kamerę, nawet rozejrzał się wokół, ale w gruncie rzeczy było mu to obojętne.
Teraz wcale nie myślał o realizacji zadania. Było proste, a ryzyko jest przecież od pierwszego dnia służby wkalkulowane w ten zawód. Stwierdził jedynie, że obsługa schowka, jaką sobie obmyślił, zabierze mu sobotni wieczór, który zamierzał spędzić ze znajomymi Polakami, a szczególnie z Kasią o kasztanowych włosach. I zrobiło mu się trochę smutno, bo dziewczyna odwzajemniała jego zainteresowanie. Nikt w ambasadzie nie miał jednak o tym pojęcia, a już ostatnią osobą, która powinna to wiedzieć, był rezydent. Bobriukow zdawał sobie sprawę, że romans z Kasią jest niezgodny z zasadami pracy w wywiadzie i że on może mieć przez to poważne kłopoty. Pozwalał sobie jednak na rozwój tego uczucia, przynajmniej w marzeniach.
Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i wszedł rezydent. Bobriukow spojrzał na zegar: dochodziła szesnasta.
– No i co? – zapytał szef.
– Mam gotową koncepcję! – odparł Witalij.
– Tacy jak ty zawsze mają gotową koncepcję! Wszystko wam się wydaje łatwe i proste! Jak dostaniesz w dupę, to ci się od razu pokomplikuje, mądralo! – Rezydent nie był bardziej złośliwy niż zwykle, więc Bobriukow specjalnie się nie przejął. – No? Słucham, pan Bobriukow! – Użycie polskiego zwrotu grzecznościowego miało być w jego odczuciu ironiczne. Przecież zwracał się do Rosjanina.
– Dzisiaj jest piątek. Jutro po pracy pojadę pod legendą turystyczną do Gdańska. Zapowiadają dobrą pogodę, a ja jeszcze tam nie byłem. Żeby lepiej uzasadnić legendę wyjazdu, zaproszę ze dwóch znajomych. Najlepiej jakichś Polaków…
Bobriukow od razu pomyślał, że zaprosi tylko jedną osobę i że będzie nią Kasia. Już wcześniej proponował jej wspólny wypad. Miał namiar od kolegi z Konsulatu Generalnego w Gdańsku na zaciszny i elegancki Hotel & Spa w Oliwie.
Jeżeli nie będzie mogła pojechać, to wtedy poszukam kogoś innego – pomyślał ze smutkiem. Tylko kogo?
– Mam – ciągnął – trzy lub cztery osoby, które, jak sądzę, chętnie skorzystałyby z takiego zaproszenia. Trasę do Gdańska i sam pobyt w mieście wykorzystam na to, by się solidnie sprawdzić. Zajmie to piątek wieczór, całą sobotę i niedzielę rano. Po takim czasie ewentualna obserwacja będzie musiała się ujawnić.
– Jak do tej pory, Bobriukow, toście jeszcze ani razu obserwacji nie ustalili – wtrącił rezydent ze złośliwym uśmiechem.
– Jeżeli nie będę miał obserwacji, to wtedy można założyć, że Polak, osoba towarzysząca, jest na kontakcie kontrwywiadu i to im wystarcza, żeby trzymać mnie pod kontrolą. Ale to będzie przecież weekend. Każdy musi odpocząć, obserwacja też.
– Obserwacja nigdy nie odpoczywa, Bobriukow! Zapamiętaj to sobie! Czego was teraz uczą na tej akademii? Oficer wywiadu szuka obserwacji, nawet gdy śpi, rozumiesz?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku! – odgryzł się Witalij, ale rezydent chyba tego nie wyczuł. – Obsługi schowka dokonam w drodze powrotnej. Wyjazd z Gdańska zaplanuję tak, by do pomnika w Mławie dotrzeć, gdy będzie się już ściemniać. Zatrzymam samochód pod pozorem czynności fizjologicznych. Dobrze byłoby sprawdzić to miejsce w drodze do Gdańska, ale to chyba zbyteczne ryzyko zatrzymywać się tam dwa razy – powiedział pytającym tonem i spojrzał na rezydenta.
– Jasne, że zbyteczne! Lepiej, Bobriukow, żebyś zabrał ze sobą kobietę. Nie będzie ryzyka, że zechce pójść z tobą na stronę. – Rubaszny śmiech wskazywał, że rezydent jest zadowolony ze swojego dowcipu.
– To nie będzie łatwe! Ale spróbuję jakąś znaleźć! – odparł Witalij z poważną miną.
W duchu widział już, jak jedzie swoją ukochaną alfą romeo z Kasią i spędzają dwa dni w pubach oraz uroczych zakątkach Gdańska i Sopotu. I w dodatku za to wszystko płaci pan rezydent! Ta myśl sprawiła mu szczególną przyjemność. Schowek też obsłuży, bo to proste i łatwe, i będzie kolejny plusik w służbie. W końcu rzecz dotyczy agenta „Hooka”, jednego z ważniejszych, jakich miał rosyjski wywiad w Polsce.
Ciężki jest zawód szpiega! – pomyślał i uśmiechnął się mimowolnie do rezydenta, który uznał to prawdopodobnie za akceptację jego pomysłu.
– No dobrze, Bobriukow. Coś tam wymyśliłeś. Teraz bierz papier i pisz szczegółowy raport. Co i jak. I jeszcze jedno – dodał. – Materiał, który pobierzesz ze schowka, ten od „Hooka”, masz natychmiast dostarczyć do Moskwy. Samolot jest zarezerwowany na poniedziałek. Zadowolony? Osobiście pisał w tej sprawie ten twój były szef… Popowski.
Bobriukow czuł, że rezydent nawet nie próbuje kryć sarkazmu.
– Zostaniesz w Rosji dłużej, asie wywiadu z Irkucka. Więc się odpowiednio przygotuj. Rozumiesz?
16
Konrad bez trudu znalazł miejsce w ogródku pubu Zielona Gęś, wolnym o tej porze roku od tłumu studentów z okolicznych uczelni i akademików.
Usadowił się tak, by – jak przystało na dobrze wyszkolonego oficera wywiadu – mieć na oku otoczenie. Nigdy nie wiadomo, na kogo można się natknąć. Także w kraju.
Sara szła od strony metra. Ubrana w obcisłe dżinsy ultramaryna i bajecznie kolorową koszulkę, którą kiedyś razem kupili w Kambodży. Długie blond włosy spięła wysoko z tyłu, tak że wystrzelający jak fontanna koński ogon kołysał się w takt jej kroków. Wyglądała jak ktoś dokładnie pośrodku między manifą a paradą równości, chociaż odkąd rozpoczęła pracę w AW, przestała się interesować takimi sprawami, bo w tym środowisku są one nieaktualne. Sama była tego najlepszym przykładem. Lubiła powtarzać, że pełne równouprawnienie będzie wtedy, gdy na dyskryminację zaczną skarżyć się mężczyźni.
Konrad już z daleka zauważył, że się uśmiecha. Usiadła naprzeciwko, plecami do ogródka.
– Ty też zdążyłeś się przebrać… Byłeś w domu? – zaczęła, zapalając papierosa.
– Odstawiłem samochód. Mam ochotę na kilka piw. Co dla ciebie?
– Cola z lodem i cytryną! – powiedziała i po chwili milczenia, gdy Konrad szukał wzrokiem kelnerki, zapytała: – Co się dzieje? Co jest grane? Rozumiem, że miałeś wystarczająco ważny powód, by odezwać się tak niegrzecznie. Nie wyczułam tego od razu, bo po prostu zrobiło mi się przykro, ale zaraz zdałam sobie sprawę, że to nie w twoim stylu. Więc o co chodzi? – zakończyła, już bez uśmiechu.
Przez dłuższą chwilę nie reagował na jej słowa i omiatał wzrokiem otoczenie, ale widać było, że robi to odruchowo, zatopiony w myślach, jakby szukał odpowiednich słów. Tak się przynajmniej Sarze wydawało.
– Sorry, nie chciałem cię urazić! Przecież wiesz… – zaczął tak, jak tego oczekiwała. – Widzisz, twoja reakcja na to, co powiedziałem, była spontaniczna i prawdziwa. Myślę dokładnie tak jak ty, ale nie znasz wszystkich okoliczności sprawy, o których nie mogłem ci powiedzieć przy Marku. W mojej ocenie on już o tej sprawie wiedział wcześniej od „Ciężkiego”. Kiedy na niego patrzyłem, na jego twarzy było wypisane czerwonym pisakiem: ja o wszystkim wiem. Musieli czekać na mój powrót, bo w końcu jestem wciąż szefem Wydziału, a procedury służbowe obowiązują…
– Czytasz w moich myślach! Nigdy nie byłeś konformistą, przecież wiem! – przerwała mu Sara.
– Nie mogłem kontestować polecenia szefa, bo Mareczek natychmiast poinformowałby o tym „Ciężkiego”, ale dobrze, że ty to zrobiłaś. Miałem inne powody, by tak się zachować, chociaż nie czułem się z tym dobrze. Wyjaśnię ci to… a przynajmniej spróbuję.
Głos Konrada brzmiał teraz tak jak zawsze, uczciwie i lojalnie. Szanowała go za to.
– Kiedy przyjechałem do Centrali, Małgosia…
– Sekretarka szefa?
– Tak. Powiedziała mi, że przedwczoraj biesiadowało tam towarzystwo, Kamiński, Małecki z IPN, szef i „Ciężki”. Rozumiesz? – zapytał, ale Sara niepewnie pokiwała głową. – Od razu poczułem, że coś jest na rzeczy…
– Kamiński z pałacu? – zapytała z pewnym wahaniem.
– Dokładnie…
Sara zrobiła zdziwioną minę. Nigdy żadnego z nich nie spotkała, chociaż wielokrotnie miała okazję, bo zawsze dostawała zaproszenia na zakrapiane grille do ośrodka AW w Magdalence, na które chętnie przychodzili oficjele z małego i dużego pałacu. Konrad chodził, bo musiał, ale ona omijała to środowisko szerokim łukiem.
– Na czym skończyłem…? Aha… no i potem dowiedziałem się o sprawie. Ani pana generała Zdzisia, ani „Ciężkiego” nie interesował mój pościg za Safirem. To był pierwszy sygnał, że sprawa tego archiwum NKWD w Brześciu ma jakiś dziwny wymiar. Od razu zacząłem podejrzewać drugie dno… – Konrad ciągnął swoją relację z narastającą emocją. – Oczywiście ani słowem nie wspomnieli o przedwczorajszej imprezie z Kamińskim i Małeckim. Żadnych nazwisk, tylko że to ważna sprawa dla kierownictwa państwa i tego typu dyrdymały.
– Kto mówił? „Generał” czy „Ciężki”?
– „Ciężki” nie odzywał się w ogóle. Szef jak zwykle wygłaszał długie nieskładne tyrady, z których zrozumiałem połowę…
– Z błędami ortograficznymi i dużymi literami – wtrąciła ironicznie, by trochę rozluźnić coraz bardziej nakręcającego się Konrada.
– Tak! Trzeba się nieźle napracować, żeby pojąć, o co mu chodzi – podchwycił ulubiony temat żartów oficerów. – W końcu zrozumiałem, że próbował pracować nad moją motywacją, a przecież mnie zna i wie, że wykonam polecenie najlepiej, jak mogę. Po co to robił? Tym razem był jednak inny… chyba się denerwował… i to jest drugi element, który wzbudził moje podejrzenia. I teraz najważniejsze… – Urwał na moment, pokiwał głową i dokończył: – Po raz pierwszy w życiu dostałem polecenie realizacji zadania z wyznaczonym terminem. Do końca sierpnia! – Konrad podkreślił to możliwie najmocniej. – Rozumiesz? Do końca sierpnia! – powtórzył. – Bo w październiku są wybory prezydenckie!
– Czekaj. Moment. Niech się zastanowię… – Sara wyraźnie wczuła się już w jego tok myślenia. – Uważasz, że oni chcą wykorzystać to archiwum do jakichś rozgrywek politycznych? Przecież mają IPN i Małeckiego, i bataliony wiernych hunwejbinów – powiedziała, ściszywszy głos.
– No widzisz! Doskonale! Ty też czytasz w moich myślach! Niedługo nie będziemy musieli rozmawiać.
Roześmiali się oboje.
– Dobrze. Teraz puść wodze wyobraźni. Potrafisz to robić jak mało kto. – Konrad nachylił się bliżej i oparł łokciami o ławę. – Mamy archiwum wywiadu NKWD z materiałami dotyczącymi Polski międzywojennej, tak?
– Tak, ale…
– Jako zawodowiec zdajesz sobie sprawę, co tam może być. Mocny ładunek! Kamiński, Małecki, nasz szef też wiedzą, ile to może być warte, tylko że oni patrzą na sprawę inaczej: jak to można wykorzystać politycznie.
– Oni zawsze tak patrzą. Na wszystko! Nie odkryłeś niczego nowego…
– I znając tych ludzi, jestem pewien, że nie zawahają się użyć tych materiałów, by utrzymać się u władzy, nie zważając na konsekwencje wewnętrzne i międzynarodowe, szczególnie w odniesieniu do Rosji… a właściwie najlepiej kosztem Rosji! A przecież nie wiemy, co tam jest. Może duchy, a może strachy. Coś mi mówi, że w powietrzu wisi katastrofa. Dla wszystkich! Oni sobie z tego nie zdają sprawy, zadęci w obłędzie naprawiania Rzeczpospolitej!
– Naród to kupi! – skwitowała celnie krótki wywód Konrada.
– Dokładnie o tym mówię! I o to im chodzi!
– Co robimy? – zapytała.
– Rysuje mi się pewien pomysł, bardzo ryzykowny, w pewnym stopniu nielegalny. Właściwie całkiem nielegalny… ale o tym później. Przez weekend przeczytam dokładnie materiały i przemyślę to jeszcze raz. Jest jednak inny aspekt sprawy, który od samego początku musimy uwzględniać. Posłuchaj! – Konrad dokończył piwo i dał znać kelnerce, żeby przyniosła następne. – Jeżeli sprawa przyszła do nas z zewnątrz, wie o tym pałac i IPN, to trzeba postawić pytanie: kto jeszcze o tym wie? Według mnie, jak znam życie i nasz biznes, to nie tylko Kamiński i Małecki. To byłoby za proste. Przyjmuję założenie, że Jaseniewo też o tym wie. Pytanie tylko: ile, co i jak szczegółowo?
– Co ty, Konrad?! – Sara wyraźnie się zaniepokoiła. – Skąd mogą wiedzieć, że sprawa jest w naszym Wydziale? Zwariowałeś! Musieliby mieć u nas kreta…
– Rosjanie to nie durnie. Przecież muszą wiedzieć, że brakuje im jakichś dokumentów. U nich nic nie ginie! Według „Generała” i fragmentów, które przeczytałem, archiwum rzeczywiście może tam być. A jeżeli Ruskim czegoś brakuje, to będą tego szukać, aż znajdą…
– Nie możemy jednak wykluczyć, że go tam już nie ma, może nawet od dawna…
– Nie możemy. Masz rację. Ale prawdopodobieństwo, że wciąż tam jest, wydaje się duże… – Konrad spojrzał jej głęboko w oczy i zapytał: – Chyba im tego nie zostawimy?
– Jasne, że nie! – Sara zrobiła bojową minę, jak zawsze gdy czuła zapach prochu.
– Ale jeżeli weźmie się za to nasz przyjaciel Michaił Popowski, to nie będzie łatwo… A któż inny w Jaseniewie lepiej by się do tego nadawał? – wyrzucił z siebie Konrad w poczuciu prawdziwego wyzwania.
Sara słuchała go w skupieniu. Akceptowała i rozumiała każde jego słowo. Zdawała sobie sprawę z tego, jak trudna technicznie i ryzykowna może być ta operacja, a jednocześnie – jak wątpliwy może być jej efekt dla interesów Polski. Poczucie odpowiedzialności i sumienie oficera polskiego wywiadu starło się z rozsądkiem. Wiedziała, że Konrad też tak myśli, lecz sama nie potrafiła znaleźć rozwiązania, zdecydować, co robić. Liczyła na niego, bo nigdy się na nim nie zawiodła. Ufała mu bardziej niż sobie samej. On wie, co trzeba robić, i zaczęła już wyczuwać, o co mu chodzi, gdy powiedział „w pewnym stopniu nielegalny”.
– Porozmawiamy o szczegółach w poniedziałek. Wytrzymasz? – zapytał Konrad.
Wydawał się skoncentrowany, ale Sara miała wrażenie, że jest zmęczony i coś go gnębi.
– Jeszcze jedno piwo? – Nie czekając na odpowiedź, dała znak kelnerce. – Zadzwoniłam do M-Irka, jak prosiłeś. Będą w sobotę rano. Choć nie byli zadowoleni, że muszą tak szybko wracać… kłopoty z przebukowaniem biletów. Możesz mi powiedzieć, o co chodzi? Dlaczego potrzebujesz ich teraz? Czuję, że to ma coś wspólnego z tą sprawą… tak?
– Tak. Jutro powiem ci i pokażę, o co chodzi… Muszę szybko zrobić kopię jednego z archiwalnych dokumentów, które dostałem w pakiecie od szefa. Ta kopia będzie punktem wyjścia do naszych dalszych działań.
W popielniczce leżały cztery niedopałki. Sara trzymała w palcach piątego papierosa i od kilku minut ociągała się z jego zapaleniem. Robiła tak czasem, gdy była czymś mocno zaabsorbowana. W drugiej dłoni oczywiście ściskała zapalniczkę Zippo.
Odkąd kilka lat temu rzucił palenie, wydawało mu się, że człowiek z papierosem wygląda żałośnie i śmiesznie zarazem. Często o tym mówił, ale nigdy nie chciał się przyznać, że to typowy odruch neofity. Wyjątkiem była Sara, której nie mógł sobie wyobrazić bez papierosa. Uważał nawet, że palenie podkreśla jej ostry seksapil i że gdy wypuszcza dym, przypomina Marlenę Dietrich z najlepszych czasów. Nie mógł jej tego jednak powiedzieć, bo mogłaby się obrazić na takie porównanie. Czasami po wypiciu czterech piw, co zdarzało się jej niezwykle rzadko, lubiła powtarzać, jak to możliwe, że Sharon Stone wciąż ją kopiuje z takim powodzeniem. I bez piwa wielu kolegów było gotowych się z tym zgodzić. Dla Konrada jednak Sara była atrakcyjna sama w sobie i nie potrzebowała żadnego punktu odniesienia.
– Daj papierosa! – powiedział i nie czekając na odpowiedź, sięgnął po leżącą na stole paczkę.
Sara wiedziała, że to dowód jego rozgrzanej psychiki, chociaż zawsze się tłumaczył, że lubi czasami zapalić, ale tylko przy piwie. Jadąc na to spotkanie, liczyła na miły, kumplowski wieczór, rozmowę o wszystkim i niczym z najbliższym przyjacielem, rozmowę, jakiej brakowało jej od pewnego czasu. Nie była nastawiona na to, co ją spotkało. Nie czuła oczywiście żalu, bo to nie pierwszy raz, kiedy musiała z czegoś rezygnować. Ciężar sprawy, o której powiedział jej Konrad, był na tyle duży, że potrafiła wczuć się w jego rolę.
Doskonale wiedziała, że wyprawa do Jemenu nie była wycieczką i Konrad musi być jeszcze zmęczony i zestresowany. Jego stan emocjonalny udzielił się także jej i choć nie wiedziała jeszcze, co będzie dalej, była gotowa na wszystko.
17
Ciało pułkownika Stepanowycza znalazła wczesnym rankiem sąsiadka wyprowadzająca psa. Wyjątkowo szybko na miejscu pojawiła się milicja, a kilkanaście minut później zespół dochodzeniowy KGB, który natychmiast przejął sprawę.
Od dawna nie zdarzyło się zabójstwo tak wysokiego stopniem oficera białoruskich służb specjalnych, a w dodatku zastępcy naczelnika mińskiego kontrwywiadu. Dlatego szef KGB zameldował z samego rana o zdarzeniu prezydentowi Aleksandrowi Łukaszence, który natychmiast polecił, by nadzór nad śledztwem objęła Służba Bezpieczeństwa Prezydenta.
Kapitan Wasilij Pietrowicz Krupa położył się niedawno i spał mocno. Leżał na kanapie, w butach i rozpiętych spodniach, w pokoju wypełnionym kwaśnym zapachem alkoholu, papierosów i potu, gdy zadzwonił telefon. Krupie wydawało się, że śni, ale bolesny dźwięk dzwonka zmusił go do odszukania aparatu.
– Wasia?! Jesteś tam? – rozpoznał swojego bezpośredniego przełożonego, majora Kondratowicza. – Obudź się! Wasia!
– Co jest? – zapytał z ociąganiem.
– Wasia! Ktoś wczoraj zabił Stepanowycza!
Głos w słuchawce brzmiał tak nierealnie, że Krupa pomyślał, że wciąż śpi. Powoli jednak zaczęło do niego coś docierać.
– To ty… Kola? Co ty… ty… pierdolisz? Jakiego… Stepanowycza? – I nagle poczuł, że otrzeźwiał. – Jak to?!… Zabili?! Kto? Kiedy?
– Wczoraj w nocy, jak wracał pijany do domu. Dostał dwa albo trzy razy nożem na swojej klatce schodowej… Zbieraj się natychmiast! Wszyscy mają się stawić w Centrali! Natychmiast! Będzie Służba Bezpieczeństwa. – Głos w słuchawce się urwał.
Krupa siedział na kanapie i miał wrażenie, jakby ciało odmówiło mu posłuszeństwa i zaczęło się wypełniać ciepłym odrętwieniem. Przesiedział tak kilka minut, aż poczuł, że zasycha mu w gardle.
Wypił duszkiem pół butelki ciepłego, zwietrzałego napoju podobnego do coca-coli i ledwo zdążył dobiec do łazienki, gdzie solidnie zwymiotował. Obmył twarz zimną wodą i usiadł na sedesie, by złapać trochę powietrza.
Z niemałym trudem zdjął z siebie ubranie i wszedł pod prysznic. Strumień zimnej wody pomógł mu pozbierać fragmenty poszarpanych myśli.
Wtedy zdał sobie sprawę z sytuacji. Ogarnęło go przerażenie – cała jego kariera, budowana z takim wysiłkiem, mogła runąć w jednej chwili. Nie potrafił zebrać myśli, by zastanowić się, co robić.
W miarę szybko doprowadził się do porządku. Włożył czyste ubranie, ale nie mógł nic zjeść. Wydawało mu się, że wytrzeźwiał, chociaż jego odbicie w lustrze nie pozostawiało złudzeń, że jest inaczej.
Wsiadł do samochodu i ruszył do siedziby KGB na prospekcie Niezawisimosti. Na dziedziniec wjechał od ulicy Komsomolskiej i zaparkował.
Wszedł do dużej sali gimnastycznej, wypełnionej huczącym gwarem męskich głosów. Od razu zauważył grupę oficerów swojego wydziału, stojącą nieco na uboczu. Zbliżył się do bladego i wyraźnie zdenerwowanego Kondratowicza, ale nie zdążył się odezwać, bo do pomieszczenia wkroczyło kilku mundurowych i cywilów i nagle wszyscy zamilkli.
Na podwyższenie wszedł nieznany mu mężczyzna około czterdziestki, w ciemnym garniturze, i Krupa od razu zdał sobie sprawę, że to ktoś ze Służby Bezpieczeństwa Prezydenta.
Salę wypełniała niemal idealna cisza.
– Dzisiaj w nocy został zamordowany pułkownik Andriej Stepanowycz – odezwał się mężczyzna gromkim, pewnym głosem. – Wydział Śledczy Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego prowadzi intensywne dochodzenie w sprawie wyjaśnienia wszystkich okoliczności zabójstwa. Na polecenie prezydenta naszej republiki, Aleksandra Łukaszenki, Służba Bezpieczeństwa sprawuje…
Krupa czuł, jak drżą mu nogi, i miał wrażenie, że wszyscy to widzą. Nie mógł zrozumieć, co mówi oficer bezpieki, gdyż jego głos rozpływał się w ogromnym pomieszczeniu.
Ocknął się, gdy poczuł lekkie szturchnięcie w bok. Zobaczył, że stoi za nim porucznik Oleg Popow z Wydziału Technicznego, jego kolega z boiska.
– Co się dzieje? Co robimy?… Nie dosłyszałem… Co on powiedział? – pytał zdezorientowany Krupa.
– Wasia! Na jutro mamy napisać raporty… co robiłeś wczoraj w nocy… takie tam. Teraz będziemy dmuchać w alkomat. Ciekawe, czy w całym KGB po piątkowej nocy ktoś będzie miał same zera.
Ściszony głos Popowa zabrzmiał ironicznie, ale Krupa tego nie wyczuł, bo myślał chaotycznie, co ma napisać w swoim raporcie. I nagle dotarło do niego z niewyraźną jeszcze nadzieją, że przecież nikt nie wie o jego interesach z celnikami.
Oni też wyprą się wszystkiego, jeżeli śledczy do nich dotrą… Jedziemy na tym samym wózku! Boże… Jak łatwo można wrobić mnie w to morderstwo… Bezpieka jakiegoś sprawcę musi znaleźć! Musi być sukces, nawet jeśli go nie będzie. Prędzej czy później na pewno ustalą, kto, gdzie i z kim pił! Pierdolone życie! Ja to mam, kurwa, pecha! Trzeba napisać coś wiarygodnego, a potem zobaczymy. Kurwa… coś trzeba wymyślić!
Krupa, zatopiony w myślach, z tłumem oficerów posuwał się wolno do wyjścia, nie zwracając uwagi na Popowa, który postępował tuż za nim.
Gdy wyszli przed budynek, Popow wciąż był obok.
– Chłopcy z bezpieki robią hucpę – rzucił do Krupy. – Pokazówka od Łukaszenki dla KGB, kto rządzi w tym kraju! Co ta bezpieka może wiedzieć o robocie operacyjnej…
– Rozbirajutsia kak swinja w apielsinach – wtrącił ponuro Krupa.
– Winnego będą szukać u nas, żeby nas zdołować i wsadzić nocha we wszystkie nasze sprawy… Zobaczysz! Mają teraz swoje pięć minut… – ciągnął Popow. – Prezydent będzie miał argumenty, by zmienić kierownictwo KGB na swoje, jak tylko znajdą sprawcę… u nas oczywiście. Rozumiesz?!
Krupa czuł, jak wielki kamień opada mu w brzuchu, bo doskonale wiedział, że Popow ma rację, a on sam na takiego sprawcę pasuje idealnie.
– Wiem od kolegi ze śledczego, że to był prawdopodobnie napad rabunkowy. Pewnie Stepanowycz był umoczony w jakieś interesy… nie z tym, z kim trzeba. Wiemy, jak to jest. Nie… Wasia? A może… zwykłe zbóje? – powiedział Popow tonem, który zrobił na Krupie dziwne wrażenie.
– To na pewno jakieś bandziory! Znałem Stepanowycza dobrze i wiem, że nie brał.
– Też mi się tak wydaje, Wasia. Przesłuchiwać pewnie będą przede wszystkim tych, którzy go dobrze znali i z nim pracowali. Będziesz miał okazję im to powiedzieć, może wtedy pójdą w kierunku wersji zbójeckiej.
– Może to jakiś ratunek – pomyślał Krupa z nadzieją.
Lubił Popowa, chociaż nie znał go zbyt dobrze, bo boisko to za mało. Zresztą nikt go nie znał, bo Popow nie pił i był zatwardziałym sportowcem. Chodził własnymi ścieżkami, ale cieszył się szacunkiem za koleżeńskość i dyskrecję.
– Wasia… Coś ty źle wyglądasz. Z kim wczoraj piłeś? Pójdziemy wieczorem do bani? Dobrze ci zrobi – zaproponował Popow. Trafił na odpowiedni moment, bo Krupa nie chciał być dzisiaj sam.
Oleg Popow miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i mógł się poszczycić wyjątkowo wysportowaną sylwetką. Do służby wstąpił w dwa lata po zakończeniu studiów na Uniwersytecie Grodzieńskim. Z podgolonymi skroniami i gęstym jeżykiem na czubku głowy wyglądał na zwykłego trzydziestodwulatka i dokładnie tyle miał. Poza tym nie wyróżniał się niczym szczególnym.
Krupa spóźnił się pięć minut. Zajechawszy na parking przed wejściem do klubu sportowego KGB, wysiadł z wyraźnym trudem. Z bagażnika wyjął sportową torbę i reklamówkę, w której pobrzękiwały butelki z piwem. Podszedł do Popowa, omiatając wzrokiem pusty parking.
– Patrz! Sobota, a nikogo nie ma!
– Sklepy monopolowe dodatkowo dzisiaj zarobią. Po porannym przedstawieniu u nas towarzysze będą mieć zajęcia w podgrupach. To dobrze… nie? Będziemy sami w bani – stwierdził Popow z uśmiechem.
Ten jego ton trochę drażnił Krupę. Już rano miał wrażenie, że Popow jest jakiś nienaturalnie ironiczny, jakby nie rozumiał, że śledztwo w sprawie zabójstwa Stepanowycza może i o niego zahaczyć.
Jak Służba Bezpieczeństwa prowadzi dochodzenie, to zawsze coś znajdzie, na każdego… – pomyślał z lekkim niepokojem kapitan Wasilij Krupa. Przekręty, korupcję, zaniedbanie, oszustwa, a może nawet jakiegoś szpiega. Dobrze powiedział Popow, że dzisiaj będą zajęcia w podgrupach, bo każdy ma coś na sumieniu i padł na nich blady strach! Kurwa! Tyle lat nie wziąłem ani grosza! Pierwszy raz mi się zdarzyło, bo zachciało mi się nowego samochodu – wciąż rozważał, gdy szli w kierunku klubu. Miał wrażenie, że Popow coś mówi, ale jego słowa do niego nie docierały.
– Co ty, Wasia? Ogłuchłeś?! – Zobaczył zdziwiony wzrok Popowa i usłyszał trochę podniesiony głos. – Napisałeś raport, pytam!
– Nie! A… kiedy mamy je oddać? – zapytał szczerze zdziwiony, bo ten szczegół umknął mu zupełnie.
– Jutro rano… Wasia! Co ty, jeszcześ nie wytrzeźwiał?
– Jakoś mi to wyleciało… Będę pisał dzisiaj wieczorem. Po bani zawsze mi się umysł rozjaśnia – zażartował, by ukryć, że zupełnie zapomniał o tak ważnej sprawie.
W bani było mocno napalone i zapach płonącego drewna wypełniał już szatnię, w której ubierało się kilku młodych piłkarzy. W pomieszczeniu obok bani Popow postawił na stole piwo oraz pociętą w talarki kiełbasę i kiszone ogórki. Zasiedli za stołem owinięci w ręczniki.
– A ty, Oleg, już napisałeś swój raport? – zapytał Krupa, otwierając piwo.
– Też jeszcze nie! – odparł Popow i po chwili zapytał: – Może napiszemy wspólnie?
Mimo że nie miało to najmniejszego sensu, pytanie Popowa zabrzmiało bardzo poważnie. Tak się przynajmniej Krupie wydawało, bo mówiąc to, Oleg zawiesił głos i spojrzał na niego z dziwnym, surowym wyrazem twarzy. Tak innym od jego dotychczasowego ironicznego nastroju. Krupa jednak zignorował propozycję, biorąc ją za kolejny żart.
Weszli do osmolonej bani, pachnącej wysuszonym drewnem i świeżą brzozą. Oleg od razu mocno polał rozżarzone kamienie i pomieszczenie wypełniła gorąca para.
– Co teraz będzie, Oleg? Jak sądzisz… – zapytał Krupa.
W odpowiedzi nie usłyszał jednak nic nowego. Na takie pytanie każdy w KGB odpowiedziałby tak samo. Trochę oczywistych frazesów, okraszonych banałami.
Nagle przypomniał sobie, że ma w domu trzy tysiące dolarów, które dostał wczoraj od celników.
A jeżeli oni są zamieszani w zabójstwo Stepanowycza? – pomyślał w przypływie zaniepokojenia. Muszę się natychmiast pozbyć tej forsy! Nie… może lepiej gdzieś ją schowam i przeczekam, a nuż wszystko się wyjaśni. Byłoby szkoda takiej kasy!
Wyjął z wiadra dwie mokre brzozowe wiązki i jedną podał Olegowi.
– Zamówiłeś już samochód, Wasia? Co ty chciałeś kupić? Nie pamiętam… Volkswagena passata? Ten twój opel chyba ledwo się już trzyma…
Krupa wciąż się zastanawiał, co zrobić z pieniędzmi, i myśl o odjeżdżającym samochodzie jeszcze bardziej go zasmuciła.
– Rozglądałem się… Mam znajomego, który ciągnie samochody z Niemiec. Obiecał mi znaleźć coś odpowiedniego. Ale wygląda, że nie wyrobię się finansowo. Stanowczy brak kasy!
– Mogę ci pożyczyć, jeśli chcesz. Ile potrzebujesz?
– Dzięki! Ale teraz nie miałbym z czego oddać. – Przez chwilę Krupie zrobiło się przyjemnie, bo po raz pierwszy ktoś bezinteresownie zaproponował mu pożyczkę.
– Nie krępuj się, Wasia. Mogę ci pożyczyć trzy tysiące baksów. Na pół roku. Jak się zdecydujesz, daj znać. Jesteś porządny chłop! Wiem, że oddasz.
Popow chlusnął wodą na kamienie i zaczął okładać Krupę po plecach brzozową miotłą, aż posypały się z niej liście i przylgnęły do ścian i ciała.
– Wiesz co, Oleg? Skoro masz wolną kasę, może rzeczywiście pożyczyłbym te trzy tysiące – odparł po chwili Krupa, który zrozumiał, że właśnie znalazł sposób na rozwiązanie swojego problemu. Od razu zrobiło mu się lżej na duszy, wymęczonej od porannego telefonu Kondratowicza. – Chcesz, żebyśmy spisali jakąś umowę… coś w tym rodzaju? – zapytał.
Popow pokręcił głową.
Po kilkunastu minutach, spoceni i oblepieni zielonymi listkami, wyszli z bani i wzięli zimny prysznic. Otworzyli po następnym piwie, które smakowało jak po długiej podróży przez pustynię, chociaż było to tylko zwykłe żygulowskoje.
– Masz alibi na piątkową noc? – zapytał niespodziewanie Popow.
– Jasne! – niepewnie odpowiedział Krupa. – Czemu pytasz?
– Nic, tylko tak… bo ja na przykład nie mam! – Znów w jego głosie zabrzmiała nutka ironii. – Z piątku na sobotę siedziałem w domu i oglądałem telewizję. Ale nic nie piłem, bo nie piję sam… A Stepanowycz był podobno mocno wlany. Czyli w zasadzie można powiedzieć, że mam coś więcej niż alibi – roześmiał się.
– Oleg, ty chyba jesteś ostatnią osobą, którą można by o to podejrzewać! Zresztą sam mówiłeś, że to mogła być robota jakichś chuliganów… nie?
– Tak słyszałem. Myślałem o tej sprawie – zaczął Popow, jakby deklamował na akademii. – Według mnie to było tak: Stepanowycz, wbrew temu, co o nim mówią, robił lewe interesy. Z czego miał taki samochód, ciuchy, daczę i forsę na dupy?! No… chyba nie z pensji! Nie jesteś przecież naiwny, Wasia, co? – Krupa pokiwał znacząco głową, krążąc wzrokiem gdzieś po stole. – Zastępca szefa kontrwywiadu, jeżeli robił interesy, to nie jakieś bazarowe przekręty. Taka figura, z takimi kontaktami musiała wyciągać poważną kasę. To czym był zajęty z piątku na sobotę? Założę się, że liczył pieniądze i pił ze wspólnikami. Jeżeli były przy tym jeszcze jakieś kurwy, to bezpieka już na pewno wszystko wie. No… zgodzisz się, Wasia? Nie? – ciągnął dalej w tym samym stylu. – Poszło pewnie o rozliczenia… albo wiedział za dużo… albo nie podzielił się z kim trzeba, jak to w takich interesach, i dostał kosą po brzuchu. Oficjalna wersja będzie inna… nawet jeżeli ustalą prawdę. Bo kto by tu pracował, gdyby nie mógł zarobić na boku? Wie to Łukaszenka, wie nasze kierownictwo i wie bezpieka… Przyznam, że nie przepadałem za Stepanowyczem, ale mi go szkoda – zakończył Popow i sięgnął po następne piwo.
Kurwa! – pomyślał Krupa. Skąd on to wie? Wszystko pasuje jak ulał, tylko, kurwa, to nie ja go dziabnąłem! Może w tym interesie byli też inni, ja przecież nie wiedziałem wszystkiego. Ci celnicy, kurwa… oni byli podejrzani… to mafia. Stepanowycz też im nie ufał! Mogiła… kurwa! Tak czy inaczej mogiła!
Krupa już zupełnie nad sobą nie panował. Patrzył na Popowa szeroko otwartymi oczami, ze śmiesznym wyrazem twarzy, i poczuł, że znów się poci, choć już dawno ostygł po wyjściu z bani.
– No… mogło tak być… może masz rację! – Słowa i ton wypowiedzi Krupy rozchodziły się jak ręce i nogi u żołnierza z zaburzeniami koordynacji.
– A ty, Wasia… co wczoraj robiłeś? – zapytał Popow jakby od niechcenia i poszedł pod prysznic.
Szum lejącej się ostrym strumieniem wody nieco zagłuszał słowa, mimo to Krupa wyraźnie słyszał, jak Oleg mówi dalej:
– Nietęgo wyglądałeś z rana! Jeżeli nie piłeś ze Stepanowyczem i nie urwał ci się film, to masz alibi… Idziemy do bani! – zarządził po wyjściu spod prysznica.
Milczący Krupa podniósł się z ociąganiem i wszedł za Popowem, który już polał kamienie i usadowił się na najwyższej ławce. W bani było bardziej gorąco niż poprzednio. Wilgotne, wypełnione gorącą parą powietrze piekło w nozdrza i uszy, nie pozwalało swobodnie oddychać. Wydawało się, że myśli mogłyby się stopić jak wosk.
Siedzieli w ciszy, strzepując co chwila pot zmieszany z wodą. Wyglądało, jakby każdy z nich, zatopiony w myślach, rozważał, co powinien teraz zrobić, powiedzieć.
– To ja piłem wczoraj ze Stepanowyczem i… – odezwał się cicho Krupa z nisko zwieszoną głową, patrząc pod nogi.
Zrobił to instynktownie, nie planował wyznać tego Popowowi, ale czuł gdzieś głęboko w podświadomości, że sam się z tym wszystkim nie upora, że potrzebuje rady, a Oleg doskonale to zrozumie, będzie wiedział, co trzeba robić. Poczuł nagle ulgę, bo liczył, że Oleg mu pomoże. Nie miał pojęcia jak, ale był tego pewny.
Popow nawet na niego nie spojrzał.
– Od razu wiedziałem – zareagował krótko.
– Skąd? – Krupa spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Wasia! Ja pracuję tylko w zabezpieczeniu technicznym. To ty jesteś oficerem operacyjnym i powinieneś wiedzieć lepiej niż ja, że każdy podejrzany ma winę wypisaną na twarzy. Masz szczęście, że rano trafiłeś na mnie! Co by było, gdyby czepił się ciebie jakiś prowokator czy donosiciel? Wyobrażasz sobie?!… Gorąco. Wychodzimy? – Popow nagle zmienił ton i Krupa był już pewien, że mówiąc mu o swoim problemie, dobrze zrobił.
Poczuł ogarniający go spokój i rozluźnienie. Patrzył na Popowa jak na najbliższego przyjaciela i zrozumiał teraz, że pomysł pójścia do bani był zaplanowany. Oleg z pewnością chce mu pomóc, bo przecież nie sobie. Wybrał łaźnię, bo to teraz najbezpieczniejsze miejsce w mieście. Zrobił to dla niego!
– Ja wiem, że ty go nie zabiłeś! Znam cię na tyle, by wiedzieć, że nie byłbyś w stanie tego zrobić. Dlatego chcę ci pomóc. Możesz na mnie liczyć! Zakładałem, że się zorientujesz, dlaczego zaprosiłem cię do łaźni, i w końcu sam wszystko powiesz. Gdybyś mi nie powiedział, musiałbym założyć, że coś ukrywasz, że masz jednak z tą śmiercią coś wspólnego. Teraz ci wierzę! – Głos Popowa brzmiał poważnie, patetycznie, ale ciepło, i Krupie kręciły się łzy w oczach.
Nigdy nikt z kolegów, służbowo czy prywatnie, nie powiedział do niego: „Możesz na mnie liczyć”, a tym bardziej „Wierzę ci”. Stosunki w białoruskim KGB przypominały dawne komunistyczne układy, wymieszane z mafią, chciwością, podłością i ludzkim marzeniem o lepszym życiu.
– Tak! Piłem z nim… w piątek wieczorem. Byliśmy w lokalu konspiracyjnym w pobliżu jego domu, powinieneś wiedzieć… bo nadzorujesz to gospodarstwo. Było tam jeszcze dwóch celników. Stepanowycz zaproponował mi udział w zyskach z transportu papierosów do Polski. Ten jeden raz! Nawet nic nie musiałem robić…
– Wasia! Ty nic nie rozumiesz? On cię po prostu w ten sposób kupił! Stałeś się jego własnością, i o to chodziło. Pewnie też chciał pokazać tym celnikom, że ma za sobą jakąś większą strukturę w KGB… a może się bał. Celnicy są pod kryszą rosyjsko-białoruskiej mafii i bezpieki Łukaszenki – oznajmił Popow tonem człowieka dobrze znającego temat.
– Dostałem trzy tysiące baksów za nic, ale wziąłem. Byłem pijany, zresztą jak wszyscy. Stepanowycz wyszedł pierwszy koło północy. Nie pamiętam dobrze… Pamiętam za to, że chciałem go odprowadzić do domu. Patrz… Niesamowite! Stepanowycz mówił mi, że celnicy to mafia. Miałem wrażenie, że się ich boi. Teraz czuję do siebie wstręt. Jaki człowiek jest głupi… i chciwy! Zachciało mi się samochodu! Powiedz, Oleg… kiedy ten pierdolony reżim się rozwali, kiedy zaczniemy żyć normalnie. Ja bym tego Łukaszenkę sam…
– Daj spokój, Wasia! – przerwał mu Popow.
– Powiedz! A ty… tak nie myślisz? Nie uwierzę, że nie. – Krupa był wyraźnie pobudzony. – Kurwa, przecież sytuacja, w jakiej się znalazłem, jest niczym innym, jak tylko efektem tego popierdolonego systemu, w którym tkwimy… – Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zachłysnął się własnymi słowami jak powietrzem i zamilkł.
– Wasia! Ty jesteś jakiś opozycjonista! – roześmiał się Popow.
– Żebyś wiedział! – odparł Krupa. – Tylko nie było dobrej okazji się zapisać… Podobno mam też jakieś polskie korzenie.
– To uważaj! Bo dodatkowo zrobią z ciebie jeszcze polskiego szpiega. Albo amerykańskiego – powiedział Popow ze sztucznym uśmiechem.
– Nie dobijaj mnie!
Stuknęli się mocno butelkami i poszli do bani trzeci raz.
Krupa sam nie wiedział, czy to rozluźnienie spowodowane wypitym piwem i łaźnią, czy rozmowa z Popowem, czy też wszystko razem, ale coś spowodowało, że poczuł się znacznie lepiej. Nie wiedział jeszcze, co zrobi. Miał jednak nieodparte wrażenie, że nie będzie źle.
– Oleg… o co ci chodziło, jak powiedziałeś, że napiszemy raport razem? Nie rozumiem… – Krupa rzeczywiście tego nie zrozumiał, ale teraz, po tym, jak się przyznał, zaczęło go to intrygować.
Popow ostro polał kamienie, które zasyczały, wyrzucając po chwili niewidoczną gorącą parę. Skulili się jak porażeni ogniem.
– A jak sądzisz?
– No… nie wiem… Nie kręć! Mów!
– Wysil się, Wasia!
– Nie wiem!
– Nie brakuje ci czegoś?
– Nie rozumiem…
Przerzucali się przez chwilę krótkimi, urywanymi frazami, bo gorące powietrze parzyło gardło przy głębszym oddechu. Gdy Krupa poczuł, że serce rozpiera mu pierś, rzucił: „Mam dość!” – i wyszedł.
Położyli się na ławkach i przez chwilę odpoczywali w ciszy, łapiąc chłodne powietrze.
– Wasia! – odezwał się w końcu Popow wyraźnym głosem, ze starannym akcentem. – Wspólnie napiszemy raport, to znaczy, że… mogę dać ci na ten wieczór… alibi. Pojmujesz, chłopie?!
Krupa poderwał się gwałtownie z ławki i usiadł. Spojrzał na Popowa z niedowierzaniem graniczącym ze śmiesznością. Czegoś nie mógł zrozumieć. Popow już wcześniej zburzył całą jego logikę, ale teraz to jakby zdzielił go pałką w głowę.
Dlaczego… dlaczego chce tak zaryzykować? – pomyślał z lekkim zaniepokojeniem. Po co mu to?! Czego on ode mnie chce? Przecież nie pieniędzy, bo sam mi je proponował.
I wtedy kaskadę natrętnych pytań powstrzymało przyjemne odkrycie: To ratunek! To wszystko załatwia! Dam mu, cokolwiek zechce! Wspaniale…
– Tak… Oleg… rozumiem! – zaczął Krupa trochę niepewnie. – Dziękuję ci… z całego serca… ale dlaczego chcesz to zrobić? Przecież możesz mieć przez to poważne kłopoty…
– Może mi nie uwierzysz – wszedł mu w słowo Popow – ale pomyślałem, że jeżeli ci nie pomogę, to ten reżim cię zje. Rozszarpie na kawałki! – Zawiesił na chwilę głos i przetarł twarz. – I będziesz stał jak ofiara przywiązana do pala w rzymskim cyrku, a widzowie, obojętni na to, czy jesteś winien, czy nie, rozkoszować się będą twoją śmiercią, ciesząc się, że to żaden z nich, że poświęcając ciebie, ktoś darowuje im jeszcze czas. – Popow mówił dziwnym, jakby uroczystym tonem. – Nienawidzę tego reżimu! Gdybym mógł, zwalczałbym go z bronią w ręku!
– Ja też! Przecież mamy broń! – poparł go natychmiast Krupa. Wykrzyknął to z głębokim wewnętrznym przekonaniem, chociaż trochę przeraził się własnych słów.
Zrozumiał, że te dwa wypowiedziane głośno zdania połączyły go z Popowem na śmierć i życie. Był przekonany, że są tacy sami. Tak mu wierzył, tak teraz ufał sobie, że nawet przez myśl mu nie przeszło, iż Oleg może być prowokatorem.
18
Przeleżał w łóżku całą noc, ale nie był pewien, czy spał. Teraz nie myślał o politykach, ich grach ani o skutkach, jakie może mieć dla kraju ujawnienie archiwum. Najważniejsze było, jak je zdobyć, i cała jego wyobraźnia operacyjna pracowała tylko nad tym. Rozumiał, że musi wziąć sprawę w swoje ręce, bo jeżeli nie zajmie się tym Wydział „Q”, to mogą wysłać tych harcerzyków przebranych za żołnierzy, co wróżyłoby totalną katastrofę.
Zrezygnował z obowiązkowego joggingu, zastępując go długą, gorącą kąpielą, i po śniadaniu pojechał do pracy pustymi jeszcze ulicami. Musiał jak najszybciej przejrzeć materiały, które otrzymał wczoraj od „Generała”. Miał wyznaczony termin realizacji, więc czas zaczął już uciekać. Teraz liczą się dni. Jeszcze nie wiedział, czy to, co planuje zrobić, ma sens, czy poszczególne elementy będą do siebie pasować, czy wszyscy staną na wysokości zadania. Miał więcej pytań niż odpowiedzi.
W biurze nie było jeszcze nikogo. Konrad zrobił sobie kawę i usiadł w fotelu, z nogami na biurku. Starał się uporządkować myśli. Zebrać to, co już wie, czego jest pewien, i to, co jeszcze pozostawało niewiadomą. Wierzył w swoje doświadczenie i intuicję, które nigdy dotąd go nie zawiodły, chociaż czasami stawką było życie współpracowników i jego własne.
Cel operacji jest określony. Przychodzi zatem pora na wybranie aktorów i scenografii oraz reżyserię. Odwrotnie niż w teatrze. Dopiero teraz pisze się scenariusz, w którym planuje się ruchy tylko dla połowy sceny. Dlatego umiejętność improwizowania jest prawdziwą sztuką i każdy akt tego przedstawienia powinien się kończyć happy endem, i to w najlepszej do przewidzenia formie.
Konrad czuł, że myśli sprawnie, logicznie, że jego mechanizm zaczyna rytmicznie pracować. Jednak teraz było inaczej, bo po raz pierwszy zdecydował się zrobić coś, o czym kiedyś nawet by nie pomyślał, i miał pełne poczucie odpowiedzialności za to, co się teraz stanie. Otuchy dodawała mu świadomość, że stoi za nim Wydział. Sara, Lutek, Marcin, M-Irek – musi im powiedzieć wszystko, niech sami zdecydują, czy gotowi są podjąć ryzyko, bo to może być ich ostatnia operacja.
W biurze zaczynał się już poranny ruch i Konrad przerwał rozmyślania. Poszedł do sekretariatu zrobić sobie jeszcze jedną kawę. Wrócił do pokoju i wyjął z sejfu teczkę dotyczącą archiwum NKWD z twierdzy brzeskiej.
Podszedł do drzwi i obrócił na zewnątrz wiszącą na nich pamiątkową tabliczkę z napisem CLOSE YOUR EYES.
Prawie wszyscy wyszli z biura. W piątek, jeśli nie działo się nic specjalnego, kończyli pracę, o której chcieli, choć rzadko wcześniej niż przed siedemnastą.
Konrad zapoznał się dokładnie z zawartością teczki. Zrobił notatki dotyczące wszystkich elementów sprawy, które budziły wątpliwości czy też miały jakiekolwiek znaczenie dla jego dalszych planów. Zobaczył, że Sara krząta się jeszcze w swoim pokoju, zadzwonił do niej i poprosił, żeby przed wyjściem wpadła do niego.
– Skończyłem – oznajmił, gdy tylko weszła. – Nadzwyczaj interesujące! Dam ci materiały w poniedziałek…
– Nie! – przerwała mu w pół zdania. – Daj teraz! Przyjdę w sobotę i niedzielę, to sobie poczytam. Nie zamknęłam jeszcze sejfu…
– Okay! – Konrad przesunął w jej kierunku leżącą na biurku zieloną teczkę. – Też będę jutro w pracy, muszę porozmawiać z M-Irkiem. Lądują o szóstej rano? Tak? – zapytał.
– Tak! – potwierdziła bez wahania. – W takim razie ja też przyjdę. O której będziesz? Marcin odbiera M-Irka z lotniska, więc mogą tu być około siódmej. Umawiamy się na ósmą?
– Świetnie! – odpowiedział z widocznym zadowoleniem, bo nie miał sumienia wzywać jej w sobotę do pracy. – To się nawet dobrze składa. Omówimy pewien element naszej sprawy, o którym napomknąłem ci wczoraj.
Przysiadł swoim zwyczajem na biurku, odchylając się nieco do tyłu i podpierając rękami. Sara lubiła tę jego pozycję i nieraz się zastanawiała, w jakim filmie ją podpatrzył.
– Ale jest jeszcze coś, co musimy pilnie załatwić… – Zamyślił się na moment, przymknąwszy powieki. – Mówiłaś, że „Travis” chce się pilnie spotkać. Jak szybko możesz wywołać to spotkanie?
– Choćby i zaraz! Pytanie… kiedy będzie mógł wyjechać z Mińska? Jeśli wszystko dobrze pójdzie i nic mu nie przeszkodzi, to pewnie w Moskwie stawi się już w… kilka dni. Jest jeszcze problem mojej wizy… czy mi ją wydadzą do tego czasu. Mogę jechać na paszporcie dyplomatycznym, ale to jest ostateczność. – Sara patrzyła na Konrada, oczekując jego decyzji, pewna, że spotkanie z „Travisem” musi być elementem jego planu, którego jeszcze nie znała.
– Tak, tak, Saro… dobrze myślisz! „Travis” jest mi potrzebny do naszej roboty w Brześciu – powiedział to tak, że Sara roześmiała się na głos. – Co cię tak śmieszy? Coś nie tak?
Konrad był szczerze zdziwiony, a Sara, wciąż się śmiejąc, z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Wywołaj spotkanie, ale nie do Moskwy, bo mam złe przeczucia, tylko do Kijowa. Tam jest bezpieczniej! Pojedziesz sama, bez zabezpieczenia. Absolutnie nie odnotowuj tego spotkania w dokumentach „Travisa”. W Wydziale też nikt nie może wiedzieć, że wyjeżdżasz na robotę. Rozumiesz?
Konrad mówił składnie, cicho i szybko. I choć nawet się nie domyślała, o co chodzi, było dla niej jasne, że Konrad wie, co robi.
– Powiesz wszystkim, że wyjeżdżasz do rodziny. Weźmiesz nieużywany dotychczas komplet dokumentów z rezerwy specjalnej. Weźmiesz też czysty telefon od M-Irka, bez karty, ale z GPS. Jeden z tych, których nie wykorzystaliśmy ostatnio w Libanie. Przyjedziesz do rodziny w Lublinie i zostawisz tam swój służbowy telefon. Schowaj go gdzieś w bezpiecznym miejscu. Powinien być włączony, tak by cały czas wysyłał sygnał i był zalogowany w miejscowych diapazonach. Nie zapomnij tylko o wyciszeniu dzwonka.
– Wszystko rozumiem! Nie od dzisiaj robię w tym biznesie. Skracaj… – Sara była trochę wkurzona, że nie docenia jej inteligencji.
– Potem pojedziesz na granicę ukraińską i przejdziesz z mrówkami na drugą stronę. Wymyśl sobie jakąś legendę. Już na terenie Ukrainy kupisz kartę telefoniczną i kiedy się zalogujesz, M-Irek będą mieli twój numer. Następnie pojedziesz do Kijowa. Musisz improwizować! Teren znasz dobrze. Dasz sobie radę. Będziemy za tobą szli z satelity. „Travis” zna miejsce spotkania w Kijowie?
Konrad siedział wciąż w tej samej pozycji na rogu biurka, skoncentrowany na tym, co mówił, ale sprawiał wrażenie, jakby jego myśli były już kilka kroków dalej.
– Oczywiście! – odpowiedziała bez wahania, trochę zdziwiona, że pyta o coś tak oczywistego. – Spotkanie z „Travisem” powinno się odbyć z zachowaniem szczególnych środków bezpieczeństwa. Są sygnały od naszych źródeł, że Służba Bezpieczeństwa Ukrainy pod nowym szefem szuka okazji, by dobrać się nam do skóry… – Przerwała niespodziewanie. – Ale… ale jest coś jeszcze ważniejszego, o czym nie wiesz, bo cię nie było.
Sara podniosła się, zgasiła niedopalonego papierosa i poszła do swojego pokoju. Wróciła po kilku minutach z jakimś dokumentem w ręku.
– Zobacz! To jest szyfrogram od naszego oficera „Ariesa” z Rygi, który prowadzi werbunek białoruskiego dyplomaty z tamtejszej ambasady… ustalonego oficera GRU pod przykryciem. Pamiętasz?
– Pamiętam! I co?
– Białorusin poinformował „Ariesa”, że jakiś czas temu coś się stało w Centrali mińskiego KGB. Podobno zginął jakiś wysoki rangą oficer i bezpieka Łuki szaleje. Białorusin dowiedział się o tym od ich oficera bezpieczeństwa z ambasady, kagiebowca, ale nic więcej nie udało mu się uzyskać. Porównałam daty, kiedy to się stało… – Sara wyjęła dokument z rąk Konrada i spojrzała na kalendarz.
– Tak, dokładnie tydzień temu… jest data – wyprzedził ją Konrad.
– Posłuchaj teraz! Otóż zorientowałam się, że pierwszą wiadomość z prośbą o pilne spotkanie „Travis” wysłał na dwa dni przed tym wydarzeniem. Później milczał przez kilka dni i teraz znowu. – Sara na chwilę zmieniła ton i rzuciła ostro: – Trzeba opierniczyć przy okazji naszego oficera w Rydze, bo informację od Białorusina uzyskał pięć dni temu, a szyfrogram przysłał przed dwoma dniami.
– Myślisz, że prośba „Travisa” może mieć z tym jakiś związek? – zapytał.
– Może tak, może nie! Musimy jednak uwzględnić, że sytuacja wewnątrz KGB na pewno jest napięta. Jeżeli zajęła się tym bezpieka Łuki, to nasz „Travis” może mieć kłopoty z łącznością i wyjazdem z Mińska. Nie wiemy, co się stało, ale według Białorusina z Rygi to nie jest byle pryszcz – ciągnęła swój wywód Sara. – Jeżeli „Travis” decyduje się na wywołanie spotkania w warunkach zwiększonego ryzyka, to musi mieć ku temu ważny powód. To bardzo dobry oficer… świetnie wyszkolony i wie, co trzeba robić, nie ryzykowałby bez potrzeby… – Spojrzała pytająco na Konrada. – Ale cholera wie. Jeżeli w Mińsku trwa polowanie, „Travis” może przywlec za sobą ogon do Kijowa. Wtedy byłoby po nim!
– Spokojnie, Saro. Da sobie radę. To przecież twój wychowanek. Jednak musimy się zabezpieczyć, bo to, co mówisz, ma sens. Dlatego spotkanie obsłużysz zgodnie z trzecim stopniem bezpieczeństwa. Będzie cię to kosztować dużo pracy, ale…
– Daj spokój, Konrad! To oczywiste! „Travis” to mój przyjaciel – powiedziała i po chwili zmieniła wątek: – Nie wyjaśniłeś mi jeszcze, o co chodzi. Czemu „Travis” chce się spotkać, tego się dowiem… ale czego ty od niego oczekujesz w sprawie brzeskiej?
– Saro! Wytrzymaj jeszcze chwilę… wszystkiego się dowiesz. Problem w tym, że ja sam tak do końca nie wiem, czego od niego oczekuję. Wiem jedno: że musimy się z nim skonsultować. Jego wiedza może być… ona jest bezcenna. Może nawet decydująca. Nie mamy nikogo lepszego. „Travis” nie był przygotowywany do tego typu akcji, ale jest uniwersalnym naturszczykiem…
– Jakim naturszczykiem?! To zawodowiec! Jak ty i ja! A może nawet lepszy! – obruszyła się Sara.
– Nie to miałem na myśli. Oczywiście. Przepraszam.
– Okay. Będę czekała. – Podniosła się z fotela i stojąc już w drzwiach, zapytała: – A co miałeś na myśli?
19
Popow dotarł do domu grubo po dwudziestej trzeciej. Mieszkał na czwartym piętrze zniszczonej chruszczówki z widokiem na brzozowy las i dwa kominy pobliskiej ciepłowni.
Po raz pierwszy wejście po schodach sprawiło mu tyle trudności. Czuł się jak Hillary po zdobyciu Mount Everestu, tyle że bez radości zwycięstwa.
Nie spał ponad dwie doby! Myśli kłębiły mu się bezładnie, tak że nie potrafił rozróżnić wydarzeń ostatnich dni, prostego następstwa faktów, i jak automat mimowolnie powtarzał wciąż w myślach sekwencje ze spotkania z Krupą. Wydawało mu się, że zrealizował wszystko, co sobie zaplanował, ale nie miał z tego nawet cienia satysfakcji.
Z pewnym trudem odnalazł w kieszeni klucze i po omacku trafił do zamka, oswojony z chronicznym brakiem żarówki na korytarzu. Wszedł do mieszkania, wyłączył alarm, rzucił na podłogę torbę z mokrym ręcznikiem i usiadł na taborecie w ciemnym przedpokoju. Jak wyrwane z albumu zdjęcia przesuwały mu się przed oczami obrazy z jego życia, ułożone w niezrozumiałym dlań porządku.
Ogarnęło go wydobywające się gdzieś z wnętrza bolesne odczucie samotności. Chciało mu się krzyczeć. Usłyszeć własny głos, wlewający się w każdy zakątek pustego mieszkania wypełnionego nieruchomą ciszą.
Był na to przygotowany, wiedział od początku, że będzie mógł liczyć tylko na siebie i że będzie musiał sam podejmować decyzje. Ale dopóki nie stało się to, co się stało, uważał, że jego los toczy się zwyczajnie, całkiem naturalnie. Wydawało mu się, że zawarł coś w rodzaju umowy na życie, która w rzeczywistości jest tylko grą albo zabawą i z której zawsze można zrezygnować. Teraz nie mógł sobie nawet przypomnieć, czy się zastanawiał, jaką podjąć decyzję. Czy miał jakiś wybór?
Ciąg wydarzeń, który rozpoczął się kilka dni wcześniej, i wszystko to, co się potem stało, zlewało się w jedno, bez początku i końca.
Gdzieś wewnątrz tkwiła jednak uporczywa myśl, że musiał to zrobić, by ratować siebie i innych. Nie szukał usprawiedliwienia. Tak było! Taka była prawda! Istniała niezależnie od niego. Czy tego chciał, czy nie. Dlatego było mu jeszcze ciężej, że los akurat jemu przydzielił to zadanie.
Siedział nieruchomo w ciemnym przedpokoju na małym taborecie, który dotąd służył mu tylko do wiązania butów, i szeroko otwartymi oczami patrzył w głąb czarnego korytarza. Niewyraźny obraz zaczął z wolna falować, a po chwili zakrył się mgłą.
Jak mały chłopiec, zdziwiony swoją pierwszą raną, otarł ręką łzę z policzka i spróbował, czy jest słona.
20
Była sobota rano, piętnaście po siódmej. Ciepły dzień w pustej niemal Warszawie.
Konrad wszedł do biura ostatni. Sara siedziała już w swoim pokoju nad dokumentami, które dostała wczoraj, a M-Irek rozpakowywali w swoim pokoju bagaże pełne elektronicznych gadżetów, katalogów i broszur, świeżo przywiezionych z wyprawy do Chin. Sekundował im Marcin, odganiany jak natręt przez kolegów, którzy traktowali swoje rzeczy jak świętość i nie pozwalali nikomu ich dotykać. Przynajmniej dopóki sami się nie nimi nie pobawili.
Konrad wszedł do pokoju M-Irka i przywitał się z każdym z osobna.
– Widzę, że jak zwykle nie traciliście czasu – powiedział, patrząc na imponujący zestaw elektroniki, rozłożony już na stole zgodnie z jakimś tajemnym porządkiem.
– To jeszcze nie wszystko! Z Szanghaju jedzie dwieście kilogramów cargo! – odezwał się z dumą Mirek.
Konrad pokiwał z uznaniem głową, lecz widać było, że sukcesy M-Irka w Chinach są teraz dla niego mało ważne.
– Musiałem was ściągnąć, bo mamy sprawę niecierpiącą zwłoki… Spaliście w samolocie? – zapytał z nieco formalną troską.
– Spaliśmy wyśmienicie! Jesteśmy do dyspozycji – odpowiedział tym razem Irek, bo tak już mieli uzgodnione, że mówią na zmianę. Żeby było sprawiedliwie.
– Odebrałeś Lutka? – zwrócił się Konrad do Marcina. – W jakim jest stanie?
– Lutek? Nastrój ma dobry. Jak zawsze bojowy. Nie znać po nim żadnej choroby. Jest w domu…
– Jedź po niego! – polecił Konrad.
Znał Lutka od lat. Można nawet powiedzieć, że poznał go bardzo dobrze, choć nie przyszło mu to szczególnie trudno, bo Lutek był całkowicie przejrzysty i mówił tylko wtedy, gdy miał rozkaz. Można było go akceptować albo nie – inna możliwość nie wchodziła w rachubę. Dlatego Konrad doskonale wiedział, że gdyby nawet coś Lutkowi dolegało, nikt by tego nie zauważył.
Lutek nie był zawodowym oficerem wywiadu, choć kierował w Wydziale małą trzyosobową sekcją takich jak on. Był oficerem GROM, przeszedł wojnę na Haiti i w Bośni, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Z wyróżnieniem ukończył kurs snajperski w Tampie na Florydzie i przyswoił sobie wszystkie inne – trudne do zrozumienia, a tym bardziej do opisania – umiejętności oddziałów specjalnych. Potrafił wykonać zadania niewykonalne. Jego fizyczna i psychiczna odporność dawała gwarancję sukcesu we wszystkim, czego się podjął. A do zadań podchodził z pełną odpowiedzialnością. Mówił niewiele, nigdy nie dyskutował… no, chyba że ktoś próbował się mądrzyć na temat broni, wyposażenia wojskowego, technik obserwacji czy walki.
Konrad przygarnął go do Wydziału, gdy dowiedział się, że po odejściu z GROM bez emerytury ten komandos pracuje jako bramkarz w knajpie na Czerniakowie. Lutek nie potrafił i nie chciał zrozumieć meandrów nowej rzeczywistości. Dlatego napisał raport, zabrał swój worek i poszedł sobie.
– Kiedy go przywieziesz, niech przyjdzie do mnie. Wy też… – zwrócił się Konrad do M-Irka.
– A ja? – zapytał Marcin.
– Tak, ty też!
Konrad wyszedł z pokoju i poszedł do Sary, która zauważyła go już znacznie wcześniej i dyskretnie obserwowała, rozdarta między myślą o tym, co się dzieje w pokoju M-Irka, a lekturą wojennego raportu profesora Bardy.
– Pracujesz? – zapytał z grzeczności, bo to było przecież oczywiste.
– Niezwykle ciekawa historia! – powiedziała z uczuciem, jakiego Konrad dotąd u niej nie zauważył. – Wspaniały człowiek ten profesor Barda, chciałabym go poznać. Wiesz… – usadowiła się wygodnie w skórzanym fotelu i założyła ręce za głowę – miałeś rację, mówiąc wczoraj przy piwie, że politycy widzą w tym zupełnie co innego niż my. Mimo że to się wydarzyło tyle lat temu, podstawowe zasady pracy wywiadu wcale się nie zmieniły. Są satelity, elektronika, GPS i tego typu gadżety, ale najważniejszy jest zawsze człowiek.
– Gdy byłem na szkoleniu w TSS6 w Stanach kilka lat temu, poznałem Davida Barretta, założyciela tej szkoły – wtrącił Konrad, choć prawie nigdy nie wspominał o kursach, jakie przeszedł za granicą. – Powiedział kiedyś przy piwie coś, co utkwiło mi w pamięci na zawsze. „Jedyną rzeczą, jaka zmienia się na ulicach i w zaułkach wszystkich miast świata, są imiona graczy i technologia, której używamy, ale gra jest wciąż ta sama”. Taki truizm, ale brzmi dobrze.
– Rzeczywiście. Dobrze powiedziane – skomentowała dosyć obojętnie i szybko. – Mogę sobie wyobrazić, co znajduje się w tej skrzyni – wróciła szybko do tematu i zawahała się na chwilę, jakby chciała powiedzieć coś specjalnego, coś ważnego. – To są materiały operacyjne sowieckiego wywiadu z okresu Drugiej Rzeczpospolitej! Konkretni ludzie, konkretne sprawy, operacje, nazwiska…
– Zwróciłaś uwagę na niejakiego Zarubina? – zapytał Konrad, siadając w fotelu pod oknem.
– Tak, widziałam to nazwisko w raporcie profesora. Notatki ze spotkania jeszcze nie czytałam – odpowiedziała.
– Wczoraj wieczorem przejrzałem dostępne w Internecie informacje dotyczące Zarubina i dokładniej książkę Mitrochina. Profesor wspominał o niej w rozmowie z Małeckim… Przynajmniej tak jest napisane w notatce ze spotkania, sporządzonej przez asystenta Małeckiego, niejakiego Ruperta. – Konrad wyraźnie zaczął się rozkręcać, zwłaszcza że dobrze znał historię sowieckiego wywiadu. – W okresie międzywojennym Zarubin należał do asów wywiadu nielegalnego. To był w Rosji czas tak zwanych Wielkich Nielegałów, to wtedy zwerbowali Kima Philby’ego i innych. Dlatego uważam… jestem przekonany… – Konrad odruchowo przygryzł dolną wargę – że „willa Zarubina” w twierdzy brzeskiej była jednostką wywiadu nielegalnego INO NKWD. Oczywiście prowadzili również pracę z pozycji rezydentury warszawskiej i działania bezpośrednie, ale tobie nie muszę mówić, że rezydentura nielegalna to cream of the cream wywiadu… – Kontynuując, przeszedł na kolejny, wyższy poziom emocji. – To Sowieci stworzyli w tamtych czasach fundamentalne zasady wywiadu nielegalnego. Zachód dopiero się tego uczył, o ile w ogóle miał o tym jakiekolwiek pojęcie. W pionie nielegalnym były prowadzone najlepsze sprawy, działali najlepsi agenci. A jeśli wziąć jeszcze pod uwagę ówczesne czasy i możliwości Rosjan, to ci, którzy dla nich pracowali, nie byli przeciętnymi ludźmi. Zresztą nie musieli nawet wiedzieć, że pracują dla Sowietów, przecież my teraz też tak robimy. To musiały być osoby z samego szczytu. Jestem tego pewny!
Sara słuchała Konrada z uwagą i choć mówił rzeczy oczywiste dla oficera wywiadu, to jednak po raz pierwszy spotkała się z sytuacją, w której historia sprzed pół wieku mogła wciąż żyć i wpływać na losy Polski. Ta myśl i to, co usłyszała, spowodowało, że nagle otworzył się przed nią świat zpełnie zapomniany. I poczuła dreszcz wzruszenia, jakiego nigdy dotąd nie zaznała.
– Zarubin – kontynuował Konrad – pracował wśród naszych oficerów w Kozielsku. Co tam robił oficer wywiadu? No… werbował, badał, poznawał! Szukał informacji. To oczywiste! Czy z powodzeniem?! No cóż… pewnie coś mu się trafiło. Jeśli puścić wodze fantazji, to można spytać, co z katastrofą samolotu generała Sikorskiego i wieloma innymi sprawami… Saro, pomyśl! – Konrad wstał i zaczął chodzić po pokoju. – Tradycja Drugiej Rzeczpospolitej to fundament, na którym opierają się nasze dzisiejsze ideały, z którego wywodzą się nasi bohaterowie. Ale my wiemy, jak świat wygląda po drugiej stronie lustra. Robimy to przecież na co dzień, żyjemy z tym, więc wiemy, że zawsze może się okazać, że niektórzy nasi bohaterowie nie byli naszymi bohaterami. I co wtedy? Czy komuś dzisiaj potrzebna jest ta prawda? – Mówił coraz szybciej, podniesionym głosem. – Szczególnie w takim państwie jak dzisiejsza Polska, państwie polityków kręcących się jak pies wokół własnego ogona, którzy nie rozumieją swojej historii i nie potrafią się z nią rozliczyć. Zobacz, co robią z aktami IPN! I co jeszcze mogą zrobić! W Jaseniewie po każdej aferze teczkowej u nas stukają się kieliszkami i z radością patrzą, jak Polacy sami się załatwiają w imię wolności i demokracji. Siedzą, patrzą i wznoszą toasty. I jeszcze ten nasz szef… – Zamilkł na chwilę. – Popatrz, Saro. Zdenerwowałem się, słuchając samego siebie. Czy to normalne? – Uśmiechnął się trochę sztucznie.
– Wiesz… też się zdenerwowałam. Gdybym była na miejscu Ruskich, to IPN byłby moim oczkiem w głowie. Wystarczy jeden dobrze uplasowany agent, i można bujać Polską, aż dostanie wymiotów. Rozumiem cię doskonale! Każdy z nas to rozumie! Prawie każdy! – Wstała powoli z fotela, podeszła do Konrada, położyła mu dłonie na ramionach i obróciła twarzą do siebie. – Wiem, co chcesz zrobić!
Zaległa cisza. Sara patrzyła na Konrada, wciąż trzymając go za ramiona, i wydawało jej się, że na jego twarzy pojawił się uśmiech, który nie mógł oznaczać nic innego, jak tylko to, że…
– Tak, Saro, chcę zrobić dokładnie to, co myślisz… – usłyszała jego głos.
21
– Misza…
– Tak jest, towarzyszu generale – odpowiedział w słuchawce telefonu służbowo brzmiący głos.
– Krugłow będzie trochę wcześniej, więc nie wychodź od siebie. Czekaj na mój telefon… Znasz Krugłowa? – zapytał generał armii Aleksander Lebiedź, przewodniczący Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej.
– Osobiście nie, tylko z mediów i korytarzowych komentarzy… od kolegów pamiętających go z czasów, gdy tu pracował. Był ponoć dobrym zawodowcem, ale zawsze marzył o Kremlu. Zastępca szefa administracji prezydenta to chyba właściwe dla niego stanowisko… – Mówiąc to, Michaił Popowski, naczelnik Wydziału Polskiego SWZ, zdawał sobie sprawę, że jego słowa nie są całkiem zgodne z obiegowymi opiniami o Krugłowie.
– Już dobrze, Miszka… nie bądź takim cynicznym dyplomatą. Wszyscy wiemy, jaki to arogant i karierowicz, ale nasz, i to jest ważne. Chodziło mi tylko o to, czy potrafisz z nim rozmawiać. Czy wiesz… jak? Z kimś takim jak on… Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Dam sobie radę, towarzyszu generale – odpowiedział pewnie Popowski.
– W porządku – stwierdził bez przekonania Lebiedź. – Jak ojciec, Misza? Wyszedł już ze szpitala? – I po kilku sekundach dodał: – Powiedz mi, jak będzie z powrotem w domu. Chcę go odwiedzić. Tylko nie zapomnij!
– Tak jest, towarzyszu generale. Zabieg odbył się bez komplikacji, ale, prawdę mówiąc, rokowania są nie najlepsze. W domu będzie prawdopodobnie w poniedziałek. Brat go przywiezie…
– Wyślę po niego mój samochód. Musi wiedzieć, że o nim pamiętam. To mój przyjaciel… No dobrze, porozmawiamy o tym później. A teraz czekaj, Misza, aż cię wezwę. I… nie rób przedstawień! – zakończył Lebiedź i nie czekając na reakcję Popowskiego, odłożył słuchawkę.
Niski, mocno łysiejący, z wystającym brzuchem, Krugłow rozsiadł się w głębokim skórzanym fotelu, jakby sam był gospodarzem spotkania, i zapalił papierosa, chociaż wiedział, że Lebiedź nie znosi dymu papierosowego. W gabinecie nie było nawet popielniczki, więc generał czekał, aż Krugłow o nią poprosi, i to czekanie sprawiało mu satysfakcję.
– Jak twój syn, Sasza? Dobrze mu idzie biznes? – zapytał Krugłow, jakby go to cokolwiek obchodziło.
– Tak! Wszystko w porządku, bardzo dobrze! Otwiera nowe przedstawicielstwo w Finlandii – odpowiedział formalnie Lebiedź.
– No to pięknie! Zanim przejdziemy do naszej sprawy, mam dla ciebie dobrą wiadomość. Władimir Władimirowicz, po dokładnym zapoznaniu się z waszym projektem budżetu służby na przyszły rok, dołożył wam… na mój wniosek oczywiście… jeszcze więcej, prawie dziesięć procent. Polecił już premierowi uwzględnić to w budżecie resortowym. Macie też zgodę na rozszerzenie tej waszej afrykańskiej operacji, zapomniałem kryptonimu…
– „Ałmaz” – powiedział Lebiedź, zadowolony z tej decyzji, bo przynosiła ona służbie poważne dochody. – Jak będę widział się z prezydentem, to podziękuję mu osobiście – rzucił pro forma i dodał: – Cieszy, że kierownictwo państwa docenia SWZ.
– Sasza, coś ty się tak nabzdyczył?! Myślisz, że my… Władimir Władimirowicz i ja… zapomnieliśmy, skąd wyszliśmy?! Prezydent uważa cię za swojego przyjaciela i nauczyciela. Nie udawaj, że nie wiesz! Wywiad dostanie wszystko, macie wspaniałe wyniki, i to jest twoja zasługa.
Krugłow bardzo się starał, by brzmiało to szczerze, tak szczerze, jak to tylko możliwe. Ale Lebiedź dobrze wiedział, że Kreml szykuje mu boczny tor, bo prezydent coraz częściej wyręczał się Krugłowem, chociaż wiedział, że w Jaseniewie nie jest on mile widziany.
– Daj koniak, Sasza, i zaczynamy… – rzucił ciepłym głosem Krugłow i zgasił papierosa na talerzyku z serwisu do kawy.
– Tatiana, podaj koniak i popielniczkę – polecił Lebiedź przez interkom sekretarce, po czym zwrócił się do swego rozmówcy: – Zarysowała się bardzo ciekawa sytuacja w sprawach polskich. Jak wiesz, już od lat pracuje specjalna komisja Tichomirowa, badająca nasze zasoby archiwalne po ucieczce Mitrochina. W ramach komisji działają sekcje terytorialne, między innymi polska. Przez lata niewiele mogła się posunąć, efekty były mizerne. Jednym z najważniejszych problemów, które utrudniały jej pracę, był brak akt spraw agenturalnych pionu nielegalnego z okresu przed wybuchem wojny. Jak ustaliła komisja… i są na to dokumenty… w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku Wydział Polski INO NKWD został przeniesiony do twierdzy brzeskiej. Jednak wszystkie jego oryginalne akta zaginęły w czerwcu czterdziestego pierwszego roku. Naczelnikiem w tym czasie był Wasilij Zarubin, który jedyny ocalał z kilkunastoosobowego składu Wydziału, bo dwudziestego drugiego czerwca był w Moskwie…
– Nie wiedziałem, że Zarubin był naczelnikiem Wydziału Polskiego „S”. To ciekawe. Słyszałem, że pracował nad polskimi oficerami będącymi wówczas w naszej niewoli… Wspaniały człowiek! Legenda! Szkoda, że został tak potraktowany po powrocie z USA. – Krugłow sprawiał wrażenie, że dobrze zna tę postać.
– Tak czy inaczej po dwudziestym drugim czerwca oryginalne materiały zaginęły. W Centrali zachowała się jedynie korespondencja między Brześciem a Moskwą. W tym czasie Zarubin ciągle był w podróży i do Brześcia nie zaglądał zbyt często. Przed wybuchem wojny kierował naszą siatką w Jugosławii. Natomiast nad bieżącą pracą Wydziału sprawował pieczę niejaki Pokrowski, po którym słuch zaginął. Nie wiadomo też, co się stało po wybuchu wojny z naszymi nielegałami w Polsce, a było ich troje. Do września trzydziestego dziewiątego roku prowadzili w Polsce czterech agentów. Zresztą, co jest oczywiste, nikt pewnie wtedy nie miał głowy zajmować się tą sprawą. Zawierucha wojenna, Polska zeszła na daleki plan… Zarubin wyjechał w czterdziestym pierwszym roku do naszej Rezydentury w USA. Dopiero w czterdziestym drugim Stalin polecił intensyfikację pracy wywiadowczej w sprawach polskich. Pamiętaj, że nielegalna rezydentura w Warszawie była tylko fragmentem naszych działań na tym kierunku. W tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku Zarubin na polecenie Centrali sporządził notatkę, w której odtworzył z pamięci swoją wiedzę na ten temat. Było tego sporo, ale zapamiętał tylko dwa nazwiska naszych agentów. Między innymi niejakiego Henryka Złotowskiego, znanego w przedwojennej Polsce opozycyjnego działacza i ukrytego sympatyka Związku Radzieckiego.
– Byli wtedy tacy Polacy?! – roześmiał się Krugłow.
– Posłuchaj teraz! – powiedział Lebiedź ze zgrabnie zagranym przejęciem. – Jeden z naszych archiwistów, młody entuzjasta, zaczął dłubać przy tej sprawie. I co się okazało! Złotowski zmarł w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku w Londynie. Jego żona, arystokratka, w czterdziestym piątym roku wyszła ponownie za mąż, za pułkownika Tadeusza Zielińskiego, i po wojnie oboje wrócili do Polski. Zieliński był represjonowany i zmarł w więzieniu. Zobacz, to wszystko ustalił nasz entuzjasta na podstawie Internetu! I teraz! – Generał wyraźnie dozował napięcie. – Z notatki Zarubina wynika, że Złotowski wyjechał z Polski przed wybuchem wojny tylko z żoną i córką, a jego syn został u rodziny w kraju. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku miał osiem lat…
– Zieliński, o ile wiem, to w Polsce popularne nazwisko – wtrącił Krugłow. – Są ich tysiące. Jak u nas Iwanowów…
– Znasz jakiegoś Zielińskiego w Polsce? – zapytał Lebiedź, patrząc z szerokim uśmiechem na Krugłowa, i zaraz dodał: – Właściwie to pytanie powinienem postawić naszemu prezydentowi.
– Nie… No nie… niemożliwe! Nie… – Krugłow wyprostował się w fotelu i sięgnął po papierosy. – Coś się chyba popierdoliło temu twojemu młodemu entuzjaście – powiedział niepewnym tonem, ale nieschodzący z twarzy Lebiedzia uśmiech nie pozostawiał wątpliwości, że nie ma racji.
– Daj spokój! Stanisław Zieliński, prezydent Polski? – Krugłow czuł, jak krew napływa mu do twarzy. – No to się Władimir Władimirowicz ucieszy! Prezent na urodziny jak znalazł. Popatrz, tyle nam krwi napsuł na Ukrainie! I to kto? Syn naszego agenta i komunisty!
– Mało tego! Rodzina Złotowskich to przechrzty! A w obecnej Polsce to chyba jeszcze gorzej. Rozumiesz? – powiedział głośno Lebiedź. – Nasze archiwum to złoto, to serce, mózg i nerw wywiadu. Znaleźliśmy teczkę carskiej ochrany na Złotowskiego, z czasów gdy studiował w Petersburgu. Wyobrażasz sobie! Trzeba jednak pamiętać, że każde archiwum żyje własnym życiem i jeżeli niewłaściwie się z nim obchodzisz, może bardziej zaszkodzić niż pomóc. Taki syndrom Mitrochina. To czegoś uczy, nie? Ludzie przychodzą i odchodzą, a archiwum trwa i wciąż się powiększa…
– Co my możemy z tym zrobić? Masz jakiś pomysł? Mój szpiegowski siódmy zmysł mówi mi, że mamy klucz do tej cholernej Polski! – stwierdził z entuzjazmem Krugłow.
Jaki ty jesteś naiwny i arogancki, Krugłow! – pomyślał generał Lebiedź. Jak ty możesz doradzać prezydentowi?! Trzeba będzie o tym porozmawiać z Władimirem Władimirowiczem. Zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, człowieku z siódmym zmysłem, że ta sprawa może jeszcze bardziej zaszkodzić nam niż Polakom – szybko ocenił, wciąż się uśmiechając.
– Oczywiście! W rzeczy samej! – odpowiedział z nieuchwytną ironią. – Może nie klucz, tylko wytrych, który może, ale nie musi otworzyć drzwi. Wszystko zależy od tego, czy zrobi go dobry ślusarz i do jakiego zamka. Innymi słowy, to nie jest takie proste, jak się wydaje, a to jest dopiero początek. Spójrz na całą sprawę jako oficer wywiadu, a nie urzędnik administracji. I co z tego, że to wiemy?! To za mało… żeby nawet zacząć myśleć o czymkolwiek. Jakie to może mieć korzyści dla Rosji, będziemy mogli ocenić dopiero wtedy, gdy wyeliminujemy wszystkie te aspekty, które mogą przynieść nam szkody, zarówno wewnętrzne, jak i międzynarodowe. Posłuchaj dalej… albo nie, zaczekaj chwilę – rzucił i od razu wstał, by nie dać Krugłowowi okazji do protestu. – Naczelnik Wydziału Polskiego, Misza Popowski, czeka. Będzie nam potrzebny do dalszej rozmowy.
– Tak. Słyszałem o nim. Syn Wiktora Stepanowicza?
– Wiktor jest umierający… ma raka. To wspaniały człowiek. Znałeś go?
– Osobiście nie, ale słyszałem o nim wiele dobrego od prezydenta – odpowiedział Krugłow.
Lebiedź podszedł do interkomu.
– Tatiana, poproś Miszę – powiedział i wrócił na fotel. – Wiesz, Miszę nazywają nowym Tuchaczewskim, bo taki odważny, inny… niezależny. Bo kieruje ofensywą na Polskę! Widzisz… on rzeczywiście ma coś z Tuchaczewskiego.
– Oby to nie było jego przekleństwem! – odparował Krugłow, jakby nie lubił marszałka, i zapytał: – Jego ojciec był naszym rezydentem w Warszawie?
– Otóż to! Ale niejawnym. Bardzo długo, w latach siedemdziesiątych. Misza kończył tam szkołę. Stąd zna polski. Potem i on był w Warszawie, w naszej Rezydenturze, przez sześć lat, od dziewięćdziesiątego pierwszego roku, o ile dobrze pamiętam. Polski wyszlifował tak, że jest prawie nie do odróżnienia. Spisał się nadzwyczaj dobrze! Pamiętasz operację „Luba”?
– Nie bardzo! Co to było?
– To był jeden z pierwszych elementów programu „Car Puszka”, który trwa do dzisiaj. Projekt „Luba” dotyczył polskiego premiera. Nie pamiętasz? – zapytał Lebiedź.
– Tak, tak! Teraz sobie przypominam! Jak to się zakończyło? – Krugłow kłamał, bo zupełnie tego nie pamiętał. Wówczas zajęty był już wyłącznie swoją karierą.
– Porozmawiamy o tym później, jak starczy czasu. Zaraz przyjdzie Misza i dokończymy to, co jest głównym tematem naszego spotkania. Zresztą warto, żebyś poznał bliżej naszą pracę na kierunku polskim, a Misza jest jej ważnym aktorem i zna szczegóły.
Lebiedź nie liczył na zainteresowanie Krugłowa. Chciał tylko zrobić na nim wrażenie, którym ten być może podzieli się z prezydentem. To z pewnością nie zaszkodziłoby samemu generałowi, tym bardziej że zamierzał zaproponować konkretne działania i liczył na to, że prezydent podejmie właściwe decyzje. Był już za stary i zbyt zmęczony, by tłumaczyć im, co jest odpowiednie, a co nie, i nie urazić przy tym ich wysokiego mniemania o swoich szpiegowskich kompetencjach.
– Nie przypominam sobie, żebyś ostatnio był na kolegium, kiedy omawialiśmy sprawy polskie – dodał z przekąsem.
Krugłow nie zareagował. Siedział zamyślony.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Michaił Popowski. Około czterdziestki, przystojny, o smagłej, trochę kaukaskiej urodzie, w modnie skrojonym granatowym garniturze. Nie miał bordowego krawata.
– Major Popowski melduje się, towarzyszu generale! – powiedział pewnym głosem, stojąc przy drzwiach.
Krugłow spojrzał na niego znad okularów i w sposób typowy dla oficerów z kompleksem tłustego karła zapytał:
– Macie, majorze, licencję na zabijanie?
Zachichotał uradowany, klepiąc się rękami po kolanach.
– Nie mam. Nie jestem też muzułmaninem ani buddystą – odparował natychmiast wyjątkowo spokojnie major Popowski.
– Chodź, Misza. Siadaj. Czego się napijesz? – zapytał Lebiedź.
– Niczego. Dziękuję, towarzyszu generale.
– Coś taki skwaszony? Stało się co?
Popowski pokręcił głową. Rozpiął marynarkę, usiadł i założył nogę na nogę. Zauważył, że Krugłow z zainteresowaniem przygląda się jego dobrze dobranym, eleganckim czarnym butom marki Reporter.
– O czym to ja… – zaczął spokojnie Lebiedź. – Aha! Zieliński… Informacja na jego temat jest kompilacją danych oficjalnych, kopii naszych dokumentów, a przede wszystkim analizy dokonanej przez archiwum. Czyli w sensie profesjonalnym jest to dopiero materiał wyjściowy do dalszego opracowania. W naszych zasobach brak oryginalnych akt dotyczących Złotowskiego, a tylko takie mogłyby stanowić wymierną wartość operacyjną. Dopiero po ich dokładnej analizie należałoby się zastanowić, czy można je wykorzystać, i wysunąć koncepcję dalszego działania.
– Co tam! Mamy ważną sprawę, którą trzeba bezwzględnie wykorzystać. Brakuje akt Złotowskiego? No to trzeba je zrobić! Przecież nasza technika ma takie możliwości – wymyślił szybko Krugłow.
Boże, on nic nie rozumie! Jak on ukończył Akademię Andropowa?! – pomyślał Lebiedź, wymieniając spojrzenie z Popowskim.
– Oczywiście, że nasza technika ma takie możliwości i jest w stanie spreparować dowolne pismo czy dokument, nawet akt urodzenia Dymitra Samozwańca. Tylko po co?! Nie o to chodzi! Techniczne przygotowanie pisma to sztuka sama w sobie, ważniejsze jest jednak, co to pismo zawiera. W przypadku Złotowskiego musielibyśmy mieć bardzo szczegółową wiedzę dotyczącą jego życia w przedwojennej Polsce, spraw osobistych, realiów tego czasu, różnorodnych okoliczności i ich powiązań…
– Złotowski jako agent musiał pisać informacje ręcznie lub na swojej maszynie – włączył się do rozmowy Popowski – zatem praktycznie podróbka jest niewykonalna. Wykrycie błędu byłoby łatwe i mogłoby nas drogo kosztować. Zapomnijmy o tym!
– To co? Sprawa jest więc… nie do wykorzystania?! Jaka szkoda! – Krugłow wyglądał na szczerze zawiedzionego.
– Otóż nie do końca. Rzecz jest bardziej skomplikowana, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. I co więcej, interesująca, może nawet bardzo interesująca. – Misza wyraźnie przejął inicjatywę. Wiedział, że generał już od dłuższego czasu męczy się z Krugłowem, a obowiązek rozmowy z kimś nielubianym wyczerpuje go podwójnie.
Wyjął z marynarki mały kołonotatnik.
– Sądzimy – kontynuował – że sprawa Złotowskiego… i nie tylko, bo dotyczy też innych osób… w razie sukcesu może nadać nowy impuls projektowi „Car Puszka”. Poza tym ma też inny wymiar, niezwykle ważny dla interesów naszego kraju.
– Może więcej konkretów, Sasza! Nie jestem przecież amatorem – zwrócił się Krugłow do generała z lekkim zniecierpliwieniem, wyraźnie omijając Popowskiego.
– Otóż wygląda na to, że materiały, dotyczące Złotowskiego i pozostałych naszych agentów w Polsce, naszych oficerów, nielegałów, prowadzonych operacji i Bóg wie co tam jeszcze jest, znajdują się zakopane na terenie twierdzy brzeskiej – odpowiedział Lebiedź.
Na okrągłej twarzy Krugłowa pojawiło się głupawe zdziwienie, zupełnie jak u dziecka, któremu ktoś wyrwał lizaka.
– To jak puszka Pandory zmutowana z Mitrochinem, a w tamtych czasach zasady konspiracji daleko odbiegały od tych, które obowiązują teraz, i pewnie jest tam mnóstwo danych – ciągnął generał. – Sądząc z notatki Zarubina z tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku oraz analizy naszych archiwistów i historyków, archiwum, o którym mówimy, może mieć poważne znaczenie polityczne. Nie muszę przypominać, jak Polacy rozgrywają sprawę Katynia. Wtedy, przed wojną, Polska miała dla nas podstawowe, wręcz strategiczne znaczenie. Teraz wszystko zależy od tego, w czyich rękach znajdzie się to archiwum! Ta broń wciąż może strzelać! – Zawiesił na chwilę głos, by zrobić na Krugłowie jeszcze większe wrażenie. – Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Ależ oczywiście! Jakżeby inaczej?! Natychmiast poinformuję o tym prezydenta, na pewno zwoła posiedzenie kolegium. No dobrze… Powiedz mi, Sasza, jaki masz plan? Kiedy to wykopiesz? – Krugłow sprawiał wrażenie bardzo poważnego.
– Wiemy, że jest zakopane na terenie twierdzy w Brześciu, ale nie wiemy dokładnie gdzie! – odezwał się Misza Popowski. – To ogromny teren, częściowo muzealny, częściowo wojskowy. Budynki zostały w większości zniszczone podczas wojny, prawie nic nie wygląda tam tak jak przed czerwcem czterdziestego pierwszego roku.
– Skąd wiemy, że archiwum jest właśnie tam i że zostało zakopane? – dopytywał się Krugłow.
– Wskazuje na to analiza wszystkich okoliczności i wydarzeń w czterdziestym pierwszym roku. Początkowo nasi specjaliści uważali, że archiwum wpadło w ręce Niemców, którzy przecież wiedzieli o jednostce Zarubina w twierdzy i którym z pewnością zależało na przechwyceniu dokumentów. Mogli przejąć naszą polską agenturę, dlatego zniknęli nasi nielegałowie w Warszawie, potem pewnie przejęli to Amerykanie, i tak dalej. Taka była wersja, jak to się mówi, do wczoraj! – Popowski mówił ze swobodą, jak na spotkaniu towarzyskim.
– To była idiotyczna decyzja przenosić Wydział Polski do Brześcia! Pewnie stał za tym Beria, co? – zapytał Krugłow.
– To był pomysł Fitina, ówczesnego szefa wywiadu NKWD, i Zarubina. Beria i Mierkułow tylko go zatwierdzili. Pamiętaj, że to były inne czasy. Wtedy taka idea wydawała się odważna i niepozbawiona sensu – szybko zareagował Lebiedź. – Zostawmy to teraz, to już nie ma znaczenia. Istotne są konsekwencje i to, co powinniśmy zrobić. Misza, przedstaw nasze pomysły.
– Jak powiedział towarzysz generał, ani Niemcy, ani Amerykanie nie mają tego archiwum, ale to słaba pociecha. Może nawet byłoby lepiej, gdyby przepadło gdzieś w podziemiach Langley, bo oni i tak by nie zrozumieli, co posiadają.
Pokój wypełnił gromki śmiech.
– Mamy w Polsce agenta, kryptonim „Hook”. Według uzyskanych przez niego informacji niedawno w Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie miało miejsce spotkanie. Zgłosił się tam człowiek, który przekazał szczegółową informację o miejscu ukrycia archiwum w twierdzy brzeskiej. Co jednak najważniejsze, informacja ta jest dobrze udokumentowana, a źródło jej pochodzenia wiarygodne. Przyjmujemy zatem założenie, że archiwum znajduje się tam! – stwierdził Popowski.
– Doskonale! Czyli… jest szansa na jego przejęcie. Agent, ten… „Hook”, jest sprawdzony? Czy Polacy nas w coś nie wrabiają? – zapytał podniecony Krugłow.
– „Hook” jest typowym oferentem. Zwykła szmata. Sam do nas przyszedł. To nadzwyczaj próżny i chciwy człowiek. Pracuje dla pieniędzy i zaspokojenia swoich chorych ambicji, chociaż formalnie udaje ideowca. Tak też go traktujemy, jako ideowca, dla dobra współpracy. Wykorzystywany jest w zupełnie innych sprawach, to archiwum wyszło niejako przy okazji. Jak każdy oferent przeszedł skomplikowany proces weryfikacji i kombinacje sprawdzeniowe. Pozytywnie. Najważniejsze jednak, że dał nam i wciąż daje informacje, które się potwierdzają. Na przewerbowanie oczywiście podatny, ale pod względem psychicznym nie nadaje się do udziału w grze operacyjnej czy dezinformacji…
– Nie rozumiem… To na chuja nam taki agent! Duże ryzyko, że Polacy wsadzą nas na konia – skomentował Krugłow z miną znawcy problemu.
– Polacy szybko by się zorientowali, że jest nieprzydatny do bardziej zaawansowanych operacji, bo może przynieść więcej szkód niż pożytku – kontynuował Popowski, nie zwracając uwagi na Krugłowa. – W tej antyrosyjskiej atmosferze i w sytuacji, jaka panuje w polskich służbach, prędzej by mu urządzili proces pokazowy. Krótko mówiąc, informację o archiwum traktujemy jako pewną, tym bardziej że mamy też wiele innych danych, o których teraz nie będę mówił. – Popowski starał się uniknąć podawania szczegółów identyfikujących agenta. Lebiedź oczywiście dobrze wiedział, o kogo chodzi, ale Krugłow nie musiał. – Jak już powiedziałem, agent przekazał wiarygodną informację, że archiwum jest w twierdzy brzeskiej. Niestety, nie wiemy dokładnie gdzie, w którym miejscu. Według informacji agenta znajduje się wewnątrz cytadeli, ale pewności nie ma.
– Przecież nie przekopiemy całej twierdzy! Są urządzenia do wykrywania przedmiotów pod ziemią! – ożywił się Krugłow.
– Tak, magnetometr. Mamy też inne. Zresztą wykorzystanie ich w tym przypadku jest mocno wątpliwe, skoro nie dysponujemy dostatecznie precyzyjnymi informacjami – skomentował krótko Popowski. – Istnieje jednak dokładny plan z oznaczonym miejscem ukrycia skrzyni. Ten plan przekazał człowiek, który poinformował IPN o całej sprawie. Naszemu agentowi, niestety, nie udało się uzyskać tego dokumentu. Czyli, krótko mówiąc, Polacy znają dokładną lokalizację. My nie!
Krugłow patrzył to na Popowskiego, to na Lebiedzia, dziwnie otwierając usta, jakby brakowało mu powietrza.
– To nie znaczy, że nie możemy nic zrobić – rzekł pocieszająco Lebiedź. – Będzie nas to kosztowało sporo pracy, mamy jednak całkiem dobry pomysł.
– Nie ma rzeczy niemożliwych dla rosyjskiego wywiadu! – rzucił z zadowoleniem Krugłow.
– Jeżeli plan istnieje – ostudził go Popowski – to mogę się założyć, że Polacy zrobią wszystko, żeby to archiwum wydobyć. Znam ich dobrze i wiem, że takiej sprawy nie odpuszczą. To dumny i honorowy naród. A w dodatku chory na punkcie swojej martyrologii i cierpienia. Mówią o sobie, że są Chrystusem narodów i cierpią za innych…
– Towarzyszu majorze – wtrącił ostro Krugłow – zostawcie te bujdy, bo zwątpię, czy nadajecie się do wywiadu.
– To jest bardzo piękna polska fobia literacka. My też takie mamy…
Popowski poczuł nagle na sobie palący wzrok generała Lebiedzia.
– Nie są też głupi… – szybko zrozumiał, co ma dalej mówić – i wiedzą, jaką wartość, jakie znaczenie mogą mieć ukryte tam dokumenty…
– O tym porozmawiamy później, Sasza! Teraz omów tylko sprawy dotyczące planu operacyjnego – przerwał Lebiedź.
– Uważam, że plan znajduje się w Agencji Wywiadu w Warszawie, w ich Wydziale Specjalnym „Q”, i pewnie już się zastanawiają, jak się do tego dobrać.
– Skąd to wiecie? – zapytał wyraźnie zdziwiony Krugłow.
– Nie wiem. Zakładam. Mamy zupełnie niezłe rozpoznanie tego, co się dzieje w Polsce, także w ich służbach. Polacy przez lata skutecznie niszczyli swoje służby specjalne, w tym wywiad. Wojskowe zniszczyli zupełnie, a cywilne prawie. Gdyby nie to, że Polacy, podobnie jak my, mają wrodzony talent do szpiegostwa, to już nie mielibyśmy tam przeciwnika.
– Sasza, nie przesadzaj. Nie jest z nimi tak źle. Pamiętaj, że są w NATO i Unii, a ty ciągle nie wiesz, jak ich traktować, i miotasz się między miłością a nienawiścią. Może to takie rosyjskie, ale nie jesteś Dostojewskim, tylko oficerem wywiadu. Mniej gorącego serca, a więcej chłodnego umysłu. Jesteś taki jak ojciec – powiedział miłym głosem Lebiedź.
– Wydziałem Specjalnym „Q” kieruje znany nam dobrze Konrad Wolski – ciągnął już spokojniej Popowski. – Spotkałem go pierwszy raz w dziewięćdziesiątym dziewiątym roku w Czeczenii. Ma teraz czterdzieści pięć lat, co na polskie standardy oznacza, że jest starym oficerem. Wyjątkowo utalentowany i doświadczony. Niestety, nic więcej o tym Wydziale nie wiemy. Jego siedziba znajduje się poza ich głównym obiektem. Wolski jest dosyć często widywany w Centrali, i to wszystko. Kto pracuje w tym Wydziale, ile osób, czym się zajmują, nie wiemy. Skoro został tak głęboko utajniony, musiały być ku temu powody. I to nas martwi, bo Wschód to dla nich na pewno priorytet. Nasza obserwacja w Warszawie próbowała ustalić lokalizację tego Wydziału, ale też bez rezultatu. W ramach operacji „Maszyna”, którą prowadziliśmy przez dwa lata, zebraliśmy dokumentację fotograficzną większości oficerów, numerów rejestracyjnych ich samochodów…
– Co to była za operacja? – wszedł mu w słowo Krugłow.
– Wyjaśnię ci to – zaczął Lebiedź. – Przez dwa lata podstawialiśmy pod ich Centralę nasze samochody wyposażone w cyfrowe kamery rejestrujące i fotografowaliśmy wchodzących, wyjeżdżających oficerów i ich samochody, i tak dalej. Robiliśmy też co jakiś czas zdjęcia satelitarne tego obiektu i parkingów. Zebrany tym sposobem pokaźny materiał posłużył do stworzenia bazy danych. Bardzo nam tu pomógł program komputerowy, opracowany przez naszych specjalistów z myślą o pewnej akcji w Paryżu, która nie wypaliła.
– Operacja „Maszyna” też niewiele nam pomogła w rozpracowaniu Wydziału „Q” – kontynuował Popowski. – Co prawda nasi analitycy ustalili, że wielu oficerów znikło z budynku Centrali przy Miłobędzkiej, ale mogło być ku temu bardzo wiele naturalnych powodów. Wewnątrz Agencji, niestety, już od dawna nikogo nie mamy, ale pracujemy nad tym.
– Majorze Popowski, nie bardzo rozumiem, w czym problem. Mówicie trochę pokrętnie. Do czego zmierzacie? – Krugłow zrobił się trochę agresywny, chociaż wypił tylko trzy kieliszki koniaku.
– Jedynym sposobem przejęcia archiwum jest nakrycie Polaków, gdy będą je wykopywać. I to jest możliwe! Najważniejsze, byśmy odpowiednio wcześniej wiedzieli, kiedy ruszą do akcji.
Major siedział od początku w tej samej pozycji, a Krugłow wciąż się wiercił w fotelu.
– No dobrze. A skąd będziemy to wiedzieli? – zapytał.
– „Hook” ma pewne możliwości, by określić z dużym przybliżeniem termin akcji. Zastanowimy się jeszcze, czy operację w Brześciu uda nam się zrealizować własnymi siłami, czy będziemy musieli też ruszyć naszą agenturę w białoruskim KGB. Czego wolelibyśmy uniknąć.
– Dlaczego?
– Są poważne zastrzeżenia co do lojalności i szczelności naszych agentów w tamtejszym KGB – wtrącił generał. – Całkiem możliwe, że sprawa by wyciekła, zanimby się zaczęła…
– Pierdolone Białorusy w łapciach z kory brzozowej! – obruszył się Krugłow. – Z nimi tak zawsze! Bladź, co daje dupy Moskwie, Brukseli i Warszawie.
– To jest koncepcja, którą też musimy uwzględniać, towarzyszu przewodniczący. – Popowski złośliwie skomentował chamstwo Krugłowa, ale on tego nie wychwycił. – Sytuacja jest jednak dynamiczna i może uda się wypracować pewniejszy sposób realizacji zadania. Nie mamy jednak zbyt dużo czasu.
– Muszę to wszystko jeszcze przemyśleć – powiedział pewnym głosem Krugłow, jakby chciał sprawić wrażenie, że on tu o wszystkim decyduje.
– Pragnę jeszcze tylko dodać – zareagował szybko Popowski – że nasza koncepcja, mimo pozornej słabości, zgodna jest z teorią unikania wykluczających się sprzeczności Koppenberga, którą przecież… wszyscy znamy.
Lebiedź spojrzał natychmiast na Miszę i ukradkowo się uśmiechnął.
– Oczywiście, że jest zgodna – przyznał Krugłow, po czym podniósł się z trudem z fotela i poszedł do toalety.
– Misza, ja cię kiedyś obiję! Zobaczysz! – wyszeptał Lebiedź, bo wiedział, że nie ma żadnej teorii Koppenberga i że jest to stary chwyt Miszy, który w ten sposób sprawdzał, czy rozmówca rozumie, co się do niego mówi.
– Generale, sami widzicie. Trzeba rozmawiać z prezydentem. Nie mamy czasu – równie cicho powiedział Popowski.
– Idź już. Ja jeszcze pogadam z Krugłowem. Tak czy inaczej jest nam potrzebny. Jutro zadzwonię do prezydenta.
Krugłow wyszedł z toalety, poprawiając spodnie. Zbliżył się do okna i przez chwilę, zamyślony, spoglądał z piętnastego piętra na rozległy, zielony podmoskiewski krajobraz.
– Z mojej strony to już wszystko, towarzyszu generale. Pozwólcie się odmeldować – powiedział Popowski, wstając.
Krugłow spojrzał w jego stronę i skinął głową.
– Dobrze, majorze! – odpowiedział Lebiedź. – Bądź pod telefonem, mogę cię jeszcze potrzebować.
Gdy tylko za Popowskim zamknęły się drzwi, zapytał Krugłowa:
– Widzę, że Misza ci nie pasuje. O co chodzi?
– Nie, dlaczego? Jest mi obojętny. Co może mnie obchodzić jakiś major? Ma dobrze robić, co do niego należy. To wszystko. Drażni mnie tylko ta jego filmowa bondusiowatość. Tuchaczewski się, kurwa, znalazł!
– Popowski to jeden z naszych najlepszych oficerów. Emocjonalny, owszem, ale twardy i uparty do bólu. Do tej operacji podchodzi bardzo osobiście, bo ma rachunki do wyrównania z tym Wolskim z Agencji Wywiadu – stwierdził Lebiedź.
Krugłow spojrzał na generała pytająco, jakby nie rozumiał, kto to Wolski, i z głośnym stęknięciem usiadł w fotelu.
– W dwa tysiące piątym roku, podczas tej „pomarańczowej rewolucji”, Popowski prowadził operację mającą zabezpieczyć i wywieźć zasoby archiwalne Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Pamiętasz? Wtedy nikt nie wiedział, co się może stać. Cały Zachód próbował się dorwać do ukraińskich służb. Misza się napracował, a Wolski po prostu kupił prawie wszystko na kilku dyskach od dwóch pijanych pułkowników z SBU w jakiejś knajpie koło ich Centrali. Misza chciał mu to odebrać, ale się nie udało i Wolski pomachał mu jeszcze na pożegnanie. Teraz rozumiesz! Wolski to jego wyzwanie, prawdziwy przeciwnik…
– Tak! Teraz go rozumiem. To może być wkurwiające, jeśli zrobił cię jakiś Polaczek! – skomentował Krugłow. – Ale muszę, Sasza, coś jeszcze z tobą przedyskutować. A w zasadzie chcę, żebyś mi przedstawił ocenę pracy naszego wywiadu na kierunku polskim. Wkrótce odbędzie się kolegium w tych sprawach. Wiesz, Władimir Władimirowicz zna temat dobrze, informujesz go na bieżąco, ale ja byłem zajęty innymi problemami. Muszę się swobodniej poruszać w tej tematyce na kolegium. Rozumiesz mnie?
– To oczywiste! – odpowiedział Lebiedź.
Czuł, że Krugłow zwróci się do niego z prośbą, której nie będzie mógł odmówić. Zastanawiał się nawet, dlaczego do tej pory, mimo że jest odpowiedzialny za koordynację pracy wywiadu i Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Krugłow nigdy głębiej się tymi sprawami nie interesował. Dopiero teraz!
Może to on jest szykowany na moje miejsce. Zresztą wszystko mi jedno! Szkoda tylko takich oficerów jak Misza – pomyślał.
– Jak pamiętasz, do początku lat dziewięćdziesiątych mieliśmy swoje problemy i Polska dopiero majaczyła gdzieś tam na horyzoncie. Gdzie wtedy byłeś?
– W kontrwywiadzie, w wydziale zajmującym się ambasadą USA – odpowiedział szybko Krugłow.
– Polską oczywiście interesowaliśmy się zawsze. Ale w czasach KGB w zupełnie innym ujęciu. Po rozwiązaniu Układu Warszawskiego, rozwaleniu Sojuza i powrocie naszych wojsk dotychczasowe priorytety naszej pracy przestały być aktualne. Także w odniesieniu do Polski. Zresztą brakowało nam wtedy specjalistów. Towarzystwo rozbiegło się na wszystkie strony robić biznes i sporo czasu zajęło zebranie go do kupy. Nie mieliśmy specjalistów od spraw polskich. To rzeczy oczywiste, wszyscy je znamy, nie będę ich powtarzał.
– Z naszego Wydziału zostało wtedy tylko dziesięciu chłopa! Gdyby jankesi o tym wiedzieli! – skomentował Krugłow z uśmieszkiem i po chwili dodał już poważnie: – A może wiedzieli?
– Doskonale wiedzieli! Nie zapominaj o sprawie Amesa. – Lebiedź zdziwił się, że Krugłow ma podstawowe braki w znajomości pracy wywiadu.
– Kiedy tylko pojawiły się pierwsze sygnały, że Polska będzie aspirować do NATO i Unii, zapadła decyzja rozbudowy i poważnego wzmocnienia Wydziału Polskiego. Zbiegło się to z zakończeniem procesu przebudowy naszej służby. Stworzyliśmy potężny zespół analityczny, złożony z socjologów, politologów, historyków i doświadczonych oficerów, który miał wypracować naszą strategię działalności wywiadowczej wobec Polski. Ten zespół, choć w nie tak licznym składzie, świetnie działa do dziś. W krótkim czasie określił podstawowe założenia przyszłej pracy wywiadu, zgodne zresztą z ocenami naszego MSZ. Zasadniczą rolę odegrała tu teza, że Polska to potencjalny konkurent i oponent Rosji w Europie Środkowo-Wschodniej. Nałożyła się na to niepodległość Ukrainy, którą nasi analitycy określili jako przyszły główny kierunek ekspansji politycznej Polski przeciw Rosji. I nie pomylili się!
– No tak! Oczywiście! Polska była chyba drugim krajem, który uznał niepodległość Ukrainy… a chcieli być pierwszym! – wtrącił Krugłow.
– Problem zaogniało gwałtowne zacieśnianie się bliskiej współpracy z USA, dużo szybsze niż z europejskimi partnerami. To zaczynało być dla nas naprawdę groźne – mówił Lebiedź tonem człowieka dobrze znającego temat. – Wiesz, wtedy na Kremlu nie wszystko postrzegano we właściwy sposób i we właściwych proporcjach.
– Co było zrobić? Taką ekipę dobrał sobie Jelcyn! – skomentował Krugłow, chociaż był wtedy zwykłym funkcjonariuszem Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Władimir Władimirowicz odkrył go, gdy został szefem FSB, bo Krugłow zajmował się wtedy Czeczenią.
– Trwało, jak pamiętasz, umacnianie władzy. Ale nie u nas! Myśmy sobie doskonale zdawali sprawę z rysujących się dla Rosji zagrożeń i podejmowaliśmy odpowiednie działania. Jewgienij Maksimowicz miał wizję, wiedzę i doświadczenie – podkreślił Lebiedź, by pokazać Krugłowowi, jak mu daleko do autorytetu poprzednich szefów SWZ. – Analiza zespołu, wypracowana na początku lat dziewięćdziesiątych, do dzisiaj zadziwia swoją aktualnością i przenikliwością. Do dzisiaj jest drogowskazem dla naszego wywiadu.
Krugłow słuchał teraz uważnie. Wydawało się, że jest autentycznie zainteresowany tym, co mówi Lebiedź.
– Zobacz! Amerykanie planują założenie swoich baz wojskowych w Polsce. Obawialiśmy się tego już wtedy, robiliśmy wszystko, by odsunąć tę groźbę, bo wiedzieliśmy, że będzie nas to kiedyś drogo kosztować. Czy nam się udało? Zobaczymy! – Lebiedź, mówiąc to, nie sprawiał wrażenia zasmuconego. – W ocenie zespołu, zaktualizowanej po jakimś czasie, Polska jako obiekt naszego zainteresowania wywiadowczego ma praktycznie jednowymiarowe znaczenie. Nie jest dla nas źródłem zaawansowanych technologii, światowych finansów, problemów gospodarczych czy wojskowych. Polska ma być przede wszystkim przyjazna Rosji, obojętnie w jakiej formie, bo to przecież nasz korytarz do Europy. Rozwój gospodarczy tego kraju ma dla nas pewne znaczenie, ale odkąd jest on w Unii, niewiele możemy zdziałać w tym zakresie. Jednak Polska zadowolona i przeżywająca gospodarczy boom będzie bardziej pewna siebie na arenie międzynarodowej, a przez to też bardziej chętna do współpracy z nami. Tak czy inaczej konflikty społeczne, nieodłączne od rozwoju gospodarczego, będą występować jeszcze długo, a to ułatwia nam realizację naszych celów… Czyli? Nadbudowa nie nadąża za bazą – roześmiał się Lebiedź. – I pomyśleć, że Marksa wykreślili z panteonu mędrców! – Zauważył, że Krugłow z akceptacją kiwa głową. – Taka jest nasza strategia, a taktyka zmienia się oczywiście zależnie od okoliczności. W każdym razie Polska musi być związana z nami przyjaźnią. No… nie taką jak kiedyś… Przyjaźń partnerska z Polską może nam tylko pomóc w relacjach z Brukselą, Berlinem i Paryżem. Wroga nam Polska będzie tylko utrudniać nasz dialog i współpracę z wielkimi Unii. Potrzebny nam czas, bo Rosję czeka wielka rewolucja modernizacyjna. Bez pomocy Europy nie oprzemy się Chinom…
– Tak, to prawda… Nie wiadomo… czy Chiny, czy Europa – wtrącił Krugłow z miną mędrca.
– W końcu Francuzi i Niemcy, biorąc sobie Polaków do towarzystwa, wiedzieli, co robią. Zresztą Bałtów i Węgrów też. I jasne było, że porozumienia z nami to im nie ułatwi. Mimo pojednania w Katyniu Polacy wciąż mnożą historyczne żądania. Teraz chcą wysłać archeologów, żeby rozgrzebywali jakieś groby na Syberii. Wyobrażasz sobie?! Obecna ekipa w Warszawie okopała się gdzieś na pozycjach z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku i żyje antyrosyjskim i antysowieckim resentymentem. Stworzyli z tego fundament swojej polityki… Próbują też trochę pogrywać tak z Niemcami, ale na dłuższą metę to nie wchodzi w rachubę. Najchętniej pewnie pojeździliby sobie po Żydach, ale to by się nie spodobało USA – stwierdził Lebiedź.
– A kto by nie chciał pojeździć na Żydach? – dodał niby dowcipnie Krugłow.
– Podsumowując: największym problemem w relacjach z Polakami jest ich podejście do historii, na którym oparli swoją strategię wobec Wschodu, i to trzeba zmienić. Rozumiesz teraz, co się może stać, jeśli Zieliński i obecna ekipa dostaną to archiwum. Myślę, że trzeba temu zapobiec, w ich i w naszym interesie – zakończył wątek Lebiedź i po chwili dodał: – Mamy pewien plan. Odważny i niebezpieczny, mimo to nie bez szans na sukces.
– Słaba Polska, ale na pasku… – skomentował z wdziękiem Krugłow. Widać było, że nic nie zrozumiał.
– Nie o to chodzi. Jak będziemy gotowi, to przedstawimy go na kolegium – stwierdził generał i szybko przeszedł do innego tematu. – Zapytasz pewnie, jak to się przekłada na naszą pracę operacyjną. W rzeczywistości koncentrujemy się na inspiracji i dezinformacji i do tego głównie wykorzystujemy naszą polską agenturę. Wiele się nauczyliśmy podczas operacji dyskredytującej polskiego premiera w dziewięćdziesiątym piątym roku. Okazało się, że było to nadzwyczaj łatwe, a pozytywne skutki tej operacji odczuwamy do dzisiaj.
Rozległo się pukanie i do pokoju weszła sekretarka.
– Andriej Michaiłowicz prosi o telefon – powiedziała, zwracając się do Krugłowa.
– No tak! Wiem, o co chodzi. Będę musiał zaraz jechać. To bardzo ciekawe i ważne, o czym mówisz. Dokończymy później, dobrze? – Skinął Lebiedziowi głową. – O sprawie brzeskiej natychmiast poinformuję Władimira Władimirowicza. Z pewnością będzie chciał porozmawiać z tobą o szczegółach.
– Zaczekaj chwileczkę! – Lebiedź starał się ukryć niepokój. – Jest jeszcze jeden aspekt tej operacji, o którym nie mówiliśmy. Warto, żebyś zwrócił na to uwagę prezydentowi.
Krugłow wstał już z fotela i wpychał koszulę w spodnie.
– Operację prowadzić będziemy na terenie Republiki Białorusi – ciągnął generał. – Zdajesz sobie sprawę, co by było, gdyby to archiwum wpadło w ręce Łukaszenki?! Już on by wiedział, jak to wykorzystać przeciwko nam i Polakom. Aż strach pomyśleć!
– No tak, tego nie wziąłem pod uwagę. To rzeczywiście może być problem! – skomentował Krugłow z miną mędrca. – Mam o tym porozmawiać z prezydentem? Czy ty to zrobisz?
– Ja to zrobię… – odpowiedział Lebiedź. – Tak czy inaczej major Popowski uwzględnia tę okoliczność w przygotowaniu planu operacyjnego. Właściwie istnieje możliwość wykorzystania naszych ludzi w białoruskiej KGB, przynajmniej do neutralizacji tej siły. Tu teoretycznie nie powinno być problemów. Gorsza sprawa ze Służbą Bezpieczeństwa Łukaszenki! – zakończył.
22
Konrad dotarł do domu wyjątkowo szybko. Przejazd z centrum miasta na Kabaty zajął mu tylko piętnaście minut. Jechał swoim saabem z prędkością relaks, jak ją określał, to znaczy tak, by czuć orzeźwiający wiatr na twarzy, ale bez konieczności wkładania czapki. Mimo że w Warszawie było sporo kabrioletów, Konrad miał wrażenie, że jego antyczny już samochód przyciąga większą uwagę niż inne. Nie było kierowcy, który nie zwróciłby na niego uwagi.
Od dawna zdawał sobie sprawę, że ściąganie na siebie uwagi jest sprzeczne z podstawowymi zasadami profesji oficera wywiadu, ale jego odwzajemnione uczucie do tego właśnie samochodu było silniejsze.
Zaparkował w garażu i wjechał windą na czwarte piętro. Gdy wszedł do mieszkania, przypomniał sobie, że nie kupił piwa, więc zszedł do małego sklepu koło domu i kupił sześć piw Warka Strong w butelkach. Marcin miał być za godzinę.
Zdążył jeszcze wziąć prysznic i zmienić ubranie. Uruchomił zestaw muzyczny Sony podłączony do radia internetowego i wybrał swoją ulubioną stację.
Z głośników popłynęły dźwięki, które już znał.
W pierwszej chwili przeleciało mu przez myśl, że to wokaliza z jakiegoś utworu Preisnera. Nagle zatrzymał się w bezruchu. Stojąc pośrodku pokoju, słuchał, jak za melodią podąża czysty, piękny kobiecy głos, który go otacza i paraliżuje. Czuł dreszcze przebiegające po ramionach, nagle zrobiło mu się zimno. Miał wrażenie, że zapada się do wnętrza, a myśli jak w transie biegną za głosem pieśni. Bał się tylko, że ten głos za chwilę zamilknie, i na ułamek sekundy ta świadomość przemieniła się w rozpacz.
W końcu przebudził go głos spikera. Nie wiedział, czy stał tak minutę, czy kwadrans ani skąd w jego dłoni wziął się pusty kubek. Z odczuciem relaksującego fizycznego zmęczenia i pustym szumem w głowie opadł na kanapę. Dochodził do siebie powoli, nie mogąc się uporać z coraz bardziej dręczącą myślą, skąd zna to nagranie. Niewątpliwie już gdzieś je słyszał. I to na pewno nie był Preisner! Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego poprzednio nie wywarło na nim takiego wrażenia! Kiedyś częściej wpadał w takie stany pod wpływem muzyki, ale już dawno mu się to nie zdarzyło. Być może sprawa archiwum tak pobudziła jego emocje, że muzyka zadziałała jak narkotyk.
Może… Muszę ustalić, co to było, bo będzie mnie to nieustannie męczyć – pomyślał.
Wziął głęboki oddech i przypomniał sobie, że nie wstawił piwa do lodówki. W kuchni zapisał godzinę – 18.32 – i postanowił, że wyśle do redakcji radia maila z pytaniem o ten utwór.
Dzwonek domofonu odezwał się za piętnaście siódma.
Konrad otworzył bramę, nie podnosząc słuchawki, i zostawił uchylone drzwi. Po chwili wszedł Marcin z plecakiem, w którym pobrzękiwały butelki.
– Piwo już kupiłem! – krzyknął do niego z kuchni Konrad. – Jesteś głodny? – zapytał.
– Owszem! – odparł Marcin.
– Do wyboru. Możemy zamówić pizzę lub chińszczyznę. Mają tutaj doskonałą zupę pekińską i krewetki w cieście sezamowym. Co bierzemy?
– Wolę chińszczyznę.
– Przejrzyj ulotkę restauracji Mistrz Azja i zamawiaj. Zjemy na balkonie, okay? – Konrad zdjął z lodówki brązową kartkę i podał Marcinowi.
Marcin przeniósł się na kanapę do salonu, wziął telefon i ściszył ryczące radio.
Usiedli na balkonie. Konrad podał piwo i opuścił markizę, zacieniając miejsce, w którym siedzieli.
– Szefie… – zaczął Marcin. – Chciałem porozmawiać o pewnej sprawie, która wydawała mi się ważna, ale po tym, co szef powiedział dzisiaj rano w firmie, nie mogę o niczym innym myśleć. Wszystko mi się miesza!
– Co ci się miesza, Marcinku?
– No, może nie miesza, ale jestem pod wrażeniem… Zrozumiałem coś, o czym wcześniej nie miałem pojęcia. Chcę powiedzieć, że… – zawiesił głos – że może szef na mnie liczyć. Zrobię wszystko, co tylko będzie trzeba. Nie chcę, by szef myślał, że to sprawa osobista… chociaż też… ale po prostu uważam, że tak trzeba. – Jego głos brzmiał trochę dziecinnie, ale szczerze i poważnie. – Dziękuję, że wziął mnie szef do tej roboty, że mi zaufał, zanim się dowiedział, o czym chcę dziś z szefem porozmawiać.
– To nie ma dla mnie znaczenia – odparł Konrad.
– Dla mnie ma, szefie! I to duże!
– Jesteś jeszcze młodym, ale już doświadczonym oficerem. Masz nosa do tej roboty i nigdy się na tobie nie zawiodłem…
Konrad powstrzymał się, by mu nie powiedzieć, że zwyczajnie go lubi, bo nie chciał, aby jego oficerowie, z wyjątkiem Sary, mieli poczucie zbytniego skracania dystansu. Po prostu nie używał takich słów, ale oni i tak wiedzieli, jak jest.
– Właśnie dlatego, że tak szef mówi, że mi ufa, że będę uczestniczył w tej operacji, czuję się jak zbity pies! Czuję się podle!
Marcin był autentycznie smutny. Konrad nigdy nie widział go w takim stanie i lekko się zaniepokoił. Już chciał coś powiedzieć, lecz Marcin ciągnął dalej:
– Szefie! Powiem tak! Jeżeli po tym, co szef usłyszy, wyrzuci mnie z Wydziału… czy cokolwiek… zrozumiem to! Mój stosunek do szefa się nie zmieni… Zawsze będzie szef moim mentorem. Efendim. – Marcin trzymał cały czas piwo w ręku, ale nie pił.
– Nie kręć już! Bez tych dyrdymałów! O co chodzi? – zapytał Konrad zdecydowanym, ale miłym tonem, by ulżyć mu w wyraźnie już męczącym wywodzie.
Marcin wypił jednym pociągnięciem pół szklanki piwa i odstawił ją powoli na stół.
– Jestem szpiegiem…
– To dobrze! – wtrącił żartobliwie Konrad. – Wszyscy jesteśmy szpiegami.
– Nie! Źle się wyraziłem. Nie o to chodzi…
– Rosyjskim, niemieckim, tureckim…?
– Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego – wydusił z siebie po chwili Marcin i jak zbity pies spojrzał Konradowi prosto w oczy.
– No? I co z tego? – obojętnie zareagował Konrad.
– Jak to co z tego? – odparł zdziwiony Marcin. – Zgodziłem się donosić, co się dzieje w Wydziale! Donosić na szefa, na Sarę, na wszystkich! Złamałem się, kurwa! Czuję do siebie wstręt! A teraz to już w ogóle jestem śmieciem!
– Spoko. Po kolei. Jak to było? Opowiedz od początku.
– Mam wrażenie, że to robota naszego naczelnika.
– No więc właśnie. Zastanów się. Po co im taki donosiciel jak ty, skoro mają u nas Belika? Bez sensu! – skomentował Konrad tylko po to, żeby go uspokoić.
Doskonale wiedział, że Marcin jest im potrzebny jak listek figowy, by znaleźć coś na niego, Konrada, i w końcu pozbyć się go z Wydziału i Agencji. Pewnie potrzebne jest miejsce dla jakiegoś kumpla z ABW. A w Agencji Wywiadu zawsze można coś znaleźć na każdego, bo takie jest życie na krawędzi.
– To było tak. Jakieś dwa miesiące temu, akurat gdy szef wyjechał, wezwała mnie ta Lonia, niedouczona, „Mała Głowa”. I nieudolnie legendując, próbowała uzyskać ode mnie informację, co się dzieje w Wydziale. Najbardziej ją interesowały relacje między szefem i Sarą. Pytania zmierzały w kierunku spraw intymnych… – Marcin przerwał i przewrócił oczami. – Powiedziałem, że nic nie wiem, że wszystko jest normalnie. Wcześniej słyszałem od kogoś, że Lonia nie lubi Sary… no… takie tam… Rozumie szef, jak dziewczyny się ścigają, to zawsze sobie obetrą kolana albo coś jeszcze… I rzeczywiście jej pytania szły trochę za daleko. Tak mi się wydawało.
– Ciekawe… Tylko to? – zapytał obojętnie Konrad, ale to, co usłyszał, mocno go zaniepokoiło.
– Skąd! – ciągnął Marcin z coraz większym zaangażowaniem. – Chciała też wiedzieć, czy nie robi szef jakichś przekrętów finansowych, nie naciąga na dietach zagranicznych… tego typu pytania. Czy kontroluje wydatki M-Irka. Czy spotyka się po pracy z Lutkiem albo ze starymi esbekami. Wzywa mnie raz w tygodniu i w imieniu swojego naczelnika zabrania mi mówić o tym komukolwiek. Ale mam nieodparte wrażenie, że „Mała Głowa” robi to nie tylko z jego polecenia, lecz także z powodów osobistych. Jakie ona ma moralne prawo pytać o takie rzeczy, kiedy sama znana jest z najgłośniejszego skandalu erotycznego w dziejach Agencji? Bo o innych jej sukcesach jakoś nikt nie słyszał. I jeszcze ten jej strój i makijaż! Jak ruska papuga…
– Marcin! – krzyknął Konrad, bo choć sam też tak uważał, wolał przerwać to samonakręcanie, w jakie jego podwładny wyraźnie popadł. – Nie ma problemu, jeżeli mówisz jej prawdę. A znam cię i wiem, że nie jesteś konfabulantem. Ja nie mam nic do ukrycia… – Konrad zawiesił głos. – A w zasadzie nie miałem. Do dzisiaj. I mam tylko wyrzuty sumienia, że wciągnąłem was w sprawę tego archiwum…
– Szefie, to nie tak! Ja naprawdę wierzę, że to, co robimy, jest słuszne.
– Dziękuję ci!
Wyraz twarzy Marcina zmienił się nie do poznania. Widać było, jaką ulgę sprawiło mu to wyznanie i obojętna reakcja Konrada, którą odczytał jako wotum zaufania. I miał rację, bo to nie sprawa jego donosicielstwa czy wybujałej fantazji seksualnej pani Loni zrobiła na szefie wrażenie. Konrad uzmysłowił sobie coś, co już wiedział, ale teraz dotarło to do niego z jeszcze większą siłą. To, o czym Marcin w swojej szczerej naiwności nie miał pojęcia, a czego był narzędziem i ofiarą. W ciągu ostatnich lat partia rządząca, kierując się własną ideą naprawy państwa, podstęp, podejrzliwość, arogancję wyniosła do rangi cnót. Manipulowanie materiałami IPN stało się orężem. Jednak wcześniej Konrad nigdy nie przypuszczał, że owe cnoty zostaną przeniesione także do życia wewnętrznego Agencji Wywiadu. Ofiarą padli, jak widać na przykładzie Marcina, młodzi oficerowie, niedoświadczeni i jeszcze nieodporni na podłość i podstęp. Tak naprawdę w pracy wywiadowczej nie można nic nikomu kazać, a tym bardziej straszyć badaniem na wykrywaczu kłamstwa. Sukces możliwy jest wyłącznie w atmosferze zaufania i oddania sprawie. Tylko wtedy oficer może przetestować siebie, swoją odwagę i pomysłowość.
W naszej Agencji – pomyślał Konrad – wystarczą dwa, trzy takie przypadki jak sprawa Marcina, by wirus demoralizacji zaczął zżerać najsłabszych. A w takiej służbie, jaką jest wywiad, nie ma nic gorszego. I jeszcze ten profesorek z Torunia, przyjaciel „Generała”, specjalista teoretyk od służb specjalnych, który agenta na oczy nie widział, miesza jakimiś pomysłami o rozedrganiu… czy coś takiego. Czy w tym Toruniu nie ma już normalnych ludzi? Jak można być profesorem od służb specjalnych? Nie ma takiej nauki i nigdy nie będzie, bo inaczej powstałaby już dawno. Razem z nauką o prostytucji. Ogólnych zasad szpiegostwa można się nauczyć, to dwie nieduże książki, ale oficerem wywiadu trzeba się urodzić i często nie są do tego potrzebne żadne szkoły. Szpiegostwo to są wszystkie paranauki świata razem wzięte, od parapsychologii i prawa zaczynając, na teoriach kwantowych i paraspeleologii kończąc. Dlaczego politycy, ich doradcy, profesorowie niszczą własną służbę, takich oficerów jak Marcin? Przecież sami chcieli mieć już tylko swoich, młodych, nieskażonych komuną! Czy po takim gwałcie Marcin będzie jeszcze normalnym oficerem? Czy udział w zaplanowanej przeze mnie operacji pomoże mu uwierzyć, że służymy słusznej sprawie i jesteśmy prawdziwymi towarzyszami broni? Czy już nigdy nie będzie donosicielem i nie sprzeniewierzy się sobie samemu?
Konrad siedział zatopiony w nieuporządkowanych myślach i patrzył na Marcina, który z rozradowaniem i zaangażowaniem coś opowiadał, kiedy rozległo się brzęczenie domofonu.
– Pieniądze leżą w przedpokoju – powiedział z ulgą do Marcina, który poderwał się z fotelika, by odebrać zamówioną chińszczyznę.
Na dzisiaj miał już dość. Nie Marcina, tylko tych natrętnych myśli. Dlaczego w Agencji jest tak, jak jest, i dlaczego nikomu nie zależy, żeby było lepiej? A przecież jeszcze niedawno polski wywiad był w pierwszej piątce.
Co to był za utwór? – próbował sobie przypomnieć. Na pewno nie Preisner ani Morricone.
23
Trzy flagi lekko powiewały w podmuchach bryzy. Monumentalne cielsko promu Scandinavia stało nieruchomo w porcie Nynäshamn. Przez chwilę Jorgensenowi się wydawało, że zna ten statek.
W tłumie ludzi wypełniającym duszną halę odpraw czekał niecierpliwie, aż zaczną wpuszczać na pokład. Był już trochę zmęczony. Dojazd z Jakobsbergu kolejką, która zatrzymywała się na niezliczonych stacjach, trwał ponad godzinę.
Jorgensen starał wsłuchiwać się w rozmowę chłopaka i dziewczyny, którzy objuczeni plecakami stali tuż za nim. Nagle temperatura głosów w hali wzrosła i wszyscy zaczęli się przesuwać w kierunku wejścia na prom.
Najpierw długi korytarz, a potem strome schody. Był zadowolony, że wziął tylko torbę na ramię. Koszula na zmianę, zapasowe skarpetki, bielizna, kosmetyki i ciężkie brązowe pudełko obite starym mosiądzem – to wszystko.
Usiadł na rozkładanym łóżku w kabinie numer 6020 i sprawdził, czy będzie mu się wygodnie spało. Przez chwilę nasłuchiwał głosów dochodzących z kabiny obok, najwyraźniej jakiejś polskiej rodziny. Pomyślał, że dzieci pójdą wkrótce spać i hałas za ścianą umilknie. Nagle z zadumy wyrwał go ostry głos spikerki witający gości na promie i zachęcający do zapoznania się z zasadami bezpieczeństwa.
Stwierdził z satysfakcją, że wszystko doskonale zrozumiał. Podszedł do okna, z którego rozpościerał się widok na pobliską kamienną wyspę porośniętą sosnami.
To był błąd, że zdecydowałem się jechać na swoim prawdziwym paszporcie, ale przecież nie miałem wyjścia – pomyślał. Jechać na nieważnym paszporcie byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne. Ale nie ma co się martwić! Już jestem na promie i wszystko będzie dobrze! Z Polakami nie powinno być problemów, szczególnie teraz, kiedy już nie ma granic – próbował się uspokajać.
– Pójdę obejrzeć prom! – powiedział do siebie i zaczął się rozglądać za miejscem, w którym mógłby schować swoje brązowe pudełko.
Nie było wielkiego wyboru, więc ukrył je pod pościelą na złożonej piętrowej pryczy. Zresztą dlaczego ktoś miałby je ukraść? Na co ono komu?
Przez chwilę się zawahał, czy nie wyjąć pudełka i po prostu nie postawić go na stoliku. Zaraz jednak do niego dotarło, że nawet przypadkowa strata uniemożliwiłaby mu wykonanie zadania w Gdańsku. Ale jakoś się tym specjalnie nie przejął. Aż go to zdziwiło. Kiedyś nosiłby je przy sobie, a w nocy trzymał pod poduszką. Zostawił pudełko tam, gdzie było, i wyszedł z kabiny, dokładnie sprawdzając, czy drzwi się zamknęły.
Spacerując po promie, ze zdumieniem stwierdził, że ściany ozdobione są fotografiami Gotlandii. Na jednej, wiszącej na pokładzie restauracyjnym, zauważył fragment ogrodu botanicznego w Visby, z wyraźnie widoczną zieloną altaną, w której niedawno był.
Stanął i zaczął studiować zdjęcie kawałek po kawałku, każdy element, ulicę, dom, ścieżkę. Wczytywał się w nie z najwyższą uwagą. Miał wrażenie, że kryje się w nim jakaś mityczna tajemnica, zagadka, na którą odpowiedź zna tylko on. Stał tak może kilkanaście minut, nie był pewien. Zorientował się, gdy poczuł na plecach wzrok starszej pani siedzącej na foteliku obok recepcji.
Wyszedł na pokład i zaczerpnął letniego, rześkiego morskiego powietrza. Zastanawiał się, dlaczego to zdjęcie zrobiło na nim takie wrażenie.
Nie jestem przesądny… przecież to nic nie oznacza. Skąd u mnie takie myśli?
Stał oparty o barierkę, spoglądając w dół na szarozieloną toń morskiej wody, gdy poczuł czyjeś dotknięcie.
Zobaczył niskiego, krępego mężczyznę o okrągłej nieogolonej twarzy, zbyt długich włosach i wesołych oczach. W grubych, zniszczonych dłoniach nieznajomy trzymał wycelowanego weń papierosa.
– Czy pan ogień może ma? – zapytał.
Jorgensen dosłyszał w jego głosie coś miłego, znajomego. Te słowa zabrzmiały miękko i lekko, łagodnie, nie tak jak polski, który dotąd słyszał. Po prostu inaczej. Jednak znajomo.
– Nie, nie palę! – odparł prawie identycznym śpiewnym językiem. – Skąd pan jest? – zapytał z zaciekawieniem i obdarzył mężczyznę szczerym uśmiechem.
– Z Białorusi… koło Grodna żyjemy. A wy?
– Ja też tam kiedyś mieszkałem. – Jorgensen starał się mówić powoli, wyraźnie, z radością człowieka, który po latach odzyskał mowę.
– A wy tiepier kto? Szwed? – Nieznajomy patrzył na Jorgensena okrągłymi oczami.
– Mieszkam w Szwecji od dawna, ale urodziłem się w grodzieńskiej obłasti, we wsi Miedwiedki. Wiesz może, gdzie to jest? – Było to pierwsze od lat tak długie zdanie wypowiedziane przez niego po polsku i chyba najważniejsze.
Nawet przez chwilę nie pomyślał, że ujawnił swoją prawdziwą tożsamość, i to obcej osobie. Ale nie czuł zagrożenia ze strony anonimowego Białorusina. Potrzeba rozmowy, kontaktu z kimś stamtąd była tak silna, że gotów był zatrzymać go nawet na siłę.
– Nie, nie wiem – odpowiedział Białorusin.
– No tak, tej wsi już przecież nie ma – zreflektował się Jorgensen. – Mogę postawić wam piwo? – zapytał nagle.
– Ja z kolegą, ale bardzo chętnie…
– Może być z kolegą. To dobrze. Porozmawiamy trochę…
Białorusin wyglądał na zadowolonego. Wyciągnął rękę.
– Nazywam się Andriej, a mój kolega Alosza.
Jorgensen zamarł, trzymając ciężką dłoń Andrieja. Myślał, jak ma się przedstawić, i nie mógł sobie przypomnieć.
24
O wpół do pierwszej M-Irek zadzwonili do Konrada.
– Gotowe, szefie.
– Zaraz do was przyjdę. Nikogo nie wpuszczajcie – odpowiedział.
Gdy wszedł do ich pokoju, oszklone ściany były już zasłonięte roletami. Wnętrze wypełniało słońce wpadające przez ogromne okno.
M-Irek stali za dużym stołem, na którym leżały dwa kolorowe dokumenty w foliowych koszulkach. Konrad pochylił się nad blatem i przyglądał się im przez chwilę. Następnie naciągnął lateksowe rękawiczki, wyjął z folii oba dokumenty, położył jeden obok drugiego i usiadł na krześle. Oglądał je w ciszy, dokładnie, uważnie, jak stary, doświadczony filatelista podejrzewający fałszerstwo Złotego Mauritiusa.
– Panowie, jestem pełen uznania. Cudo! Arcydzieło fałszerstwa! – Podniósł się z krzesła i kręcąc głową na znak niedowierzania, czy też raczej uznania, ze szczerym uśmiechem dodał: – To jest nasz megawirus, koń trojański. Dzieło godne największych mistrzów. Musi się sprawdzić!
– Szefie! Jak widać, oba dokumenty nie są identyczne…
– I nie miały być – szybko rzucił Konrad.
– Zgodnie z założeniem są one do siebie łudząco podobne…
– Skąd wzięliście papier? Wygląda nadzwyczaj autentycznie…
– Szefie! Jeżeli mamy przedstawić rezultaty naszej pracy, to niech się szef na chwilę zamknie – powiedział Irek zupełnie poważnie.
– Teoretycznie najtrudniejsze było zdobycie przedwojennych kredek. Okazało się jednak, że jak zwykle niezastąpieni są kolekcjonerzy, hobbyści i inni maniacy, z których usług czasami korzystamy… – rozpoczął Mirek.
– I Internet – dodał Irek. – Tym razem za niewielką opłatą wypożyczyliśmy komplet oryginalnych przedwojennych kredek niemieckiej firmy Staedtler. Nie wiemy, jakich kredek użyto do sporządzenia dokumentu, i praktycznie jest to obecnie nie do ustalenia.
– Jeżeli nie ma materiału porównawczego, nikt tego nie ustali – z wielką powagą stwierdził Mirek.
– Oryginalny dokument został sporządzony przez oficerów przedwojennego polskiego wywiadu, wykonany natomiast w… czterdziestym drugim lub czterdziestym trzecim roku? – Irek spojrzał pytająco na Konrada.
– Jeżeli tak – kontynuował Mirek – to uznaliśmy, że musimy użyć kredek, z których korzystali ówcześni polscy kartografowie wojskowi. Inaczej nie będzie to przekonujące. Dzięki polskim hobbystom ustaliliśmy, że w wojsku używano głównie produktów firmy Staedtler.
– Zatem kredki pasują! Co dalej? – rzucił z niecierpliwością Konrad.
– Mamy kredki… Teraz potrzebny był przedwojenny papier. W tym momencie musimy się przyznać do poważnego przestępstwa…
Konrad spojrzał ze zdziwieniem, podejrzewając M-Irka o kolejny niestandardowy pomysł. A przecież i tak, zlecając im tę robotę, powiedział wyraźnie: „Nieważne, jak to zrobicie. Ma być gotowe za dwa dni”.
– Otóż papier pochodzi z pracy magisterskiej niejakiego Mieczysława Bieguna z tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku. Na początku i na końcu były puste kartki. Tak się wtedy robiło, żeby było ładniej, bardziej elegancko…
– Poważnie – dodał Irek.
– No to ciach, i wycięliśmy…
– A skąd wzięliście pracę tego Bieguna? – zapytał Konrad.
– No właśnie… Z Biblioteki Narodowej.
– A dlaczego praca magisterska jakiegoś Bieguna jest w Bibliotece Narodowej? Gdzieś słyszałem to nazwisko…
– Też nie wiemy! – odpowiedzieli zgodnie jak na komendę.
– No dobrze, w końcu wycięliście puste kartki… tak? Biblioteka nie straciła zatem żadnego tekstu, ani jednego słowa, ni literki… Nawet nie jestem pewny, czy doszło do uszkodzenia dzieła… prawda? – Ton Konrada jednoznacznie wskazywał na lekką ironię.
– Mamy kredki, mamy papier… Teraz szkic! Co ma być na dokumencie… – zaczął poważniej Mirek.
– Zawartość dokumentu, jego treść to robota Lutka – wyjaśnił Irek. – Wykonał nieprawdopodobną pracę. Siedział nad zdjęciami satelitarnymi twierdzy brzeskiej i w Internecie przez siedemdziesiąt godzin, bez snu, żywiąc się swoimi koktajlami warzywno-owocowymi.
Położył na stole ogromny arkusz. Zdjęcie satelitarne cytadeli twierdzy w Brześciu było poznaczone różnokolorowymi kreskami, kółkami, cyframi, literami. Na brzegach widniały również jakieś obliczenia. Konrad miał wrażenie, że brak w tym elementarnego porządku i logiki.
– Według Lutka skrzynia…
– A gdzie on jest? – zapytał nagle Konrad.
– Śpi!
– Chyba przesadza z tą skromnością. Będę musiał z nim porozmawiać…
– Według Lutka – powtórzył Irek – skrzynia jest tutaj! – wskazał czerwone kółko. Następnie podszedł do drugiego stołu i przyniósł identycznych rozmiarów arkusz, który położył na zdjęciu satelitarnym.
– Co to takiego? – zainteresował się Konrad.
– Tym razem pomógł nam hobbysta z Niemiec. To kopia polskiego przedwojennego planu twierdzy. Bardzo dokładna, już nie tajna. Powiększyliśmy z Lutkiem jej fragment do pełnej zgodności ze skalą zdjęcia i nałożyliśmy jedno na drugie.
Tymczasem Mirek zakrył okno i zapalił światło pod szklanym blatem. Pojawił się wyraźny obraz, składający się z rysunku, zdjęcia i znaków postawionych przez Lutka. Konrad przyjrzał się dokładniej tej niezwykłej kompozycji i dopiero teraz zauważył, że praca Lutka miała określony porządek i sens.
– Na podstawie szkicu profesora i jego opowieści Lutek dokonał analizy topograficznej twierdzy i wytypował miejsce zakopania skrzyni. Najpierw na podstawie planu od Niemca, potem nałożył na to zdjęcie satelitarne. Wyszło, że to tutaj, plus minus dwa metry. – Irek wskazał ręką czerwone kółko. – Lutek jest pewny w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach! To są ściągnięte z Internetu zdjęcia horyzontalne tego miejsca. – Podał Konradowi plik fotografii A4.
– Nie będzie łatwo! No dobrze, pokażcie mi teraz to drugie miejsce – powiedział, przejrzawszy zdjęcia.
– Lutek wytypował punkt, który nazwaliśmy „Siurpriz”, po drugiej stronie cytadeli. Tak usytuowany, by można było go obserwować z dużej i bezpiecznej odległości, także w nocy. – Irek wziął wskaźnik i pokazał Konradowi zielone kółko na mapie. – Miejsce położone jest około trzystu siedemdziesięciu metrów na północny zachód od wejścia, po drugiej stronie niedużego zagajnika, niewidoczne z drogi głównej. W pobliżu są ruiny fortu. Punkt obserwacyjny Lutka jest tutaj – pokazał strzałką – około trzystu dwudziestu metrów na północ, na wałach otaczających twierdzę. Widoku nie zasłaniają żadne drzewa, a Lutek może stąd szybko i bezpiecznie ewakuować się do miasta i ukryć.
– Wygląda dobrze! Nazwa też mi się podoba… Dowcipnisie! – stwierdził z przekąsem Konrad. – Musimy to jednak jeszcze przećwiczyć, jak się wyśpi nasz gromowładny komandos. W porządku, co dalej?
– Teraz, szefie, gdy mieliśmy już punkt „Siurpriz”, mogliśmy przystąpić do produkcji właściwego dokumentu – rozpoczął Mirek. – Wyszliśmy z założenia, że to nie będzie oczywiście kopia, bo być nie może, lecz dokument łudząco przypominający oryginał, wskazujący na „Siurpriz” jako miejsce ukrycia skrzyni. Musiał też zawierać wszystkie cechy indywidualne oryginału profesora, jak charakter pisma, kolorystykę, zabrudzenia. W rzeczywistości udało nam się skopiować dokument, wprowadzając dodatkowe informacje, a inne wymazując, tak by nie było najmniejszej wątpliwości, że skrzynia jest w punkcie „Siurpriz”.
– A jeżeli Rosjanie zbadają dokument? Przecież nie są durniami, mogą podejrzewać, że to nasza inspiracja, że chcemy ich wpuścić w kanał. Zakładam, że będą chcieli zobaczyć oryginał, chociaż na chwilę, żeby go zbadać… – Konrad przechadzał się po pokoju, mówiąc, jakby się głośno zastanawiał.
– Dokument sprawia dobre wrażenie – wtrącił Irek. – Nawet dla znawcy, który weźmie go do rąk, jest absolutnie przekonujący… Najwyżej specjalistyczne badanie laboratoryjne mogłoby wzbudzić pewne wątpliwości… ale i to nie sądzę. Poddaliśmy go nawet utlenianiu, by kredka wyblakła i wyglądała bardziej naturalnie…
– Szefie, nie jesteśmy zawodowymi fałszerzami, znamy trochę technikę kryminalistyczną – odezwał się Mirek, jakby sądził, że Konrad jest niezadowolony – ale zrobiliśmy co w naszej mocy…
– Panowie, źle mnie zrozumieliście. To jest wspaniałe dzieło, niezwykłe! Powiem wprost: jestem dumny, że z wami pracuję, i dobrze o tym wiecie! Nie ma idealnego falsyfikatu, bo wówczas nie byłby to falsyfikat. A w naszej pracy, jak wiadomo, nie da się wszystkiego przewidzieć, zaplanować. Szczęście, przypadek i syndrom nieodrobionych lekcji są aktorami każdego naszego przedstawienia, czy tego chcemy, czy nie. I tak też jest w tym przypadku. Miejmy więc nadzieję, że Rosjanie to kupią! Wtedy ich mamy! – powiedział Konrad lekko podniesionym głosem i w duchu zawstydził się swojego patosu.
– Teraz ostatnia sprawa – przejął inicjatywę Irek. – Zabezpieczenie dokumentu na wypadek, gdyby ktoś próbował go skopiować…
– Panowie! Mówiłem już, że to nadzwyczaj ważne – przerwał mu Konrad. – Sądzę, że Rosjanie będą chcieli mieć choć kopię tego planu, by poddać go przynajmniej ogólnej analizie pod kątem jego wiarygodności. Wiarygodności zawartości merytorycznej, nie technicznej. Od tego dokumentu wiele zależy. Przede wszystkim dla nich! Na jego podstawie będą musieli podjąć ważne i mocno ryzykowne decyzje. Czy nasz plan się powiódł i czy dali się nabrać, dowiemy się na samym końcu. Ostatniego dnia. I wtedy też się okaże, czy popełniliśmy błąd, czy udało im się nas przechytrzyć i przejrzeć nasz podstęp… – Zobaczył zdziwione twarze M-Irka, zrozumiał i szybko się poprawił: – Może nie powinienem był powiedzieć „popełniliśmy błąd”, tylko raczej „nie zdołaliśmy wszystkiego przewidzieć”.
– Więc tak, szefie… – Mirek wziął duże szkło powiększające i podszedł do Konrada. – Tutaj, tutaj i tutaj umieściłem światłoczułe kropki. Teraz są one zupełnie niewidoczne. Każda jest innej czułości. Teoretycznie powinny pozwolić zidentyfikować, czy dokument został skopiowany na kserokopiarce, czy aparatem fotograficznym z błyskiem. To jest nasz eksperyment i trudno powiedzieć, czy się uda… taką przynajmniej mamy nadzieję.
– Wystawienie dokumentu na mocne światło słoneczne przez dłuższy czas lub silne oświetlenie z innego źródła może wywołać podobny efekt – dodał Irek – ale, jak rozumiemy, naturalnym miejscem przechowywania dokumentu jest szafa pancerna w IPN i najbardziej prawdopodobnym sposobem skopiowania będzie ksero. – Popatrzył pytająco na Konrada, który skinął głową.
– Zrobiliśmy coś jeszcze – wrzucił teraz Mirek. – Jak szef widzi, oryginalny dokument jest w foliowej koszulce i można go w ten sposób oglądać, ale gorzej z kserowaniem czy zdejmowaniem aparatem fotograficznym, gdyż obraz będzie dawać refleks. Trzeba najpierw wyjąć dokument z koszulki, co jest łatwe. A że papier jest teraz wyczyszczony z odcisków, niewykluczone, że złapiemy sprawcę także w ten sposób…
– Doskonale! Jest szansa, że się uda. Powinno… Sprawdzimy za tydzień. – Konrad był więcej niż zadowolony i szczerze chciał to okazać M-Irkowi. – Jeżeli kropka się zabarwi, to będzie znaczyło, że jest rosyjski kret. Potem musimy go wyłowić. Ale upewnimy się dopiero, gdy będziemy mieć skrzynię… – Zamyślił się na chwilę. – Jedno jest uzależnione od drugiego, a czy w naszej pracy istnieje zbieg okoliczności?
25
Granicę białorusko-ukraińską przejechał bez problemów. Miał dobre dokumenty i aktualną delegację służbową wystawioną przez państwową firmę, a w rzeczywistości produkt sekcji legalizacji Wydziału „Q” AW. Mimo to, kiedy przekraczał granicę, nie opuszczało go zdenerwowanie.
Wychodząc z domu, zabrał nawet ze sobą broń, ale zaskoczony bezsensem tego czynu wrócił i zostawił ją w skrytce. Teraz, już na dworcu w Kijowie, poczuł odprężenie i powracające poczucie równowagi.
Przez całą drogę zastanawiał się, co powiedzieć Sarze. Miał tylko dwie możliwości: wyjawić jej całą prawdę lub nie wyjawić nic. Wybór był teoretycznie prosty. To nie była sprawa jego uczciwości. Nie chodziło też o kłamstwo. Rozważając swoje postępowanie, „Travis” nie myślał o nim w tych kategoriach. Interesowało go tylko, kto weźmie odpowiedzialność za to, co się stało.
Jeżeli wszystko powie Sarze, wówczas odpowiedzialność spada na państwo. Trzeba będzie przeprowadzić formalne dochodzenie, przesłuchać świadków i tak dalej. Uczciwa ocena zdarzenia byłaby w gruncie rzeczy niemożliwa, gdyż musiałaby się oprzeć wyłącznie na jego wyjaśnieniach. A w takiej sytuacji, po oficjalnych zapewnieniach typu „rozumiemy”, „nie miał pan innego wyjścia”, powoli zacznie tworzyć się wokół niego atmosfera próżni. Zdawał sobie sprawę, że zostanie wydany wyrok, tyle że bez możliwości jego wykonania.
„Travis” doskonale wiedział – mówiła mu o tym Sara podczas szkolenia i nauczył się tego w KGB – że w służbach specjalnych obowiązuje kardynalna zasada: „Wszystkie wątpliwości tłumaczone są na twoją niekorzyść”. Kiedyś wydawała mu się idiotyczna, lecz z biegiem czasu zrozumiał jej sens, szczególnie gdy musiał sam podjąć decyzję. Wtedy ta zasada jak bakteria wzmacnia system immunologiczny każdego oficera, ale też chroni całą służbę przed błędnymi decyzjami oficerów. Chroni państwo. Powinien się jej poddać i przyjąć swój los z pokorą. Wiedział jednak, że obejmie ona również Sarę, która przecież stworzyła „Travisa”.
Czuł silną potrzebę, by komuś o tym powiedzieć. Zrzucić z siebie choć odrobinę tego strasznego ciężaru. Podzielić się odpowiedzialnością. Pomyślał jednak zaraz, że nie może tego zrobić. On ponosi całą odpowiedzialność. On podjął decyzję i musi ponieść jej konsekwencje.
Wziął taksówkę i kazał się zawieźć na plac Nezależnosti. Kijów znał słabo. Był tutaj dopiero drugi raz, więc musiał improwizować.
Zostało mu dużo czasu. Spotkanie z Sarą miał umówione dopiero na osiemnastą. Dzień był pochmurny, ale na szczęście nie padało.
Deszcz bardzo utrudnia realizację trasy sprawdzeniowej i wymusza większy wkład szpiegowskiego kunsztu – pomyślał bez entuzjazmu.
Usiadł na ławce i wyjął z teczki kanapkę z szynką i żółtym serem, którą przygotował sobie jeszcze w Mińsku. Obserwował otoczenie, chociaż i tak wiedział, że w tym miejscu nic nie zauważy, ale nie przejmował się specjalnie. Na dużej otwartej przestrzeni placu widział ludzkie punkciki poruszające się we wszystkich kierunkach. Gdzieś daleko, za rozbudzoną już fontanną, stała nieruchomo czarna postać archanioła Gabriela. Za nią wynurzała się z ziemi wielka szklana kula. W tle dostrzegł logo McDonald’sa i przez chwilę pomyślał o cheeseburgerze.
Sara na pewno już tu jest, gdzieś tam, wśród tych punkcików! Kiedy to sobie uświadomił, zrobiło mu się jakoś dziwnie przyjemnie. Jak to jest… dwoje oficerów polskiego wywiadu spędza osobno cały dzień w Kijowie, by wreszcie spotkać się w jednym miejscu.
Nie… nie mogę jej powiedzieć! – dotarło nagle do niego.
Miał poczucie, jakby ktoś inny podjął decyzję, a on natychmiast się z nią zgodził, bo wydawała się taka oczywista.
Wszystko opiszę i zakoduję na pendrivie. Jako dokument do odczytania. Kiedyś… tak będzie najlepiej.
Zjadł kanapkę, ale nadal był głodny. Pomyślał o barszczu ukraińskim. Wyjął plan Kijowa i studiował go przez chwilę. Napił się ciepłej coli z butelki i ruszył powoli Chreszczatykiem w kierunku Dniepru. Szedł szerokim, zadrzewionym bulwarem i miał wrażenie, że wszyscy mijający go przechodnie poruszają się w przyspieszonym tempie, jak zamazane cienie w wideoklipie na MTV.
Zaczął się zastanawiać, jak opisać wydarzenia ostatnich dwóch tygodni. Jakich użyć słów. Jak oddać prawdę. O faktach, o sobie, swoich uczuciach. O tym, co czuje teraz. I dlaczego to zrobił. Nie wiedział, czy to ma być wyznanie, czy może jednak zeznanie. Jak napisać prawdę? Czy prosić o przebaczenie, a jeżeli tak, to kogo? Przeczytał tyle książek, obejrzał tyle filmów, wychowany w szczęśliwym domu, w którym wiara prawosławna była prawdziwym fundamentem. I nagle wszystko to na nic! Do niczego się nie przydało!
Jeżeli przez całe życie kierujesz się zasadami i przegrasz, to po co ci takie zasady? Może to nie są zasady! Jak to było? Muszę teraz na chłodno uporządkować wszystkie zdarzenia – pomyślał Oleg Popow, w rzeczywistości Igor Szaniawski, kapitan polskiego wywiadu.
Tak… to było w środę… pod koniec pracy. Stepanowycz przyszedł do mojego pokoju. Od razu coś mnie tknęło, bo chociaż się znaliśmy, nigdy wcześniej tego nie zrobił. Pułkownik kontrwywiadu, książę KGB… to on wzywał do siebie. W szczególności takich jak ja, z Wydziału Technicznego. Wszyscy wiedzieli, że to chciwy i do cna skorumpowany oficer. I bezwzględny!
Wiedziałem, że coś się stanie, że coś jest nie tak, jak tylko zobaczyłem go siadającego naprzeciw mnie, z tym świdrującym wzrokiem i ironicznym uśmieszkiem. Częstował mnie papierosami, chociaż wiedział, że nie palę. Pewnie chciał sprawdzić, czy się denerwuję. Założył nogę na nogę, zaciągał się mocno i wydmuchiwał dym powoli do góry, jak parowóz. Ale wcale nie wyglądał śmiesznie… Denerwowałem się. Wydawało mi się, że on to widzi i świetnie się bawi. Zaschło mi w ustach i zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć, chociaż starałem się patrzeć mu prosto w twarz. To było tak trudne… jak nigdy dotąd.
Nie pamiętam już teraz, czy to trwało sekundy, czy minuty… ale wydawało mi się, że się nigdy nie skończy. W pewnym momencie uśmiechnął się, tak trochę sztucznie, może nawet złośliwie. Podniósł brwi i zapytał: „Co u ciebie, Popow?”. Gardło miałem jak z drewna, ale wykrztusiłem, że w porządku. Mój głos musiał brzmieć dziwnie i on mógł to zauważyć. Starałem się oddychać regularnie, spokojnie i nie przełykać śliny.
O coś go zapytałem czy coś powiedziałem… nie mogę sobie teraz tego przypomnieć. To dziwne! Pamiętam jedynie, że mnie zignorował. Wtedy powiedział… pamiętam te słowa dokładnie… powiedział: „Oleg, przyjdź o dwudziestej pierwszej do mieszkania na Kachowską. Chcę o czymś z tobą pogadać”. To nawet miło brzmiało… tak mi się teraz wydaje. Nie, nie miło, tylko spokojnie. To było polecenie… nie rozkaz. Pewnie zobaczył zdziwienie na mojej twarzy, bo zaraz dodał: „To prywatna sprawa, ale w twoim interesie. Nie denerwuj się”. Zgasił papierosa i po prostu wyszedł. Ile czasu trzeba, żeby wypalić papierosa? Pięć, sześć minut. Papieros był wypalony w jednej trzeciej, czyli to musiało trwać ze dwie minuty.
Zastanawiałem się, o co może mu chodzić. Przychodziły mi do głowy najróżniejsze myśli. Najbardziej prawdopodobne się wydawało, że to jakieś sprawy finansowe, korupcyjne… on był z tego znany. Byłem prawie pewien, że gdyby mnie rozkuli, to nie tak by się do tego zabrali. To oczywiste! Tak wtedy myślałem. Na pewno! Ale coś nie dawało mi spokoju… więc kiedy szedłem na spotkanie, wziąłem służbową broń. Zastanawiałem się, czy wziąć dyktafon, ale bałem się, że mnie przeszuka. Broń to broń, ale z dyktafonu trudno byłoby się wytłumaczyć. Zresztą nie wiedziałem, czy będzie sam…
„Travis” dotarł do końca bulwaru i zatrzymał się na placu Jewropejskim, przed hotelem Dnipro. Pomyślał, że powinien skorzystać z toalety, ale odstraszył go rząd wielkich ponurych SUV-ów z przyciemnianymi szybami. Nawet nie potrafił rozróżnić marki, nigdy wcześniej takich nie widział.
Przejściem podziemnym dostał się na drugą stronę placu i ruszył Wołodymirskim Uzwizem, łagodnie opadającym w kierunku Dniepru. Na wysokości filharmonii, z niemałym trudem unikając rozpędzonych samochodów, przeszedł na drugą stronę ulicy. Zaczęło się przejaśniać i pierwsze promienie słońca oświetliły bujną zieleń ciągnącą się po obu stronach ulicy. Widok był tak odmienny od płaskiego Mińska, że „Travis” się rozluźnił i na chwilę zapomniał o Stepanowyczu.
Zaraz, jak to on powiedział? Muszę sobie dokładnie przypomnieć. Każdy szczegół ma znaczenie… Był pijany… chyba pił sam przed moim przyjściem. Tak mi się wydawało, ale nie wiem dlaczego. Pewnie chciał dodać sobie odwagi. W końcu nie wiedział, czego może się po mnie spodziewać. Tak to teraz widzę… tak mogło być!
Powiedział chyba dokładnie tak: „Mam dla ciebie propozycję, Popow… W zasadzie to jest biznes albo coś w tym rodzaju”. Uspokoiło mnie to przez moment, nie odzywałem się, ale zaraz dodał: „Wiem, że pracujesz dla Amerykanów… albo Polaków… zresztą to wszystko jedno, prawda?”. Poczułem się, jakbym dostał wyrok śmierci, ale zaraz się połapałem, że on uważa mnie za agenta. A zatem nie wie, że jestem polskim oficerem, kapitanem… nielegałem! To całkowicie zmienia sytuację! Ma jakieś podejrzenia, poszlaki… Gdyby wiedział, że jestem wtórnikiem, oznaczałoby to tylko jedno… że mają u nas jakieś źródło!
On tymczasem ciągnął: „Byłeś Popow w rozpracowaniu od roku i zebrało się dość informacji, by jasno stwierdzić, że pracujesz dla obcego wywiadu”. Robiłem głupią minę, która pewnie zupełnie nie pasowała do sytuacji. Nie mogłem też zrozumieć, dlaczego rozmawia ze mną w mieszkaniu konspiracyjnym. „Nie odzywaj się, Popow, tylko słuchaj… Wiem, że się nie przyznasz… nie jesteś taki głupi. Na pewno dobrze cię przeszkolili. – Jego ton zupełnie nie pasował do tego, co mówił. – Tylko ja wiem, że pracujesz dla nich. – Pokazał palcem na swoją głowę. – Byłeś w rutynowym rozpracowaniu kontrwywiadowczym… Za mało pewnie piłeś, no… i byłeś jakiś taki inny… nie? – Roześmiał się, jakby to był dobry dowcip. – Zaczęły spływać różne informacje na twój temat i ja to sobie wszystko ładnie poskładałem. Ale sprawy jeszcze nie założyłem! – Powiedział to z jakąś dziwną chytrością w głosie. – I mam nadzieję, że nie będę musiał… Rozumiesz?!”.
Odezwałem się wtedy po raz pierwszy i jedyny, mówiąc, że nic nie rozumiem, ale on już doskonale wiedział, że rozumiem, że dobrze trafił, no… mniej więcej. Znalazłem się jakby w klinczu i nie mogłem nic zrobić. Cokolwiek bym powiedział czy też w ogóle się nie odzywał, byłem na przegranej. Nie mogłem już gwałtownie zaprotestować. Miałoby to sens tylko na samym początku rozmowy, ale wtedy bym się nie dowiedział, do czego zmierza.
Musiał mieć jakieś przesłanki, by zdecydować się na to spotkanie. Możliwe też, że po prostu zagrał va banque. Trudno uwierzyć, że byli w stanie namierzyć mnie na podstawie… normalnego operacyjnego rozpracowania. Stepanowycz nie mógłby wtedy schować sprawy pod stół i pokazywać palcem na swoją głowę…
Przeszedł do sedna sprawy. „Za zdradę ojczyzny trzeba będzie, Popow, zapłacić – powiedział i uśmiechnął się półgębkiem. – Pięć tysięcy dolarów miesięcznie! Teraz rozumiesz… Popow?”.
Myślałem, że się przesłyszałem! Szantażować szpiega?! Ale Stepanowycz był całkowicie poważny i zdecydowany.
„Rozumiem, że będziesz się musiał skontaktować ze swoimi mocodawcami… to oczywiste – ciągnął, jakby był pewny, że wszystko mu się uda. – Pięć tysięcy… to nie jest dla nich zbyt wygórowana suma i zdążą podjąć decyzję do piątku. Nawet pomyślałem, że sam mógłbym popracować za taki grosz. Ale doszedłem do wniosku, że to zbyt ryzykowne. Wolę czysty biznes. Bez zobowiązań. Chuj mnie obchodzi, co robisz, ale kasa ma być regularnie i na czas. Rozumiesz, Popow?! – Był już bardzo agresywny. – Powiedz swoim, że pułkownik Stepanowycz zapewnia ci kryszę! Pamiętaj, że byłem w Afganistanie, w specnazie. Nie próbujcie żadnych sztuczek, to wszystko będzie dobrze i wszyscy będą zadowoleni. Pojmujesz, chłopie?! Masz czas do piątku, potem piszę na ciebie raport i idziesz do pierdla, a może nawet dostaniesz kulkę… ale coś mi się zdaje, że nie będę musiał”.
„Travis” odtwarzał rozmowę ze Stepanowyczem i miał wrażenie, jakby to było wczoraj. Był prawie pewny, że niczego nie opuścił. Dochodził już do placu Posztowego, gdy jakiś zagubiony japoński turysta z dużym plecakiem zapytał go po angielsku, gdzie jest Padole. „Travis” potrzebował chwili, by zauważyć, że ktoś w ogóle czegoś od niego chce.
Zrobiło się słonecznie i ciepło. Oleg Popow alias Igor Szaniawski był tak pochłonięty myślami o spotkaniu ze Stepanowyczem, że zupełnie zapomniał, by choć trochę się sprawdzać.
Wszedł na bulwar Sahajdacznego. Był tutaj pierwszy raz. Była to ładna, świeżo odremontowana ulica z dziewiętnastowiecznymi kamienicami i eleganckimi sklepami.
Przeszedł na lewą, oświetloną słońcem stronę. Kijów wyraźnie różnił się od Mińska. Nie tylko pięknym położeniem, ale przede wszystkim historyczną zamożnością. „Travis” cieszył się widokiem tej ulicy, tak jakby chciał odsunąć od siebie to, co musiał przemyśleć.
Dlaczego musiał wyeliminować Stepanowycza? Dopiero teraz dotarło do niego, że kiedy myślał o tym, co się stało, nigdy nie używał słowa „zabić”.
Nagle po drugiej stronie ulicy zobaczył antykwariat. Od wyjazdu z Polski w żadnym nie był, a w Mińsku nie ma ani jednego antykwariatu z prawdziwego zdarzenia.
Wszedł do środka i z prawdziwą przyjemnością oglądał wystawione tam przedmioty i obrazy, choć nie było ich zbyt wiele i większość nie zasługiwała na nazwanie ich antykami. Wiele słabych podróbek, obliczonych widocznie na nowobogackich Ukraińców. Mimo to „Travis” czuł się przez chwilę jak w innym świecie. Przez pół godziny, z przesadnym pietyzmem, dotykał różnych przedmiotów.
W końcu wyszedł. Zobaczył po drugiej stronie otwarte bistro i pomyślał, że pachnąca kawa byłaby dobrym uzupełnieniem wizyty w antykwariacie.
Siedział na wysokim stołku pod oknem, naprzeciw swojego niewyraźnego odbicia w szybie, i obserwował coraz liczniej pojawiających się przechodniów, chociaż w bistrze był wciąż sam.
Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał okłamać Sarę. Początkowo założył, że po prostu jej nie powie. Zrozumiał jednak naiwność tego planu. Musi skłamać, bo musi znaleźć jakiś powód natychmiastowego wyjazdu z Białorusi.
W sprawie Stepanowycza musiałem podjąć taką decyzję. To była obrona konieczna… czy stan wyższej konieczności. Właśnie! Muszę myśleć tak, jakbym stał przed sądem i miał się sam bronić.
Zaraz po rozmowie ze Stepanowyczem wywołałem spotkanie z moim oficerem z Warszawy, ale i tak wiedziałem, że nie ma szansy, bym zdążył się z nim spotkać przed piątkiem. Musiałem podjąć decyzję. Tak naprawdę nie wiedziałem, co Stepanowycz o mnie wie. Wiedziałem, że jest przebiegły i niebezpieczny… Podobno w Afganistanie był jakiś czas zawieszony za, jak to określali, ponadnormatywne okrucieństwo. To nie jest człowiek z zasadami czy ideałami. Do werbunku na agenta absolutnie się nie nadaje. Dlatego przyjąłem założenie, że spełni swoją groźbę… To było realne zagrożenie.
Pozostały zatem dwa wyjścia: albo zniknę ja, albo on. Moje zniknięcie w ciągu dwóch dni było prawie niemożliwe. Trzeba byłoby również natychmiast wycofać rodzinę Popowów z Homla, ich córkę i jej dzieci. Czyli naszych ludzi, którzy dali mi nową tożsamość. Nie mogłem wykluczyć, że ci wspaniali i odważni staruszkowie i ich córka Wiera nie tylko mnie dali nową tożsamość. Gdybym zniknął sam, Stepanowycz natychmiast dotarłby do Popowów. Nie ma najmniejszej wątpliwości! Ich los i może też innych byłby przesądzony. Nie mogłem na to pozwolić, byli moją rodziną. Mieliby nagle wszystko rzucić i uciekać? Dokąd? Do Polski? Jak miałbym im to wytłumaczyć? Nawet nie mogłem jechać do Homla, bo musiałem założyć, że jestem śledzony…
Ktoś mógłby powiedzieć, że trzeba było dać mu te pięć tysięcy i zyskać miesiąc albo próbować się dogadywać. Ale Stepanowycz nie ma zasad i nie można mu ufać. Jestem przekonany, że brałby pieniądze i cały czas mnie rozpracowywał… przecież nie jest głupi i wie, że szukalibyśmy jakiegoś rozwiązania problemu. Gdyby zatem miał utrzymać swój biznes, musiałby kontrolować sytuację. Przede wszystkim zaś musiałby kontrolować mnie! Wiedzieć o mnie wszystko… A było oczywiste, że ma dobry trop. Nie mogłem ryzykować, że posunie się dalej. Tym bardziej że nie wiedziałem, z jakiego punktu startuje. A może miał wspólnika? Może ktoś jeszcze o tym wiedział? Pewnie zyskałbym na czasie… ale on też! Dobrze wiem, że jest plan mojego wycofania i zatarcia śladów, w tym ewakuacji Popowów. Ale nie w ciągu dwóch dni! Decyduje Centrala. Musiałem podjąć decyzję sam i… jestem świadom konsekwencji. Musiałem to przerwać! Tylko zniknięcie Stepanowycza mogło dać mi czas… teraz nie mam już najmniejszych wątpliwości. Ale wtedy, między środą a piątkiem… nie wszystko było takie oczywiste. Musiałem najpierw się uporać z samym sobą. Nie stchórzyć! I teraz wciąż nie wiem, czy tak naprawdę nie stchórzyłem. Czy można stchórzyć, jeśli cały czas żyje się w strachu?
Postanowiłem zrobić to tak, by wyglądało na napad rabunkowy albo porachunki. Nie miałem przecież gotowego planu. Myślałem dosyć chaotycznie, spontanicznie. Stepanowycz znany był z tego, że miał liczne podejrzane kontakty. Któż by podejrzewał, że wpadł na trop polskiego szpiega, na którym chciał zarobić?
W piątek zobaczyłem, że wychodzi z pracy z kapitanem Wasilijem Krupą. Zostawił samochód. Poszedłem za nimi. To nie było daleko. Od razu się zorientowałem, że idą na mieszkanie służbowe, w pobliżu domu Stepanowycza. Po drodze kupili wódkę i ogórki. To mieszkanie jest w dyspozycji kontrwywiadu, osobiście Stepanowycza, więc to nie mogło być spotkanie służbowe… to było dla mnie jasne. Nie bardzo pasował mi do tego Krupa, bo to sympatyczny chłopak, trochę naiwny. Teraz musiałem zaczekać i zobaczyć, z kim się spotkają.
Nie trwało to długo. Po piętnastu minutach przyjechało taksówką dwóch wyższych rangą celników z teczkami i torbami pełnymi prawdopodobnie wódki. Byli w doskonałym nastroju. Wyglądało, jakby mieli świętować jakiś biznes. Pewnie przemyt, no bo skąd ci celnicy? Było ciepło, więc otworzyli szeroko okno. Słyszałem ich głosy. Zrozumiałem, że spotkanie potrwa… może nawet do nocy.
Stepanowycz pewnie będzie szedł pieszo do domu. Pijany. Nadarzała się idealna okazja. Żeby tylko był sam! Udałem się do domu, włożyłem stary dres i wziąłem nóż. Po półgodzinie byłem z powrotem. Było już ciemno. Na zewnątrz nieliczni przechodnie, jakieś dzieci.
Z otwartego okna na drugim piętrze wyraźnie słyszałem podniesiony głos Stepanowycza. Czekałem na niego do dwudziestej trzeciej, zmieniając miejsca tak, by widzieć wejście do budynku i jednocześnie być w cieniu. Strasznie trzęsły mi się nogi… nie mogłem tego opanować. Nikt mnie chyba nie widział. Układ domów, zadrzewienie i topografia terenu zdecydowanie mi sprzyjały. Czekałem… wyszedł sam. Zacząłem się jeszcze bardziej trząść. Zapalił papierosa. Chwiał się na nogach. Szedł powoli słabo oświetloną asfaltową alejką. W ręku trzymał reklamówkę. Szedłem za nim, kryjąc się w cieniu… Nie mógł mnie widzieć. Nagle zatrzymał się i odwrócił, jakby coś usłyszał. Zamarłem, a on patrzył na mnie i nic nie widział. Wciąż nie mogłem opanować drżenia nóg. Zawołał po imieniu Krupę… Pewnie myślał, że to on. Zrobił ruch, jakby miał broń. Powiedział: „Wasia? Wyłaź, bo cię zastrzelę!”. Zrozumiałem, że jest uzbrojony. Nie wiem jak, ale w tych nerwach dotarło do mnie, że nie mogę podbiec do niego teraz… na alejce… mogę nie zdążyć. Dlaczego zdecydowałem, że tym miejscem powinna być jego klatka schodowa? Intuicja… Bo to było jedyne miejsce, gdzie mogłem się do niego zbliżyć. Nie pamiętam, jak się tam znalazłem przed nim. Pamiętam tylko, że gdy stanąłem w zaciemnionej wnęce, przestałem się trząść. To było dziwne uczucie.
Nie miał broni.
„Travis” zorientował się, że siedzi nad zimną i pustą filiżanką kawy. Wydawało mu się, jakby stracił poczucie czasu. Sprawdził zegarek. Wyglądało, że siedzi w bistrze już ponad pół godziny.
Był wyczerpany nieustannym myśleniem o Stepanowyczu, rozważaniem każdego szczegółu. Nie czuł jednak depresji. Dominowało przekonanie, że musi teraz zrobić coś ze sobą. Coś postanowić! Przed spotkaniem z Sarą, która nie powinna niczego zauważyć. Po powrocie do kraju i zabezpieczeniu wszystkich osób, przede wszystkim Popowów, złoży raport, dokładnie taki, jaki ma utrwalony w pamięci, i zwolni się ze służby. Miał wrażenie, jakby ktoś mu podpowiedział, jak powinien starać się o rozgrzeszenie. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł do siebie zaufanie.
Wyszedł przed bistro i stanął na ulicy, na której przybyło przechodniów. Niebo było intensywnie niebieskie i znikł cień domów po drugiej stronie.
Ruszył zdecydowanym krokiem z powrotem ulicą Sahajdacznego w kierunku placu Posztowego. Po jego prawej stronie znajduje się kolejka linowa, zwana tutaj funikulerem. Wykupił bilet i zdążył wskoczyć do wagonu jako ostatni. W przedziale jechała rozbawiona grupa polskiej młodzieży z plecakami. Zrobiło mu się miło. Zupełnie jakby był w domu, w Polsce, z mamą i Olą, swoją jedyną miłością, która wciąż na niego czeka.
Pomyślał o nich po raz pierwszy od wielu dni i wiedział, że już wkrótce będzie z nimi, na zawsze.
Po kilku minutach wysiadł z kolejki i pieszo przeszedł do mieniącego się złotem, błękitem i bielą monastyru Michajłowskiego. Odprowadził wzrokiem znikającą grupkę Polaków i pomyślał, że już najwyższy czas iść w kierunku oddalonego o kilka kilometrów hotelu Salut.
Tam, w przejściu podziemnym, ma w wyznaczonym miejscu postawić Sarze znak, że jest bezpieczny i może odbyć spotkanie. Musi odnaleźć jeszcze taki sam znak postawiony przez Sarę i potem o osiemnastej zjawić się w restauracji Szafran na Worowskiego 3.
26
W nocy nad Moskwą przeszły burze z piorunami i rano ulice były jeszcze porządnie mokre, chociaż słońce świeciło nad miastem już od dawna.
Witalij przyleciał poprzedniego dnia wieczorem. Na lotnisku Szeremietiewo II przywitali go dwaj koledzy z Wydziału Polskiego. Odebrali od niego pakiet dyplomatyczny zawierający kartę pamięci, którą wcześniej wyjął ze schowka nieopodal pomnika pod Mławą. Przesyłkę od agenta „Hooka”. Witalij nie wiedział, co jest w środku, ale słusznie podejrzewał, że sprawa musi być nadzwyczaj ważna i pilna, bo inaczej Misza Popowski nie ściągałby właśnie jego. I to w takim tempie.
Bobriukow czekał przy wejściu do stacji metra Riecznoj, na ulicy Fiestiwalnej. Obok, w mocno zniszczonej czteropiętrowej kamienicy, było mieszkanie konspiracyjne Służby Wywiadu Zagranicznego, w którym się zatrzymał.
Czuł podniecenie na myśl, że przyjedzie po niego naczelnik Popowski, który mieszkał w pobliżu. Ale jeszcze bardziej cieszył się z tego, że zobaczą to koledzy w Jaseniewie. Pomyślą z pewnością, że przybył do Centrali w nadzwyczaj ważnej sprawie, skoro sam szef przywozi go do pracy samochodem.
Popowski, który mieszka w Chimkach, na co dzień jeździł do pracy metrem, najpierw do stacji Jaseniewo, a stamtąd służbowym autobusem. Teraz jednak wlekli się w żółwim tempie jego nowym volkswagenem passatem niemiłosiernie o tej porze zatłoczoną i nieustannie wymagającą remontu obwodnicą MKAD.
– Jak ci tam w Warszawie, Witia? – zaczął naczelnik bez zbędnych ceregieli. – Lubię to miasto… nie mam jakiegoś ulubionego miejsca, po prostu je lubię. Sam dobrze nie wiem dlaczego… za atmosferę, za Polaków…
– Za niezwykłą lekkość bytu… – wrzucił Witalij.
– Dobrze to ująłeś! To właśnie czuje się w Warszawie, szczególnie gdy przyjeżdża się tam z Moskwy. Polski już pewnie opanowałeś idealnie? – I nie czekając na odpowiedź, zapytał: – Wiesz, dlaczego cię tu ściągnąłem?
– Nie mam pojęcia…
– Włączam cię do nowej operacji. Jesteś dobrym oficerem… znasz Polskę, Polaków i nie jesteś zacietrzewionym homo sovieticus czy jakimś wielkorusem. Jesteś po prostu normalny, a przeciwnika trzeba znać, szanować, nawet lubić…
– Najbardziej lubię i szanuję Polki… – żartobliwie wtrącił Witalij.
– No właśnie! Słyszałeś kiedy, żeby Rosjanin powiedział, że są piękniejsze kobiety niż nasze? – Popowski uciął nagle i zawiesił głos, jakby chciał coś jeszcze dodać. Wyglądało, że się zamyślił.
Witalij milczał z uczniowską pokorą.
– Przywiozłeś pocztę od „Hooka”. Wczoraj odczytaliśmy zapis z karty pamięci. To był ostatni brakujący dokument. Plan ukrycia archiwum wywiadu nielegalnego NKWD sprzed wojny… – Popowski spojrzał na zdziwioną twarz Witalija. – Tak jest, i rzecz w tym, że Polacy też o nim wiedzą. Wygra ten, kto pierwszy je dostanie! Sprawa historyczno-polityczna z najwyższej półki, nadzorowana przez Kreml. Zabrałem cię dzisiaj, bo chciałem już wcześniej z tobą porozmawiać. Poza tym cię lubię! Jakbym widział siebie z dawnych lat!
– A gdzie to jest ukryte?
– I tu jest pewien problem, Witia. Otóż trzyma na tym łapę Łukaszenka. Nasz skarb jest zakopany na terenie twierdzy brzeskiej…
– Jaki problem? Nie możemy tego zrobić oficjalnie? – zapytał Bobriukow.
– To nie jest zwykły materiał historyczny, jakieś tam archiwum… starocie. To bomba genealogiczna i polityczna! Ważna dla Polaków i dla nas… Toteż jak się Łukaszenka zorientuje, to będzie chciał to przejąć i grać z nami i z Polską. Nie możemy na to pozwolić, Witia! Rozumiesz?! Interesuje się tym Kreml, osobiście… Zresztą porozmawiamy o tym później, jak się zapoznasz z dokumentami. Liczę na twoją pomysłowość i inicjatywę. Zebrałem mały zespół, ale sprawę prowadzimy we dwóch… będziesz moim zastępcą!
– Dziękuję! To dla mnie zaszczyt! – Bobriukow był szczerze poruszony. – Jak rozumiem, jest jakiś przybliżony termin naszej akcji w Brześciu?
– Jak najszybciej! Gdy tylko będziemy gotowi! Czekam jeszcze na jedną ważną informację… W zasadzie od niej zależy, czy w ogóle odpalimy silniki. To, co przywiozłeś na karcie, to tylko cyfrowa fotografia tego planu, wykonanego zresztą jeszcze w czasie wojny. Nie podejmę się tej operacji, dopóki nie będę pewien, że Polacy nie robią nas na szaro i nie chcą nas sprowokować. A… stać ich na to! By przeprowadzić dobrą operację inspiracyjną czy grę operacyjną, wcale nie trzeba Jaseniewa czy Langley. Wystarczy jeden twardy łeb, który wie, że im cenniejsze, bogatsze czy barwniejsze informacje, tym trudniej je ocenić…
– Konrad? – zapytał Witia.
– Najprawdopodobniej… Trzeba się z tym liczyć… Nawet chciałbym, żeby to był on… Bardzo!
Bobriukow wiedział, że Popowski zna Konrada Wolskiego, ale zdziwiło go trochę to, co właśnie usłyszał. Nie pasowało do Popowskiego, było zbyt osobiste i w zbyt ciepłej tonacji, nie bardzo przystającej rosyjskiemu oficerowi. Ale już po chwili przestał o tym tak myśleć, bo uważał, że szef Michaił doskonale wie, co robi i mówi. Teraz zastanawiał się, na jaką ważną informację jeszcze czeka, ale nie mógł go o to zapytać.
– „Hook” będzie miał w swoich rękach oryginał planu przez parę dni – usłyszał mocny głos Popowskiego. – To spore ryzyko dla niego i dla nas, bo jak się Polacy zorientują, że dokumentu nie ma tam, gdzie powinien być, to „Hook” wpadnie i całą naszą operację diabli wezmą albo jeszcze gorzej. Władimir Władimirowicz nie będzie zadowolony… Rozumiesz?! Dlatego wysłałem kogoś specjalnego, kto fachowo zbada ten dokument i w możliwie wysokim stopniu oceni jego autentyczność. Pewności w takich warunkach nigdy nie będzie, ale trzeba coś zrobić, by zbliżyć się do prawdy. Myślałem, żeby plan po prostu podmienić, ale nie ma na to czasu i wbrew pozorom jest to bardzo skomplikowane. Ryzyko spore, ale trzeba zapłacić tę cenę!
Witalij był dumny, że Popowski mówi to wyłącznie jemu, ale i tak niewiele zrozumiał.
– No tak… oczywiście! – skomentował, by podtrzymać pozory.
– Jak ci się układa z rezydentem? Wytrzymasz jeszcze te parę miesięcy? – Popowski na szczęście zmienił temat.
– Nie jest lekko, ale daję sobie radę… – odrzekł beznamiętnie Witalij, chociaż chciał powiedzieć, że rezydent to zwykłe bydlę. Nawet jeżeli Misza Popowski też tak uważał, to oficer nigdy nie krytykuje przełożonego w obecności innego zwierzchnika. Bobriukow znał tę prostą i słuszną zasadę. – Ale dlaczego parę miesięcy? – zapytał zaskoczony. – Przecież on ma jeszcze dwa lata do powrotu!
– Nieważne! Jest już decyzja, że zjeżdża. Potem emerytura… Zadowolony?
– Aha… no… to nie ma znaczenia. Teraz jest ważne, kto przyjedzie na jego miejsce… – powiedział Bobriukow obojętnym tonem, ale myślał zupełnie inaczej.
Wiedział, że zjazd z placówki przed czasem to kara dla rezydenta, i bardzo się z tego cieszył. Tak bardzo, że teraz jakiś „Hook”, archiwum, Popowski nie mieli dla niego znaczenia, a pytanie „zadowolony?” było po prostu śmieszne. Czuł, że eliminacja tego spleśniałego durnia i prześladowcy otwiera mu magiczne drzwi do swobody w Warszawie. I co najważniejsze – do Kasi.
Już nie mogę się doczekać jego pożegnania w ambasadzie, gdy te ociekające hipokryzją urzędasy będą go zapewniać, jak im żal z powodu jego wyjazdu, a on z przyklejonym uśmiechem będzie tłumaczył, jak ważne i tajne są jego nowe zadania dla ukochanej i wielkiej ojczyzny – pomyślał Bobriukow z rozmarzeniem.
– Mołodiec! Prawidłowo, Witia! Liczy się przyszłość! Twój rezydent to chuj, ale rosyjski oficer nie jest małostkowy – skomentował szczerze, choć błędnie, Popowski.
27
William przyleciał z Londynu do Warszawy pierwszym porannym samolotem o jedenastej czterdzieści. Prosto z lotniska pojechał taksówką do Centrali AW na Miłobędzką, gdzie czekał już na niego Konrad.
Mieli rozmawiać o dalszych planach poszukiwania Safira as-Salama.
Dla brytyjskiego SIS to była bardzo ważna sprawa. Według ostatnio uzyskanych informacji Karol Hamond, zwany Safirem, miał odpowiadać za kontakty Al-Kaidy z irlandzkimi ekstremistami z IRA. Jako były katolik i Polak był wręcz stworzony do tej roli. Kierownictwo Agencji Wywiadu dobrze wiedziało, jak ważna jest ta wielowątkowa sprawa dla bezpieczeństwa międzynarodowego. Safir był jedyny w swoim rodzaju, na skalę światową, i w równym stopniu niebezpieczny.
Na trop Safira wpadły też oczywiście CIA i Mosad, ale cele i sposoby ich działania różniły się dosyć istotnie od pracy tandemu polsko-brytyjskiego, Konrada i Billa. Wiele wysiłku kosztowało ich przekonanie Amerykanów i Izraelczyków, żeby nie pchali nosa do tej sprawy, bo i tak zostaną o wszystkim poinformowani w odpowiednim czasie. Mimo że Karol Hamond był obywatelem polskim i AW była gospodarzem tej sprawy, nie ulegało wątpliwości, że CIA i Mosad nie zamierzają trzymać się od niej na odległość i kręcą coś na własną rękę.
Każda służba zrobi to, co jest najważniejsze dla bezpieczeństwa jej kraju, i nie będzie się martwiła o innych. Potem będą najwyżej przeprosiny, tłumaczenia, że nie można było inaczej z uwagi na bezpieczeństwo państwa, i tak dalej. A jakieś odznaczenie dla generała łasego na medale definitywnie zamknie sprawę.
Konrad nie przygotował się dobrze do spotkania z Billem, chociaż materiały, jakie zebrano w Wydziale pod jego nieobecność, okazały się bardzo ciekawe i było o czym dyskutować.
Rozmowa trwała ponad dwie godziny. Stenton szybko się zorientował, że Konrad jest nieobecny duchem, i przejął na siebie ciężar całego spotkania. A gdy zamknęli już swoje notatniki, powiedział coś, czego sensu Konrad nie zrozumiał od razu.
– Mam nadzieję, że będziemy jeszcze długo razem pracować.
– Co masz na myśli? – zapytał Konrad i nagle dotarło do niego, o co Billowi chodziło.
Od lat o jakichkolwiek ważnych zmianach w Agencji Wywiadu dowiadywał się najpierw od Anglików. Przestał się już nad tym zastanawiać czy też dziwić, kiedy zauważył, z jaką otwartością, bliską naiwności, kierownictwo AW mówi o wszystkim partnerom. Problem w tym, że działało to tylko w jedną stronę. Nie był to też dobry sposób na budowanie prestiżu AW w środowisku zaprzyjaźnionych służb.
– Wiesz… widzimy, co się u was dzieje… w kraju, w służbie – zaczął delikatnie Bill. – Nie chcę tego komentować… to nie w naszym stylu… ale martwimy się o was. – Jego głos brzmiał wyjątkowo szczerze i emocjonalnie jak na Anglika, dla którego interesy królowej zawsze były najważniejsze.
– Wszystko będzie dobrze. Damy sobie radę. Nie musicie się martwić – powiedział Konrad tonem niepozostawiającym złudzeń, że przyjaciel poruszył czuły temat. – To miłe z twojej strony, Bill, ale teraz jedziemy coś zjeść, coś tradycyjnego.
Pojechali jak zwykle do pierogarni na Kabatach w pobliżu domu Konrada. William stał się zaprzysięgłym miłośnikiem pierogów już wiele lat temu, podczas swojego pierwszego pobytu w Polsce. Początkowo zabierał ze sobą do kraju większe partie, bywało też, że Konrad przywoził mu solidne zapasy przy okazji wyjazdów do Wielkiej Brytanii. Teraz Bill kupuje pierogi w Londynie. Mimo to pojechali, by zadośćuczynić tradycji.
William zjadł porcję, która wystarczałaby na angielski lunch dla kilku osób, i wciąż przeglądał menu, jakby miał ochotę na więcej. Siedzieli przy stoliku pod parasolem na skąpanych w słońcu Kabatach i rozmawiali o wszystkich możliwych sprawach, tylko nie o pracy. Bill relacjonował swoje trwające od półtora roku problemy prawne z zakupem domu pod Londynem, a Konrad wysłuchiwał go cierpliwie.
– Jeżeli lecisz jutro rano do Londynu, to może wpadniesz do mnie wieczorem. A może masz jakieś inne plany? – zapytał, zmieniając temat.
– Z największą przyjemnością. Jest jednak pewna sprawa, która może ci zająć dzisiejszy wieczór… – William zauważył zdziwione spojrzenie Konrada i pospieszył z wyjaśnieniem: – George jest w Polsce z wizytą w ABW. Chciałby się z tobą pilnie spotkać…
– George Gordon? – przerwał mu Konrad.
– Tak. Od kilku tygodni jest kontrolerem na Rosję. Nie wiedziałeś?
– Nic nie wiedziałem! To wspaniale! – Konrad udawał poruszenie, choć od dawna był pewny, że tak będzie. – Dotarł na szczyt! Oczywiście chętnie się z nim spotkam, ale… dlaczego nie dał znać przez waszego łącznika, że będzie w Polsce i że chce się ze mną widzieć? – zapytał, przeczuwając, że nie chodzi o zwykłe koleżeńskie spotkanie.
Zdawał sobie sprawę, że kontroler to jedno z najwyższych stanowisk w SIS, właściwie polityczne, i piastująca je osoba ma bardzo ograniczoną swobodę ruchów.
Dlaczego on chce się ze mną spotkać – pomyślał z lekkim zaniepokojeniem – i umawia spotkanie za pośrednictwem Billa? Ostatni raz widzieliśmy się… chyba dwa lata temu.
– George będzie czekał na ciebie w westybulu hotelu Sheraton o dziewiętnastej, okay? – William zignorował pytanie Konrada o oficjalne pośrednictwo łącznika. – Prosił, bym ci wyraźnie przekazał, że to prywatne spotkanie.
W języku oficerów wywiadu to oznaczało, że odbędzie się ono w cztery oczy i że nikt nie powinien o nim wiedzieć. Konrad zrozumiał to doskonale.
Szedł na spotkanie z Gordonem, podniecony okolicznościami jego wywołania, gdyż dotychczas nic podobnego mu się nie przydarzyło. Miał nieodparte wrażenie, że usłyszy coś ważnego i ciekawego.
Poznali się kilka lat temu w Sofii, kiedy realizowali sprawę rosyjskiego oferenta z GRU. Akcja zakończyła się klapą, bo oferent był podstawiony. Jednak ważniejszym jej skutkiem była przyjaźń, jaka połączyła oficerów dwóch wywiadów.
George pracował wtedy w Wydziale Rosyjskim SIS i doskonale władał tym językiem, podobnie zresztą jak polskim. Konrada dziwiła w tamtych czasach niezwykła skuteczność Gordona wobec Rosjan czy Ukraińców. Jego maniery sprawiające wrażenie prawdziwie arystokratycznych, chuda, zgarbiona, wyższa od Konrada o pół głowy sylwetka, pociągła, trochę śmieszna twarz z wielkimi zębami, otoczona włosami o nieokreślonym kolorze, musiały robić na nieznających Zachodu krępych Rosjanach zabawne wrażenie.
Tak się przynajmniej kiedyś Konradowi wydawało, dopóki nie zrozumiał, że siła brytyjskiego wywiadu opiera się na prestiżu, solidności i zaufaniu, jakie może do niego mieć każdy zgłaszający się czy zwerbowany zdrajca, gotowy zaryzykować życie. George uosabiał wszystkie te cechy w swojej groteskowej powierzchowności, dlatego ludzie ze Wschodu patrzyli na niego jak na symbol Imperium Brytyjskiego, a przynajmniej jego wspomnienie. Jakby został stworzony przez Dickensa albo siostry Brontë i nie sposób było nie odgadnąć, skąd pochodzi.
Konradowi imponowała jego erudycja i inteligencja. Pamiętał, jak kiedyś George pokazał mu w swoim podlondyńskim domu imponującą kolekcję solidarnościowych pamiątek z okresu stanu wojennego, kiedy to studiował w Krakowie język polski.
Chociaż nigdy nie rozmawiali o tym, co robili przed 1990 rokiem, Konrad zrozumiał, że Gordon, pokazując mu swoje pamiątki, nie bał się ujawnić, że pracował wówczas na kierunku polskim. Konrad wiedział, że w ówczesnej demokratycznej opozycji w Polsce byli agenci i prawdopodobnie nielegałowie zachodnich wywiadów. Kim są dzisiaj? Gordon z pewnością potrafi ich wskazać. A co o tym wiedzą CIA, Mosad, Francuzi, Niemcy, Rosjanie?
Zatopiony w głębokim fotelu, ze skrzyżowanymi długimi nogami i w zniszczonych butach rozmiar 47 za półtora tysiąca funtów, George wyglądał jak postać z filmu fantasy. Albo jak niezwykła, intrygująca rzeźba w obojętnym, pozbawionym smaku westybulu. Obok, na podłodze, leżała jego marynarka. Siedział w koszuli ze spinkami, bez krawata, czytał gazetę i udawał, że nie zauważył wejścia Konrada.
– Witam cię, George. Dawno się nie widzieliśmy – zaczął Konrad, gdy przyjaciel podnosił się z fotela i wyrastał przed nim jak wieża. – Gratuluję awansu. Bill mi powiedział.
– Cześć, Konrad – odpowiedział Gordon po polsku, z szerokim uśmiechem na zmęczonej twarzy. – Dużo o tobie ostatnio słyszałem… Nie tylko od Billa! – I trochę bez związku zapytał: – Wybierasz się do Londynu? – Ale Konrad udał, że nie dosłyszał.
Usiedli w fotelach i przez kilka minut rozmawiali w angielskim stylu, miło, lecz ogólnikowo, tak by się rozkręcić. Obaj jednak wiedzieli, że dłuższe przebywanie w hotelowym westybulu łączy się z dużym ryzykiem jakiegoś niepożądanego spotkania, więc Konrad zaproponował, żeby poszli do restauracji.
– Jestem po kolacji z kolegami z ABW, trochę męczącej… Może skoczmy gdzieś na drinka. Co ty na to? – zaproponował Gordon.
Wzięli hotelową taksówkę i pojechali do restauracji Stajnia na Ursynowie.
W samochodzie George od razu nawiązał kontakt z rozmownym kierowcą, który, jak się okazało, przez dwa lata pracował w Londynie jako murarz, dwie ulice od jego domu.
Usiedli przy pustym barze, chociaż w lokalu było sporo gości. Gordon przez dłuższą chwilę wpatrywał się w rząd kolorowych butelek na tle przyciemnianego lustra.
– Bądź moim gościem, Konrad! – zaproponował i skinął ręką na barmana. – Dwa razy Isle of Jura! – zamówił, wskazując palcem butelkę. – I proszę jej daleko nie odstawiać! – dodał żartobliwie. – To rzadkość! – zwrócił się do Konrada. – Znasz tę whisky? Jura… to brzmi jak rosyjskie imię, prawda?! A Jura to też mała szkocka wyspa, na której ją wytwarzają. Wiedziałeś o tym? – A kiedy Konrad pokręcił głową, kontynuował: – Mieszka na niej kilkaset osób i nie ma tam nic poza gorzelnią. Mój imiennik, George Orwell, pisał na tej wyspie Rok 1984 i ponoć ponury nastrój tej powieści jest lustrzanym odbiciem panującej na Jurze atmosfery. Chyba że ów nastrój wywołuje właśnie ta whisky? Sprawdzimy?
– A może ułatwi nam ona rozwiązanie zagadki Lewisa Carrolla i zobaczymy, co jest po drugiej stronie lustra. – Konrad wczuł się w semantykę Gordona. – W naszej profesji to prawdziwe wyzwanie, nie sądzisz? Znacznie ciekawsze i poważniejsze niż eksploracja Oceanii. Tam jest wszystko jasne. Jaki jest twój wybór, Angliku?
Gordon uśmiechnął się dokładnie tak, jak to się robi w Londynie.
– Osobiście wolę wyzwania, które stawia Carroll, ale dzisiaj wciąż jeszcze aktualny jest… musi być… Orwell.
– Ale chyba nie nastrój – wtrącił Konrad.
– Podobno nastrój to jedyna cecha charakterystyczna tej wyspy i jej mieszkańców. Ciekawe, czy po wypiciu tej whisky będziesz miał orwellowski splin – ciągnął Gordon, patrząc Konradowi w oczy i wyraźnie przygotowując się do tego, co chciał mu powiedzieć. – George Orwell to oczywiście pseudonim. Naprawdę nazywał się Eric Arthur Blair… Ja mam na drugie Eric. Wiedziałeś?
Konrad pokręcił głową. Zastanawiał się, z jaką łatwością Gordon potrafi wejść w temat, przygotować interlokutora jak boksera przed ustawioną walką. Dla niego każda rozmowa, nawet ze starym znajomym, była zaplanowana, obliczona na określony efekt.
– Rozumiem, że w przeszłości Rok 1984 był obowiązkową literaturą szkoleniową dla waszych oficerów… a może podręcznikiem indoktrynacji. Coś słyszałem… jakieś plotki… że podobno Orwell był sowieckim agentem.
– Daj spokój, Konrad… – przerwał mu z uśmiechem Gordon i pociągnął duży łyk whisky – bo jeszcze pomyślę, że pracujesz w IPN, a nie w wywiadzie.
– Widzę, że jesteś na bieżąco…
George tylko śmiesznie poruszył gęstymi brwiami, co utwierdziło Konrada w przekonaniu, że rzeczywiście jest na bieżąco.
– Co cię ściągnęło do Polski? Rozmowy w ABW?
– Jesteś zbyt inteligentny, by nie zauważyć, że to był tylko pretekst – odpowiedział George wprost, bez cienia dwuznaczności. – Chciałem porozmawiać z tobą! W cztery oczy! Nawet nasz łącznik w Warszawie nie wie o naszym spotkaniu. Bo tego spotkania nie ma. Rozumiesz?! – Siedział pochylony nad szklanką, z wolna nią obracając.
– George… rozumiem! – odparł Konrad po dobrej chwili niepewnym tonem. – Rozumiem doskonale… ale o co chodzi? Rozumiem też, że nie mogłeś załatwić sprawy oficjalnie, przez naszego szefa. – Znów zawiesił głos, by dodać po chwili: – Stawiasz mnie w trochę niezręcznej sytuacji. Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Oczywiście, Konrad! – Gordon przeszedł na angielski. – Sam zdecydujesz, co zrobić z tym, co ci za chwilę powiem. – Teraz zaczął mówić tym samym tonem co Konrad. – Mam do ciebie zaufanie… Widzisz… czasami bywa tak, że musimy złamać niektóre nasze zasady. Jak to mówią, cel uświęca środki, więc nie miej mi za złe formy, dopóki się nie dowiesz, o co chodzi…
– W porządku, George… To dość niezwykła sytuacja, a ja ostatnio jestem trochę podenerwowany, ale doceniam twoją szczerość…
– I przyjaźń – wtrącił cicho Gordon. – Doceń to, bo my oficjalnie nigdy nie łamiemy zasad. Wypijmy więc za przyjaźń! – Nagle zmienił ton, jakby chciał uciec od tematu i rozluźnić atmosferę.
Stuknęli się mocno szklankami z grubego szkła, aż barman spojrzał w ich stronę.
– To nie jest sprawa osobista, ale w jakimś sensie jest to efekt przyjaźni między nami… i zaufania. Wiem, że znasz nas dobrze, więc wiesz, co to znaczy „w służbie Jej Królewskiej Mości”, choć wielu z tego żartuje. Uznaliśmy, że w tym wypadku musimy wam pomóc, i to za zgodą Whitehallu. Powiem ci szczerze. Bardzo… bardzo nas niepokoi sytuacja w Polsce. No… może nie bardzo, to nie jest dobre słowo. Niech będzie, że tylko niepokoi. – Mówiąc to, uśmiechnął się gorzko. – Nie jesteśmy ślepi. Wybacz, Konrad, że tak mówię… Wiesz, my… oczywiście… nie mieszamy się do waszych spraw. Chcemy wam tylko pomóc. – Gordon przerwał, zawstydzony nadmiarem swoich emocji.
– Okay, George. Tej rozmowy nie było. Możesz na mnie liczyć. Różnie bywało między naszymi służbami, ale ja nigdy się na was nie zawiodłem… Powiesz mi w końcu, o co chodzi?
Gordon zamówił następną kolejkę, a barman podstawił nowy talerzyk z orzeszkami.
– No to wracamy do Orwella – powiedział i odczekał chwilę, aż barman odejdzie. – Big Brother is watching you – dodał z uśmiechem. – Pamiętasz?… Mamy informację, że Rosjanie coś wam szykują…
Konrad nie patrzył na Gordona, obserwował otoczenie. Ale gdy to usłyszał, poczuł dreszcz na plecach. Stwierdzenie „mamy informację” i okoliczności ich spotkania wskazywały na to, że Brytyjczycy mają agenta w rosyjskim wywiadzie, w samym Jaseniewie! To było oczywiste.
– Co nam szykują? – zapytał z udawanym spokojem.
– Mniej więcej dwa tygodnie temu w Jaseniewie odbyło się spotkanie Lebiedzia, Krugłowa i Popowskiego…
– Miszy? – natychmiast zareagował Konrad.
– Znasz go? To naczelnik Wydziału Polskiego… – Gordon nagle klepnął Konrada w ramię. – Co za pytanie!
– Znam… Znam dobrze! Kiedyś nam się krzyżowały drogi, ale to inna historia. Świetny oficer.
– Posłuchaj teraz uważnie, Konrad, bo na papierze nie mogę ci tego przekazać. – George przybrał spokojny, prawie surowy wyraz twarzy. – Spotkanie w tym gronie nie może być przypadkiem. Rosjanie uzyskali informację o bliżej nieznanym archiwum dawnego NKWD. To musi być dla nich bardzo ważna sprawa, a jak dla nich, to i dla was… – I wtedy zauważył, że Konrad się uśmiecha, chociaż nie pasowało to zupełnie do sytuacji. – Wiesz o tym?! – zapytał już tylko formalnie i wpatrzony w niego zastygł ze szklanką w ręce.
Konrad odpowiedział dopiero po kilku sekundach.
– Tak, wiem. To archiwum wywiadu nielegalnego NKWD z okresu międzywojennego…
Gordon w wyrazie szczerego zaskoczenia uniósł wysoko brwi.
– Pracuję nad tym od kilku dni – kontynuował Konrad – ale nie wiedziałem, że sprawa jest już znana Rosjanom. Zakładałem, że może tak być, ale nie wiedziałem. Nie byłem pewien… Tak, masz rację, spotkanie w tym gronie to nie przypadek! I chodzi o coś więcej niż stertę starych papierów.
– Konrad, nie znam szczegółów, ale czy to może być aż tak ważne? Nasza informacja jest wiarygodna, lecz zaledwie fragmentaryczna. Nie musimy oczywiście wiedzieć, o co chodzi… – Gordon przerwał na chwilę. – Jeżeli nie potrzebujecie naszej pomocy…
– Znasz Polskę, więc sam sobie odpowiedz – odparł beznamiętnie Konrad. – Przecież dopiero co mówiłeś, że się o nas martwicie.
– No tak! Do dzisiaj nie możecie nam darować Defilady Zwycięstwa w czterdziestym szóstym roku i śmierci Sikorskiego… Rozumiem. Wiesz, Konrad, że to były jedne z tematów ostatniej wizyty waszego ministra koordynatora w Londynie. – Gordon nie silił się już nawet na pozory delikatności, ale Konrad nawet nie zwrócił na to uwagi.
– George! Oni mają u nas agenta! – wykrzyczał szeptem.
Obaj zamilkli, siedząc w tej samej pozycji, z opuszczoną głową i szklanką whisky ukrytą głęboko w dłoniach.
– Tak, Konrad. Mają agenta – odezwał się w końcu Gordon, jakby to było oczywiste. – Teraz rozumiesz, dlaczego musiałem to zrobić w ten sposób. Tym bardziej że nie wiemy, czy u was, czy gdzieś indziej… Ukrywa się pod kryptonimem „Hook” i ma dostęp do tej sprawy.
– W tych okolicznościach prawdopodobieństwo, że ten kret jest u nas, wzrasta… Niedobrze!
– Nie wiemy, jak się nazywa, i niewielką mamy szansę to ustalić – ciągnął George. – Sądziliśmy jednak, że to może być zwykły agent, gdzieś z miasta. Nie wiedzieliśmy, że pracujecie nad tą sprawą. To stawia naszą informację w nowym świetle… – Po chwili zastanowienia dodał: – Teraz nie można wykluczyć, że ten agent jest wewnątrz Agencji Wywiadu. – Miał bardzo poważną minę. Wyglądało na to, że nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. – Co wtedy z naszą współpracą? Z innymi naszymi operacjami? To byłaby katastrofa! – powiedział jakby sam do siebie, wyraźnie przejęty własnymi słowami.
– Dobrze zrobiłeś, George, że przyszedłeś z tą sprawą do mnie! – Konrad nadał swemu głosowi zdecydowane brzmienie, bo nie podobał mu się przedwczesny defetyzm Anglika, choć oczywiście wiedział, że dla oficerów wywiadu nie ma większego wstydu niż świadomość, że w ich własnych szeregach jest zdrajca. – Zakładałem taką sytuację w planowanych działaniach. Teraz jestem… dzięki wam… pewien, że tak jest. Znajdę tego „Hooka”! Gdziekolwiek ryje. W Agencji, w IPN czy w pałacu…
– Im szybciej, tym lepiej! – Gordon wyraźnie się zagalopował. Wyczuł to i zaraz próbował się poprawić. – To teraz kwestia wiarygodności waszej służby. Zdajesz sobie sprawę. – Stwierdzenie to jednoznacznie oznaczało, że o powstałej sytuacji poinformuje kierownictwo SIS.
– To było zbędne, George.
– Oczywiście. Przepraszam, Konrad – powiedział Gordon z dyplomatyczną skruchą. – Zwróć jednak uwagę na jeszcze jeden fakt. Być może najważniejszy! To nie była narada na poziomie kierownictwa Wydziału czy nawet Zarządu. Uczestniczył w niej Krugłow, a odbyła się w gabinecie Lebiedzia. Ta sprawa musi mieć dla nich specjalne znaczenie, nadzwyczajne. Krugłow to zaufany prezydenta, planowany na szefa wywiadu. Musicie to uwzględnić.
– Dla nas ta sprawa też ma nadzwyczajne znaczenie, i to nie tylko z powodu „Hooka”. Wybacz, ale nie będę wchodził w szczegóły – rzucił zdecydowanie Konrad.
– To oczywiste. Jeżeli będziecie czegoś potrzebowali, możecie na nas liczyć.
– Wiem, George.
Mówił szczerze. SIS pod żadnym pozorem nie ujawniała jakichkolwiek informacji mogących choćby sugerować, że w jakimś obiekcie ma agenta. A George właśnie złamał tę żelazną zasadę! Po ciężkich batach, jakie brytyjskie służby przez lata zbierały od Rosjan, agentura SIS była teraz chroniona jak w żadnej innej służbie wywiadowczej świata. Konrad wiedział, że Anglicy, dzieląc się tą informacją, w rzeczywistości ujawniają, że mają swego człowieka w Jaseniewie. Ryzykują jego życie.
– Zdaję sobie sprawę, Konrad, że będziesz musiał uwzględnić tę informację w prowadzonych przez siebie działaniach. Rozumiem jednak, że bez podawania źródła jej pochodzenia, czy tak? Dobrze rozumiem? – Gordon wyraźnie chciał potwierdzenia, oficerskiego słowa, jakby nagle zaczął żałować, iż powiedział o tym wszystkim Konradowi.
– Już wcześniej, jak ci mówiłem, przyjąłem założenie, że Rosjanie mogą mieć u nas kreta, więc formalnie nic się nie zmieniło. Dałeś mi za to wiarę w poczucie odpowiedzialności i jeszcze większą determinację. Uświadomiłeś mi, że starcie z Rosjanami jest nieuniknione.
Gordona usatysfakcjonowały słowa Konrada, a jego samego ogarnęło rozluźniające odprężenie. Poczuł niewzruszoną pewność siebie. Był przekonany, że zaplanowana przez niego operacja się powiedzie.
– No i co? – usłyszał głos Gordona. – Czy… orwellowska whisky nie popsuła ci nastroju?
– Ani trochę, George! Wprost przeciwnie! – odpowiedział szczerze.
28
Ukraińsko-polsko-rosyjski gwar wypełniał smrodliwy dworzec PKS w Lublinie. Autobus miał wyruszyć o dziesiątej, ale odjazd został opóźniony o trzydzieści minut.
Większość pasażerów stanowili handlarze objuczeni wielkimi, niewymiarowymi bagażami. Zapach potu i alkoholu dopełniał podniecenie wywołane myślą o bliskim spotkaniu z ukraińskimi celnikami.
Z tego tłumu wyraźnie wyróżniała się siedząca przed dworcem grupa trzech chłopców i dwóch dziewczyn, ubranych w markowe turystyczne stroje i z mocno wypchanymi plecakami.
Sara zauważyła ich natychmiast i pomyślała, że nie mogła trafić lepiej. Już po kilku minutach siedziała między nimi. Od razu ustaliła, że są studentami ostatniego roku filologii klasycznej z Warszawy i udają się przez Kijów na Krym. Sama przedstawiła się jako niezależna dziennikarka pracująca nad książką o Ukrainie.
Atmosfera w grupie była wyśmienita. Sara od razu została zaakceptowana przez chłopców. Wkrótce i dziewczyny się do niej przekonały. Wiedziała, że musi mieć je po swojej stronie, jeżeli chce skorzystać z doskonałej przykrywki, jaką daje jej ta grupa.
Od początku szczególne zainteresowanie okazywał jej Olek. Wyglądał na najstarszego w grupie i odgrywał rolę lidera. Najwyraźniej nie był zagospodarowany przez żadną z dziewczyn. Dawało to Sarze większy margines działania i pozwalało właściwie wkomponować się w sytuację. W końcu czekało ją dwieście pięćdziesiąt kilometrów wspólnej podróży do Lwowa i być może dalej, do Kijowa.
Zajęła miejsce w całkiem nowym autobusie, wypełnionym już jednak mieszaniną wschodnich zapachów z dominacją kwaśnicy. Położyła plecak na fotelu przy oknie i czekała na Olka, żeby zaproponować mu miejsce obok siebie. Ani przez chwilę nie miała wątpliwości, że będzie z nią siedział. Była tego pewna już wcześniej i nie mogła zaprzeczyć, że wywarł na niej wrażenie. Od dawna nie czuła niczego podobnego i po prostu zrobiło jej się przyjemnie.
Spokojne ciemne oczy w czarnej oprawie mocnych męskich brwi i szeroki biały uśmiech pobudzały ją mocniej, niż mogła się tego spodziewać. Jakby nagle sobie przypomniała, że wciąż jest kobietą.
– Więc o czym będzie ta twoja książka? – zaczął Olek dokładnie w momencie, gdy autobus szarpnął. – Czy jest jeszcze coś do odkrycia na Ukrainie? Znamy się zaledwie chwilę, ale jak patrzę na ciebie, to czuję, że masz coś ciekawego do powiedzenia na ten temat. Odważna jesteś… Sama chcesz podróżować?
– To nie jest mój pierwszy wyjazd na Ukrainę, nie ma się czego obawiać! Książka? Ciekawi cię to? Polacy tak naprawdę niewiele wiedzą o Ukrainie, chociaż wydaje im się, że Sienkiewicz powiedział już wszystko. Masa płytkich stereotypów odebranych w szkole i w domu. Rozumiesz?
– Jasne! Sienkiewicz! – odparł krótko Olek.
– Niech ci się nie zdaje, że wymyśliłam sobie jakąś misję… nic z tego! Mam tak wiele pytań, na które nie mogę znaleźć odpowiedzi. Zresztą Ukraińcy też o nas niewiele wiedzą. Kiedyś rozmawiałam z pewną rodziną w Kijowie. I wiesz co? Powiedzieli mi, że ten nasz serial Kiepscy to taki dobry, prawdziwy film o życiu…
– Na pewno masz misję – przerwał jej Olek. – To widać po twoim spojrzeniu. Jak cię zobaczyłem na dworcu, to od razu wiedziałem, że będziemy siedzieć obok siebie… w autobusie – dodał i Sarze przypomniało się, że wówczas też tak pomyślała.
– Słyszałeś o Szeptyckich? – zapytała. – Ich losy to mój punkt wyjścia. To jak labirynt Minotaura. – Improwizowała, przypominając sobie artykuł z „Polityki”.
– Nie, nie słyszałem. Prawdę mówiąc, mało wiem o Ukrainie i jadę tam pierwszy raz.
Ulżyło jej, że nie będzie musiała pracować nad swoim uwiarygodnieniem jako dziennikarki. Jeszcze bardziej polubiła Olka, który wciąż obdarzał ją ujmującym uśmiechem i patrzył jej prosto w oczy, tak jakby się znali od dawna. Odpowiadała mu tym samym.
Momentami myślała, że traci nad sobą kontrolę. Jego oczy wydawały jej się takie ciepłe, przyjacielskie… i takie męskie. Ale przede wszystkim znajome. Po pewnym czasie nie mogła już rozróżnić, czy znajome, czy może bliskie. Czy przypominają o kimś ważnym w jej życiu?
– Urodziłem się w Kenii. Mój ojciec pracował tam jako inżynier. Do Polski wróciliśmy dopiero w dziewięćdziesiątym piątym roku… ale zawsze byłem obywatelem polskim…
– No właśnie! Czułam, że z twoim polskim jest coś nie tak. Prawdę mówiąc, pomyślałam, że masz lekką wadę wymowy. Przepraszam za szczerość.
– Nie ma sprawy. Nie masz za co przepraszać… Chodziłem do angielskiej szkoły i wychowywałem się w wielonarodowym środowisku. Po polsku mówiliśmy tylko w domu, gdzie i tak rzadko bywałem, bo mieszkałem w internacie. Zresztą matka wkrótce też zaczęła mówić do mnie po angielsku, a ojca… jego wciąż nie było.
– Co cię ciągnie na Ukrainę? – zapytała.
– Studia skończyłem kilka lat temu. Teraz robię doktorat, ale ten wyjazd na Ukrainę nie ma z tym nic wspólnego. Interesuje nas kultura Tatarów krymskich i w ogóle islam. Jedziemy tam, żeby się rozejrzeć, poznać tych ludzi. To też część naszej historii… nie? Nie myślałaś o tym?
– Tego byłoby już za dużo! Zostanę przy Ukrainie Zachodniej i Szeptyckich. Ile masz lat, Olek?
– W grudniu skończyłem trzydzieści jeden. Zauważyłaś, że jestem od nich starszy? – wskazał głową na siedzących w tyle autobusu przyjaciół.
– Tak, teraz widzę. Skąd się znacie? – Sara poczuła, że musi koniecznie bliżej poznać Olka.
– Poznaliśmy się przez Internet jakiś czas temu. Wszystkich nas interesuje islam… ale ja jestem katolikiem. Te dwie dziewczyny uważają, że są muzułmankami. Widziałaś chustki na ich głowach? Wiesz, to dzisiaj takie modne… być innym. One mają po dziewiętnaście lat! Zetknąłem się z islamem w Kenii i Somalii, gdzie też jakiś czas mieszkaliśmy. Ciekawi mnie to. A ty? Jaki jest twój stosunek do islamu?
– Pozytywny, oczywiście. Też mnie to ciekawi. Ale słabo znam temat – odpowiedziała obojętnie Sara, mijając się zresztą z prawdą. – Pytasz o mój stosunek do islamu? To odpowiem najpierw tak… Nazywam się Zuzanna Wilska. – Wyciągnęła do niego rękę. – A ty?
– Aleksander Kurtz… – odpowiedział natychmiast i chwycił jej dłoń dokładnie tak, jak tego oczekiwała, nawet trochę mocniej.
– Pokaż paszport. Nie wierzę – zaczęła się przekomarzać z filuternym uśmiechem.
Olek bez ociągania wyciągnął z kieszeni na piersi swój paszport i podał go Sarze.
– Żartowałam! – zawołała i od niechcenia przerzuciła kartki, by chociaż przez ułamek sekundy zobaczyć, czy są w środku pieczątki.
Paszport był mocno zniszczony, jakby należał do zawodowego podróżnika, choć pieczątek nie zauważyła zbyt wielu.
– Ładnie wyszedłeś. Naprawdę nazywasz się Kurtz. Nie kłamałeś – mówiła z rozbawieniem.
Spojrzała na datę wystawienia. Pięć lat temu. A Olek na zdjęciu wyglądał tak samo jak teraz, jakby przez ten czas się nie zmienił. Pomyślała jednak, że chyba ma już zboczenie zawodowe i czas odpocząć. Przecież czeka ją poważna robota w Kijowie.
– Kurtz to… niemieckie nazwisko? – zapytała.
– Podobno mam jakieś austriackie korzenie, ale w domu nigdy o tym nie rozmawialiśmy…
– Walter Kurtz! Mówi ci to coś? Pułkownik Walter Kurtz! – rzuciła Sara z pytającym spojrzeniem.
– Żadnego pułkownika w naszej rodzinie nie było, o ile pamiętam. Waltera zresztą też. Żadnych nazistów ani kolaborantów! – Olek zrobił obrażoną minę.
– No co ty? Walter Kurtz! Nie widziałeś Czasu apokalipsy? Marlon Brando. Niedawno ukazała się wersja reżyserska.
– Słyszałem, ale nie widziałem. Kurtz to dosyć popularne nazwisko. Podobno!
– A… czytałeś Jądro ciemności Conrada? – zapytała, ale odpowiedziało jej zdziwione spojrzenie i przez sekundę pomyślała, że Olek jest czymś zdenerwowany.
– Mówiłem ci, że szkoły kończyłem w Afryce. Nie przerabialiśmy tych lektur. – Ton jego głosu się zmienił.
– To przeczytaj! Świetna książka! Film nakręcono właśnie na jej podstawie. Powinna cię zaciekawić, bo w oryginale akcja toczy się w Afryce, a nie w Wietnamie. A Conrad to nie Conrad, tylko nasz Józek Korzeniowski! Konrad miał na trzecie. – Sara czuła przez chwilę, że ma dobrą zabawę. Sprawiło jej satysfakcję, że może zaimponować Olkowi.
– Można przeczytać tę książkę po angielsku? – zapytał wyraźnie zainteresowany. – Byłoby mi łatwiej.
– Conrad pisał po angielsku, a nie po polsku! Każdy to wie… W porządku, już cię nie będę dręczyć. Na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UW pisałam pracę magisterską o stanie wojennym. Było takie zdjęcie z tego okresu: czołgi, śnieg i wielki napis Czas apokalipsy na nieistniejącym już kinie Moskwa. To było kultowe zdjęcie. Znacznie później obejrzałam ten film. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. I tak dotarłam do Conrada, ale Jądro ciemności nie jest moją ulubioną powieścią. Wolę Smugę cienia, bardziej odpowiada mojej naturze. Największe jednak wrażenie zrobił na mnie Tajny agent… Musisz koniecznie przeczytać! Conrad napisał to sto lat temu, a książka po prostu powala aktualnością – mówiła z przekonaniem bliskim pasji.
– Zuza, jesteś niezwykła! Imponujesz mi! – Olek powiedział to tak wyraźnie i ciepło, że Sara poczuła się dobrze jak nigdy dotąd. Zapomniała, kiedy ostatni raz mogła tak porozmawiać, pokazać swoje inne ja. – O czym jest ta książka? Opowiedz mi. Mamy tyle czasu do granicy… A może pojedziesz z nami na Krym? Byłoby fajnie. Zuza… jedź! – Jego słowa zabrzmiały bardzo poważnie, szczerze.
Boże! Pojechałabym! – pomyślała i poczuła żal. Pojechałabym z wami, z tobą! Nareszcie inny świat, inni ludzie, wolni. Olek, tak inteligentny, ciekawy, przystojny. Te jego niesamowite oczy… Pojechałabym za nimi wszędzie!
Wciąż nie mogła oderwać wzroku od jego męskiego uśmiechu i nienaturalnie białych zębów na tle ciemnego zarostu. Od dawna nie rozmawiała z tak przystojnym mężczyzną.
Czuła, wyraźnie czuła, że Olek zauważył jej zmieszanie. Bo chyba po raz pierwszy w życiu zupełnie świadomie pozwoliła sobie na zwolnienie z samokontroli i głupiego czasami wyrachowania, by chociaż przez chwilę być prawdziwą kobietą, pełną emocji i uczuć.
– Może. Zastanowię się – odrzekła, chociaż wiedziała, że nigdzie nie pojedzie. Chciała, żeby do chwili rozstania pozostało coś z tego nagłego marzenia, w którym się zatopiła.
I nie pomyliła się, bo Olek zareagował z widoczną satysfakcją.
– Dobrze, Zuza. Trzymam cię za słowo… Teraz opowiedz mi o tym tajnym agencie. Zrób to tak… żebym zakochał się w Conradzie!
A Sara poczuła, że mówi o niej.
– Przygotować paszporty!
Gromki, nieuprzejmy głos ukraińskiego funkcjonariusza granicznego wyrwał Sarę z transu.
Zatopiona w rozmowie z Olkiem, nie zauważyła, że jest już po ukraińskiej stronie, że odbyła się polska kontrola i że na zewnątrz jest zmrok. Nawet nie wiedziała, ile czasu autobus stał na granicy. Zrozumiała jednak, że teraz musi wrócić do rzeczywistości i wzmóc czujność.
– Wypełniliście kartoczki? – zapytała Olka. – Pewnie nie… Są obok kierowcy… przyniosę.
– Nie, ja pójdę! – zaoponował.
Po kilku minutach dotarł do nich pogranicznik.
– Dokąd pan jedzie? – zapytał po polsku z ukraińskim akcentem, zwracając się do Olka i jednocześnie wertując jego paszport.
– Jesteśmy grupą młodych naukowców i studentów. Jedziemy do Kijowa i Odessy – odpowiedział Olek pewnie.
Sara przez sekundę spojrzała na niego ze zdziwieniem.
Mówił, że jadą na Krym… – pomyślała.
– Gdzie się zatrzymacie? – beznamiętnie ciągnął oficer.
– Na kwaterach. Nie mamy niczego konkretnego… nie mamy też specjalnych wymagań.
– Broń? Narkotyki?
– Skąd! – odparł szybko Olek.
– Kto jest w tej waszej grupie?
– Koleżanka tutaj… – wskazał na Sarę – i tamtych czworo w tyle. – Podniósł się z fotela i wyciągnął w tamtą stronę rękę.
Oficer bez słowa wziął ich paszporty. Wysiadł z autobusu krokiem równie beznamiętnym i ociężałym jak jego głos.
– Nie powiedziałem, że jedziemy na Krym, bo Ukraińcy są trochę uwrażliwieni na wizyty obcokrajowców. – Olek uprzedził pytanie Sary. – Zaraz byłaby masa pytań i tak dalej. Po co nam to?!
– To oczywiste! – stwierdziła zadowolona, że mogła wtopić się w grupę, co być może zaoszczędziło jej niepotrzebnej dociekliwości pograniczników.
Tymczasem inny ukraiński oficer zwrócił dokumenty reszcie pasażerów. Sara zaniepokoiła się trochę, bo ich paszporty wciąż nie wracały. Kilkakrotnie przekraczała ukraińską granicę i zdarzało się, że odprawa trwała dłużej lub krócej. Wiedziała aż nadto dobrze, że jest to często skutek wadliwie działających komputerów. Tym razem jednak z każdą minutą jej podenerwowanie rosło. Ale chyba nie dotyczyło to również jej towarzyszy. Olek był w dobrym nastroju i sprawiał wrażenie, jakby w ogóle go nie obchodziło, co się dzieje.
Dopiero teraz do niej dotarło, co powiedział po odejściu funkcjonariusza. Nie była pewna, ale nie słyszała, by Ukraińcy robili jakieś problemy obcokrajowcom, którzy pragnęli udać się na Krym.
Po dwudziestu minutach ten sam oficer tym samym obojętnym krokiem wrócił do autobusu i bez słowa oddał Olkowi sześć paszportów.
Autobus zatrzymał się w pierwszej miejscowości po ukraińskiej stronie i od razu zrobiło się luźniej. Czwórka, która dotychczas siedziała w tyle, przeniosła się bliżej Sary i Olka.
Atmosfera w grupie wciąż była wyśmienita. Olek miał wyraźny wpływ na pozostałych i widać było, że jest dla nich autorytetem. W jakiś niewyczuwalny sposób sterował rozmową i zachęcał pozostałych. Sarze bardzo to odpowiadało i również mu się poddawała, świadomie i z przyjemnością. Zwłaszcza że robił to w miły i delikatny sposób, zdecydowanie wyróżniając właśnie ją.
Dochodziła dziewiąta, kiedy pojawiły się pierwsze światła Lwowa. Autobusem rzucało na wyboistych i dziurawych drogach. Słabo oświetlone ulice między szarymi i zniszczonymi domami przypominały Polskę sprzed lat. Dojechali na dworzec autobusowy, gdzie mimo późnej pory kręciło się sporo osób.
– Trzeba chyba coś zjeść – zaproponował Olek, gdy wszyscy już wysiedli z autobusu.
– Znacie Lwów? – zapytała Sara, pewna, że są tu pierwszy raz. – Jeżeli nie, to zaprowadzę was do dobrej restauracji… to znaczy była dobra, gdy jadłam w niej ostatni raz. Tutaj wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Amadej na Katedralnej, niedaleko stąd. Musimy się spieszyć, bo zamykają o dwudziestej trzeciej.
Sara znała tę restaurację, bo odbywała w niej rok temu spotkanie ze swoim agentem. Prawdę mówiąc, nie pamiętała nawet, czy jest tam dobra kuchnia i jakie są ceny, bo nie to było wówczas ważne. Ale teraz czuła wilczy głód, podobnie zresztą jak pozostali.
– W takim razie ja zapraszam – powiedział Olek i wszyscy dziwnie przyspieszyli kroku.
W restauracji było prawie pusto. Trzy osoby siedziały w rogu sali i głośno rozmawiały. Zajęli miejsca przy pierwszym stoliku i złożyli obok swoje plecaki.
Sara rozglądała się za obsługą, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo. Po chwili do restauracji weszli dwaj mężczyźni około czterdziestki i zajęli miejsca naprzeciwko. Nikt nie zwrócił na nich uwagi, ale Sara dobrze znała ukraińską obserwację.
Jeżeli zamówią wodę, sok lub herbatę, nie zdejmą kurtek i nie poproszą o wódkę, to znaczy, że mamy ogon – pomyślała.
– Nie zapytałem, gdzie się zatrzymasz – wyrwał ją z zadumy Olek. – My mamy zarezerwowane prywatne kwatery…
– Mam rezerwację w takim tanim hotelu niedaleko – odpowiedziała, chociaż nie miała żadnej. Zawsze szukała noclegu z marszu, mimo że było to ryzykowne. Zwłaszcza na Ukrainie, bo czasami musiała długo szukać.
Pojawiła się kelnerka o twarzy manekina i ruchach zawodnika sumo. Podeszła najpierw do dwóch mężczyzn, którzy weszli po nich, i przyjęła krótkie, jak się wydawało, zamówienie. Sara widziała ich z dobrej pozycji, bo siedzieli za plecami Olka.
– Zuza, możesz zanocować z nami…
– Okay! A… gdzie to jest? Jesteście super, będzie mi miło, jeśli mnie przygarniecie…
Sara zrobiła szybką ocenę sytuacji. Jeżeli ci faceci są obserwacją, to… za kim, za mną, za nimi, przypadek… milicja kryminalna? Jeżeli za mną, to dlaczego? Nie… to mało prawdopodobne. Za nimi? Studenci. Pierwszy raz na Ukrainie. Nie… to jeszcze mniej prawdopodobne. Raczej kryminalna. Tak, na pewno! Zresztą są mało subtelni. To się od razu rzuca w oczy. Typowa kryminalna!
Oj, Saro! Jesteś przewrażliwiona! – osądziła się w duchu. Jeszcze za mało danych, a ty się przejmujesz dwoma typami. Jest już późno i nawet gdybym chciała, to rozpracowanie obserwacji o tej porze będzie trudne. Lepiej ukryć się w grupie. Sprawdzę się jutro w drodze do Kijowa.
– Zobacz, Zuza, mam tutaj wydruk komputerowy rezerwacji naszych kwater.
Olek podał jej kartkę i równocześnie do stolika podeszła kelnerka. Z miną drewnianej lalki, bez cienia emocji i prostego „dobry wieczór” zakomunikowała, że kuchnia już kończy pracę, i wyglądało, jakby oczekiwała, że wszyscy podniosą się i wyjdą.
– Jesteśmy bardzo głodni po długiej podróży. Chociaż cokolwiek… – powiedziała po polsku Sara.
– Jest barszcz – odrzekła sucho kelnerka.
– W takim razie weźmiemy barszcz. Dla wszystkich. Byle gorący! I herbatę!
Nikt nie protestował. Każdemu zależało tylko na ciep-łym posiłku.
– To niedaleko! – odpowiedziała Sara, rzuciwszy okiem na kartkę, i oddała ją Olkowi, który coś mówił.
Ale ona go nie słuchała, chociaż patrzyła się na niego z uśmiechem i wydawało się, że podąża za jego słowami. Olek był dla niej przez moment jakby przezroczysty. Jej wzrok był ustawiony na dwóch mężczyzn za jego plecami.
Dlaczego jeden siedzi do nas bokiem, a nie tyłem? Nie zdjęli kurtek… Nie rozmawiają? Nie! Rozmawiają. Ale nie są zajęci sobą… Nie mają sobie nic do powiedzenia. To po co tu przyszli? Wyglądają na trzeźwych… Palą. Są nerwowi. Tak, są nerwowi! Ciągle strzepują popiół… Dlaczego są pochyleni? Dlaczego nie oprą się wygodnie, tylko tkwią w jednej pozycji? Pewnie mają mikrofony w klapach. Tak, to możliwe! Ten, co siedzi bokiem, nie spogląda w naszą stronę. Obserwuje nas ten, który siedzi przodem. Mówi pewnie tamtemu, co robimy… Omiata nas wzrokiem, nie wpatruje się w nas. Nie patrzy na salę, nie patrzy na swojego kumpla. Ma taki martwy wzrok bez wyrazu. Patrzy na nas, na popielniczkę, na swojego papierosa, na stół i znów na nas… Ten bokiem patrzy tylko na popielniczkę, w której ciągle grzebie papierosem…
Pojawiła się kelnerka i postawiła przed mężczyznami po butelce coli i setce wódki.
Sara wciąż analizowała ich zachowanie, tylko momentami słuchając rozmowy przyjaciół.
Ciekawe, czy zapłacą od razu? Dlaczego nie zamówili butelki? Musieli założyć, że będziemy jeść. To naturalne. Obliczyli pewnie, że po kieliszku będzie bezpieczniej. Zdążą wypić i wyjść na czas, by nas nie stracić, w końcu piją za państwowe… No tak, muszą przecież ustalić, gdzie będziemy nocować. Jeżeli na zewnątrz jest ich więcej, to znaczy, że wystawili na nas duże siły i sprawa jest poważna. Jeżeli tylko tych dwóch, to problem jest mniejszy. Mogą być z milicji, a nie z SBU!
– Idzie nasz barszcz ukraiński! – rzucił ktoś radośnie, wyrywając Sarę z transu.
– Zmęczona jesteś, Zuza? Coś się stało? – zapytał Olek. – Jesteś jakaś nieobecna… Zjemy i idziemy na kwaterę. Trzeba odpocząć. Koledzy wezmą twój plecak.
– Tak. Czuję już trochę trudy podróży. Marzę o łóżku… wyciągnąć się i pomyśleć, że jutro też będzie dzień.
– Barszcz jest zimny – odezwała się nagle jedna z dziewczyn. – Śmietana nie chce się rozpuścić.
– Nie wybrzydzaj. Nie mamy wyboru. Zjadamy i spadamy – pouczył ją kolega. – Tylko nie jedz mięsa – dodał znacznie ciszej. – To świnia.
– Olek, jak nazywa się ta ulica, na której jest wasz hostel? – zapytała Sara.
– Chyba Wartka… – odpowiedział po chwili, sprawdzając na kartce. – Tak, Wartka!
Sara podniosła się i ku zaskoczeniu wszystkich pewnym krokiem ruszyła do stolika, gdzie siedzieli dwaj mężczyźni. Patrzyła prosto w twarz tego, który siedział przodem.
Widzi, że idę w jego kierunku, ale na mnie nie patrzy – oceniła. Znieruchomieli. Denerwują się! Czuć to. Boją się! To takie typowe… Faceci z obserwacji zawsze boją się kontaktu z obserwowanym. Boją się, bo nie wiedzą, dlaczego obiekt do nich podchodzi i co może zrobić. Oni są tylko od obserwacji, to widać. Jeśli się zdekonspirują, mogą rozłożyć miesiącami przygotowywaną operację. Czasem wystarczy jedno celne pytanie, błędna odpowiedź, wahanie w głosie, i wszystko jasne. Ale nie dla nich. Oni to czują, lecz nie mają pewności, i to jest dla nich najgorsze. Nie wiedzą, czy już przegrali, czy jeszcze nie. Czy obiekt się zorientował i co dalej robić. Mają sucho w ustach! – pomyślała Sara z satysfakcją, bo sama wielokrotnie prowadziła obserwację i nigdy nie wpadła, nie dała się sprowokować.
Zawsze pamiętała zasadę, którą wpoił jej Konrad, że samo opanowanie techniki obserwacji nie wystarcza. Trzeba jeszcze znać siebie, własną psychikę i umieć nad nią panować. „Jeśli spotkasz w lesie niedźwiedzia – mówił – nie uciekaj, patrz mu prosto w oczy. On nie pojmie twojej odwagi i wtedy możesz go oszukać”.
– Przepraszam, panowie. Czy mogę przeszkodzić? – zapytała, patrząc na tego, co siedział do niej przodem. Drugi nawet nie podniósł głowy. – Jesteśmy studentami z Polski, dzisiaj przyjechaliśmy do Lwowa i słabo znamy miasto… – Obojętny wyraz twarzy mężczyzny kontrastował z przerażeniem w oczach. Sara była pewna. – Szukamy ulicy, lecz zapomnieliśmy planu miasta. O tej porze nigdzie go nie kupimy, a jesteśmy już bardzo zmęczeni…
Mówiła po rosyjsku, przyjaznym tonem. Mężczyźni trwali sztywno w takiej samej pozycji. Ten, co siedział bokiem, zgasił papierosa.
– Jaka to była ulica, Olek? Bo znowu zapomniałam – powiedziała głośno, odwracając się do grupy.
– Wartka – rzucił.
– No właśnie… Czy może wiedzą panowie, jak dojść na ulicę Wartką? To chyba gdzieś w pobliżu?! – zapytała, patrząc na nich z rozbrajającym uśmiechem.
– Nie jesteśmy stąd – rzucił, nie podnosząc wzroku, ten, co siedział bokiem, i sięgnął po nowego papierosa.
– Szkoda! To bardzo przepraszam za kłopot.
Odpowiedziało jej milczenie.
Frajerzy! Taki prosty numer i tak szybko się wyłożyli! – pomyślała z satysfakcją i zawróciła do stolika. Czyli mamy obserwację! To jasne. Teraz tylko trzeba ustalić za kim… za mną czy za nimi? Tylko z jakiego powodu mieliby ich kontrolować? To bez sensu! Zobaczymy, co będzie jutro… Tak czy inaczej może być ciężko. Muszę przecież spotkać się z „Travisem”!
– Mówiłaś, że wiesz, gdzie to jest… – odezwał się jeden z chłopaków, gdy usiadła.
– Wiem, ale nie byłam pewna – odparła obojętnie. – Nie chciałam, żebyśmy błądzili po nocy. Ale oni nie są stąd. Wiem, gdzie to jest, nie martwcie się.
Skończyli jeść i jedna z dziewczyn dała znak stojącej kilka metrów dalej kelnerce. Musiało jednak upłynąć trochę czasu, zanim ta raczyła podejść. Olek wyjął pieniądze i nie czekając na rachunek, zapłacił i podziękował.
– Przepraszam panią – odezwała się jeszcze Sara, kiedy wszyscy się podnosili. – Czy wie pani, gdzie jest ulica Wartka?
Ku zaskoczeniu wszystkich kelnerka nadzwyczaj sprawnie i uprzejmie udzieliła wyczerpującej odpowiedzi.
– Dziwny kraj! – skomentował Olek, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Homo sovieticus w trzecim pokoleniu – szybko zareagowała Sara. – Mieszanina arogancji i serdeczności. Kelnerka to pani, władza, więcej… misja! Klient musi to wiedzieć. Nie ma lekko. Ale to też dobrzy, serdeczni i zwykle prostoduszni ludzie. Na zmianę nie trzeba będzie długo czekać.
– Jeszcze tylko jedno pokolenie! – rzucił Olek i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Sara też się śmiała. Poczuła odprężenie, chociaż ta jego ironia trochę ją drażniła.
Teraz wiedziała, że ma obserwację.
29
Konrad przyszedł wcześniej i siedział w pustym biurze. Miał wrażenie, że jest tak cicho, iż słyszy krew pulsującą w skroniach. Włączył telewizor. Chciał się napić porannej kawy, ale nie miał ochoty jej robić. Postanowił, że zaczeka na Ewę. Wziął do ręki ostatni numer „Polityki”, nie zamierzając bynajmniej czegokolwiek czytać, i automatycznie otworzył na rysunku Mleczki. To zawsze poprawiało mu humor. W czasach jego dzieciństwa „Polityka” zawsze leżała gdzieś w domu i gdy nauczył się czytać, zaczynał jej przeglądanie od rysunku Szymona Kobylińskiego. Potem pytał ojca, co to znaczy „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, i otrzymywał odpowiedź: „To takie hasło, piękne hasło, ale tylko hasło i nieaktualne”.
Siedział w fotelu za biurkiem i patrzył na ekran. Szły wiadomości na CNN. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że dźwięk jest wyłączony. Nie chciało mu się jednak wstać i sięgnąć po pilota. Zapisał sobie na kartce czerwonym markerem „Sara”, by nie zapomnieć zapytać M-Irka, czy dała już jakiś znak z Ukrainy.
Myślał intensywnie o wczorajszej rozmowie z George’em. Myślał w nocy, rano, podczas biegu na Kabatach, w drodze do pracy. Praktycznie myślał o tym nieprzerwanie. Wydawało mu się, że wszystkie inne czynności wykonywał jakby mechanicznie. Gdyby ktoś go zapytał, co robił przed godziną, nie byłby w stanie odpowiedzieć.
Kim jest „Hook”? Ta natrętna myśl była początkiem i końcem wszystkich jego rozważań. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Rosjanie mają w Polsce potężną agenturę. Popowski jest zbyt inteligentny i ambitny, by mogło być inaczej, i zbyt dobrze zna Polaków. Dzisiaj jednak Konrad obudził się już w innym świecie. Nie mógł się pogodzić ze świadomością, że w Agencji Wywiadu może być kret. Bolało go to stwierdzenie, bo mogło oznaczać tylko kogoś z Wydziału „Q” lub kierownictwa Agencji. Im dłużej analizował sytuację, swoje życie, operacje przeprowadzone za granicą, między innymi w Rosji i na Bałkanach, tym większy ogarniał go strach. Strach, że wszystko, co zrobił, poszło na marne. I to nie za sprawą ślepego losu, tylko konkretnej osoby, na przykład takiego Michaiła Popowskiego.
Ale przecież od lat nie było żadnej wpadki – pomyślał z odrobiną optymizmu. Czy to możliwe, żeby wartość kreta przewyższała straty, jakie zadajemy Rosjanom? Trudno w to uwierzyć, ale może tak być. W końcu informacja Brytyjczyków jest fragmentaryczna, ich agent z pewnością nie zajmuje się Polską. Tymczasem Rosjanie myślą i planują na lata, dziesiątki lat do przodu, i jeżeli kret siedzi u nas, mogą z nim wiązać wielkie nadzieje. Wcale nie muszą go wykorzystywać do podejmowania działań ofensywnych. Wystarczy, że wiedzą, co robimy, co nas interesuje, a to wartość sama w sobie. Wtedy byłoby oczywiste, że przy okazji jeszcze nas dezinformują i prowadzą gry operacyjne.
Poczuł dreszcz.
Kim jest „Hook”? Jeżeli Rosjanie przejmą archiwum, to będzie oznaczało, że on jest wśród nas, gdzieś blisko. Ale nie można też wykluczyć, że ryje u prezydenta albo w IPN.
Konrad stał w oknie i spoglądając na panoramę porannej Warszawy, czuł dziwną satysfakcję, niemal pewność, że jeżeli jego plan się powiedzie, „Hook” trafi za kratki, i nie będzie to nikt z Wydziału „Q”.
Kim jesteś, „Hooku”?!
M-Irek czekali, aż Konrad skończy rozmowę z naczelnikiem Wydziału Zagranicznego AW, który zadzwonił dokładnie w chwili, kiedy wchodzili do pokoju.
– Melduję uprzejmie, szefie – zaczął, jak to mieli w zwyczaju, Mirek – że pani naczelnik Sara zalogowała nadajnik GPS dopiero wczoraj o dwudziestej trzeciej dwadzieścia osiem we Lwowie.
– Teraz jest w drodze do Kijowa – przejął pałeczkę Irek. – Czy szef życzy sobie zobaczyć to osobiście na komputerze?
– Dajcie spokój. Informujcie mnie, gdyby coś się działo. Zmiatajcie! – rzucił z zadowoleniem Konrad i połączył się z sekretarką.
– Gdzie jest Marek? Nie widziałem go dzisiaj.
– Wziął dzień wolny na opiekę nad dzieckiem – odpowiedziała Ewa. – Jest w domu, szefie. Połączyć?
– Tak!
Po chwili na biurku Konrada odezwał się telefon.
– Rozmawiałem przed chwilą z gabinetem szefa i dowiedziałem się, że dzisiaj ma być spotkanie ze Szwedami z Säpo7… – zagadnął Konrad zaskoczonego Marka. – Wiesz coś o tym?
– Tak! Rzeczywiście! Zapomniałem… Przepraszam…
– To podobno coś bardzo ważnego! Jak mogłeś, kurwa, zapomnieć?! Człowieku… jesteś zastępcą naczelnika! Zapomniałeś?! Ja o tobie zapomnę przy najbliższych premiach… I nikomu nic nie powiedziałeś, tylko wziąłeś sobie wolne?!
Nie czekając na reakcję Marka, odłożył słuchawkę. Zrugał go, bo było to oczywiste i konieczne, ale nie poczuł żadnej satysfakcji.
– Ewa! Znajdź mi Marcina – polecił.
Marcin zjawił się w ciągu minuty. Konrad zlustrował go od stóp do głów, głębokim westchnieniem komentując jego luźną koszulkę w palmy z Bahamów i mocno przetarte dżinsy.
– Garnitur, koszulę, krawat masz?
– Tak jest, szefie. Oficer wywiadu jest zawsze gotowy! Na wszystko! – odparł dziarsko Marcin, czując, że dostanie jakąś robotę ekstra.
– Zmyj nadmiar tej pomady z włosów, ubierz się tak, żebyś wyglądał jak ozdoba konduktu pogrzebowego, i jedź do Centrali na spotkanie o dziewiątej z dwoma kolegami ze szwedzkiego kontrwywiadu. Porozmawiasz. Wysłuchasz ich. Zapewnisz, że zrobimy co w naszej mocy, i wrócisz tutaj, żeby mi powiedzieć, o co chodzi. Zrozumiałeś?! – Marcin przyjął postawę zasadniczą. – Wykonać!
30
Oficer wywiadu podczas realizacji zadania zawsze zakłada, że idzie za nim obserwacja – przypomniała sobie w duchu tę oczywistą prawdę. Wszystko, co robi, każda czynność, każdy dzień są temu podporządkowane: ustalić, czy jesteś pod kontrolą. To prawdziwa sztuka i tak naprawdę niewielu ją posiadło. W sumie wolę już być pewna, że mam obserwację. Wtedy wiem, co mam robić. Potrafię tak ich oszukać, że nawet się nie zorientują. Będą przekonani, że sami popełnili błąd. Najważniejsze to nie dać się sprowokować…
– Zuza! To chyba tutaj – usłyszała głos Olka. – Miałaś rację. To blisko.
Stali przed odrapanym szarym budynkiem na wąskiej i słabo oświetlonej ulicy. Napis „Spalnia” na ścianie mówił, że to dom studencki, ale adres się zgadzał. Sara patrzyła na Olka i trochę żałowała, że incydent w restauracji nagle wykreślił go z jej życia. Jakby w ogóle nie istniał! Poczuła coś w rodzaju wyrzutów sumienia – ale chyba bardziej w stosunku do siebie samej niż do niego – że tak łatwo zdradziła tamtą Zuzę, którą odkrył w niej Olek.
Czy oficer wywiadu może kogoś pokochać? – pomyślała. Czy w ogóle ktoś może pokochać szpiega? Zgodzić się na wspólne życie na niby, w którym jedno daje wszystko, a drugie tylko małą część siebie? Nie dlatego, że nie chce. Nie może! Życie w strachu, radości, klęski i zwycięstwa… niczym nie możesz się podzielić! Więc co możesz dać? Nic! Powiesz kochanemu: masz mnie tylko odtąd dotąd, a o resztę nie pytaj? Kto się na to zgodzi! To jak żyć? Jak być kobietą?
– Zuza, będziesz spała razem z dziewczynami. Nie ma już wolnych pokoi – powiedział Olek, wracając z czegoś, co mogło wyglądać na recepcję. – Nie przeszkadza ci to?
– Daj spokój! Oczywiście, że nie! Wolne pokoje są na pewno. Trzeba tylko dać. Ale ja i tak wolę spać z dziewczynami – odparła Sara. – Jakie macie plany na jutro? O której wstajemy?
– Powinniśmy chyba zobaczyć Lwów. Podobno to piękne miasto. Chociaż na razie takiego wrażenia nie sprawia. Co ty na to? Pokażesz mi Lwów, Zuza? – zapytał, miło akcentując jej imię.
– Oczywiście, Olku – odpowiedziała tym samym tonem. – Proponuję poświęcić cały dzień na zwiedzanie miasta i nocnym pociągiem jechać do Kijowa.
– Mamy tutaj opłacone dwa noclegi. Nie mówiłem ci?
– Może… już nie pamiętam, chyba wyleciało mi z głowy. A ja nie mówiłam ci, że pojutrze rano mam umówione spotkanie na Uniwersytecie Kijowskim? – odparła Sara.
W rzeczywistości miała zobaczyć się z „Travisem” o osiemnastej następnego dnia. Zaplanowała jednak, że pojedzie do Kijowa nocnym pociągiem, by uniknąć konieczności meldowania się w hotelu przed spotkaniem. Poza tym dla obserwacji pociąg będzie poważnym utrudnieniem.
– Porozmawiam z kolegami. Osobiście wolałbym jechać z tobą, ale nie wiem, jakie jest ich zdanie, nie mogę im nic narzucać. Rozumiesz mnie?
– To jasne! – odpowiedziała.
Wolała jednak jechać do Kijowa sama, bo choć towarzystwo grupy dawało jej dobrą przykrywkę, to teraz zaczynało ograniczać swobodę ruchu. A miała jeszcze przed sobą trudne zadanie wyjścia spod obserwacji.
– Myślę, że wstaniemy o dziewiątej. Wystarczy? Wyśpisz się? Powiedz dziewczynom, kiedy będziesz w pokoju. Twój plecak już tam jest! – Olek odprowadził ją pod drzwi. – Dziękuję ci za ten niezwykły dzień. Wiele się od ciebie nauczyłem, naprawdę! Jesteś nie tylko piękna, jesteś wspaniała, niezwykła!
Zbliżył się do niej i Sara poczuła, że chce ją pocałować. Miała wrażenie, że zaraz zdrętwieje. Z niepokojem pomyślała, co robić. Bała się, ale była pewna, że się nie cofnie. Napięcie przemieniło się nagle w przyjemne podniecenie. Nie panowała nad sobą i nawet tego nie chciała.
Olek stał blisko i przez kilka sekund patrzył jej w oczy. Teraz była już pewna, że wyczuł jej zauroczenie, unoszące się wokół feromony, i reaguje tak, jak to robi mężczyzna. Bez słów.
– Dobranoc, Zuza. Miłych snów – usłyszała słowa wypowiedziane tak ciepło jak nigdy dotąd i zamiast pocałunku poczuła na policzku jego dłoń, delikatnie przesuwającą się do tyłu i dotykającą włosów. Zamknęła oczy i dziwny dreszcz przeszedł jej ciało, poczuła podniecenie, jakiego nie dał jej dotąd żaden pocałunek. Nikt nigdy tak jej nie dotykał!
– Dobranoc, Olek! Do jutra! – odpowiedziała z nieuchwytną nutką żalu w głosie.
Dziewczyny już się rozpakowały i poszły do łazienki na korytarzu. Sara miała wrażenie, że wszystko robi w zwolnionym tempie. Czuła się jak po narkotyku… ale czuła się dobrze. Wreszcie jakoś uporała się z bagażem i też poszła się umyć.
Gdy wróciła do pokoju, dziewczyny leżały już w łóżkach, ale światło było zapalone.
– Olek powiedział, że wstajemy o dziewiątej. Dobranoc – oznajmiła, gasząc światło.
– Okay! On jest efendim – rzuciła jedna ze studentek.
Sara leżała w ciemnym pokoju i nie potrafiła uporządkować wrażeń. Wszystko obracało się wokół Olka i zdarzenia w restauracji. Mieszało się ze sobą mimowolnie i bez sensu.
– Cholera jasna! Kurwa! Cholera! – powiedziała nagle na głos, aż dziewczyny podskoczyły w swoich łóżkach. – Nic, nic… w porządku. Zapomniałam wysłać SMS-a do mamy. Śpijcie!
Poderwała się i po omacku odnalazła w swojej torbie telefon komórkowy. Włączyła go i aktywowała identyfikator GPS.
Konrad będzie wściekły – pomyślała. Jak mu wytłumaczę? Że spotkałam chłopaka i straciłam głowę?
Miała żal do siebie, nie do Olka.
To zły znak. Muszę bardziej nad sobą panować, umieć rozdzielić wszystko na to, co moje… a co nie. Chyba nie da się połączyć uczuć i szpiegowskiej roboty. Chciałabym odbyć taką podróż z Olkiem na Krym, bez tych typów z obserwacji, tras sprawdzeniowych, agentów, błyskawicznego przekazywania materiałów, obsługi schowków…
Ta myśl, wyczerpanie i spokojne rozluźnienie szybko sprowadziły na nią sen.
Hałas przejeżdżających tramwajów odbijał się od wąskich ulic i wpadał przez otwarte okno, wypełniając oświetlony słońcem pokój.
Sara pomyślała, że któraś z dziewczyn musiała otworzyć je w nocy. Zmorzył ją tak mocny sen, że nawet tego nie zauważyła.
Była siódma rano. Dziewczyny jeszcze spały, nakryte pościelą jak śnieżnymi czapami. Leżała w łóżku, wpatrując się w kawałek błękitnego nieba widoczny nad domami po drugiej stronie ulicy. Miała teraz czas, by spokojnie zaplanować swoje działania na dzisiaj i przejazd do Kijowa oraz zastanowić się, jak odbyć bezpiecznie spotkanie z „Travisem”.
Jeszcze przed wyjazdem, w Warszawie, miała przygotowany zarys trasy i punktów sprawdzeniowych. Jednak wydarzenia, które nastąpiły, spotkanie z Olkiem i jego grupą, zmieniły całą jej filozofię działania.
Na korzyść! Zdecydowanie! Zresztą nigdy trasy nie da się zrealizować w stu procentach tak, jak została zaplanowana. Najważniejsza jest umiejętność właściwej oceny sytuacji i zdolność improwizacji – orzekła. Póki wszyscy śpią, zdążę coś załatwić!
Wstała tak cicho, jak tylko potrafiła, włożyła dżinsy i T-shirt, wzięła kosmetyczkę i poszła do łazienki. Gdy przechodziła korytarzem obok męskiej toalety, usłyszała, że ktoś tam jest. Przyspieszyła kroku, bo chciała być teraz sama. Ograniczyła poranne czynności do minimum i przed wyjściem sprawdziła, czy korytarz jest pusty. Wróciła na chwilę do pokoju.
Po skrzypiących schodach zeszła z drugiego piętra i podeszła do starszej kobiety, która pełniła funkcję recepcjonistki. Szybko dowiedziała się, gdzie są najbliższe sklepy spożywcze, chociaż kobieta zaproponowała, że za drobną opłatą gotowa jest przyrządzić śniadanie. Nie o to jednak Sarze chodziło, chociaż była bardzo głodna.
Wyszła przed budynek, założyła okulary przeciwsłoneczne i zaczęła się rozglądać, jakby się zastanawiała, w którą iść stronę. Na ulicy było kilku przechodniów i dozorca wymachujący miotłą. Jechały dwa samochody, kilkanaście stało zaparkowanych wzdłuż krawężników. Wszystkie w tym samym kierunku.
Świetnie! Ulica jest jednokierunkowa. Od tego zaczniemy. Jak w szkole! – pomyślała. Teraz trzeba działać bardzo spokojnie, nie agresywnie. Nie wolno ich z rana denerwować. Jeżeli tu są, to musieli się wymieniać w nocy albo wstali wcześnie rano. Pewnie są bez śniadania i kawy, w złym humorze. Do sklepu trzeba iść w lewo, akurat pod prąd. Idealnie, żeby musieli ruszyć samochód. Chyba że mają pieszych. Nie sądzę jednak… nie o tej porze. Pewnie siedzi teraz w jakimś samochodzie tylko dwóch dyżurnych. W takim razie idę w prawo, zgodnie z kierunkiem ruchu. Będą musieli się ruszyć.
Przez chwilę patrzyła w lewo, by utrwalić obraz dwóch rzędów samochodów zaparkowanych luźno po obu stronach. Ruszyła. Skręciła w prawo i spokojnym krokiem poszła ulicą lekko opadającą w dół.
Po jakichś stu metrach, gdy już dochodziła do skrzyżowania, przez które przejeżdżały tramwaje, przeszła na lewą stronę jezdni i kątem oka spojrzała w perspektywę ulicy, z której przyszła. Zauważyła, że z lewego ciągu samochodów powoli wynurza się pojazd.
Chociaż na przystanku obok stało kilka osób, podeszła do dozorcy, który zamiatał chodnik. Wiadomo było, że obserwacja ustali ten kontakt i zapyta dozorcę, czego chciała ta kobieta. Odpowiedź musiała być prawdziwa: szukała sklepu. Dozorca wskazał jej ten sam sklep co recepcjonistka, w kierunku dokładnie przeciwnym do tego, z którego przyszła. Gdy pokazywał ręką w górę ulicy, z łatwością mogła zauważyć przejeżdżający powoli samochód, stary granatowy ford escort na lwowskiej rejestracji. Patrzyła tak, by nie spotkać się wzrokiem z siedzącymi wewnątrz dwiema osobami. Widziała wyraźnie kobietę i mężczyznę. Na skrzyżowaniu samochód skręcił w prawo, pewnie by zrobić objazd wokół kwartału.
Dosyć typowe. Ale to jeszcze nie pewność. Jeśli ten samochód znowu się pojawi, to bingo! – pomyślała i ruszyła z powrotem w kierunku sklepu.
Nieduży sklep spożywczy znajdował się dwieście metrów w prawo od hostelu, za rogiem, w bocznej uliczce, i nie był widoczny z głównego traktu. Znalazła go jednak łatwo.
Gdy weszła, spojrzała na zegarek. Siódma trzydzieści sześć. Od wyjścia z hostelu minęło siedem minut. W sklepie było pusto. Kupiła chleb, margarynę, żółty ser, jogurt, pomidory, jajka i herbatę. Zajęło jej to nie więcej niż pięć minut.
Gdy wyszła ze sklepu, w odległości trzydziestu metrów, po lewej stronie ulicy Wartkiej, zauważyła tego samego forda, lecz nikogo w nim nie było.
No i bingo! Są! Tyle że wysiedli. Pewnie mnie szukają. Zdenerwowali się! Ale to ich wina i wiedzą o tym. Muszę się pokazać, żeby ich uspokoić. Nie ma wątpliwości, to nie milicja, to Służba Bezpieczeństwa Ukrainy! – pomyślała.
Stanęła przed sklepem i zaczęła przeglądać zakupy, tak jakby się zastanawiała, czy wszystko kupiła. Potem ruszyła bardzo wolno w kierunku hostelu. Zatrzymała się, by zawiązać sznurowadło. Po chwili znów się zatrzymała i tym samym wolnym krokiem zawróciła do sklepu, żeby dokupić ogórki. Teraz mogła obserwować przez szybę, jak do zaparkowanego forda wsiada w pośpiechu mężczyzna, a zdyszana kobieta stoi trochę dalej i obserwuje sklep.
No! Wszystko w porządku. Już się nie denerwujcie. Jestem! Ale z was gapy…
Nie czuła do nich żadnej niechęci, wprost przeciwnie – miała dla nich wiele sympatii, szczególnie w sytuacjach, gdy byli tak nieporadni.
Tym samym wolnym krokiem ruszyła prosto do hostelu i zdążyła tylko zauważyć, że kobieta zaczęła wykonywać dziwne ruchy. Wszystko było już jasne i nie musiała więcej zwracać na nią uwagi.
Gdy wyszła zza rogu, zobaczyła, że przed wejściem do hostelu stoi Olek i się rozgląda. Nie zauważył jej. Przez ułamek sekundy odniosła wrażenie, że robi dokładnie to samo, co ona przed chwilą. Pomyślała, że musiała wtedy wypaść bardzo naturalnie. Ruszył powoli w prawo, w kierunku skrzyżowania, dokładnie tak jak ona. Zaniepokoiła się.
Sytuacja jest oczywiście przypadkowa, ale… trochę zastanawiająca. Znów zdenerwuje obserwację. A to niedobrze! – pomyślała natychmiast.
Przyspieszyła kroku i gdy była już pewna, że ją usłyszy, zawołała. Na chwilę przystanął w miejscu, jakby nie wiedział, skąd dochodzi głos. Zaraz potem się odwrócił, zobaczył Sarę i uśmiechnął się. Kiedy podeszła bliżej, wyczuła w jego uśmiechu coś dziwnego. Był jakiś inny niż wczoraj. Z początku nie mogła tego zrozumieć, ale zaraz do niej dotarło, że Olek się ogolił, więc to pewnie dlatego.
Było mu lepiej z ciemnym dwudniowym zarostem. Był zbójecko męski – pomyślała mimowolnie.
– Dokąd idziesz? – zapytała.
– Chciałem zrobić zakupy na śniadanie… – odpowiedział szybko i spojrzał na torbę, którą trzymała w ręku – ale, jak widać, byłaś szybsza. Gratuluję! Nie mam z tobą szans, Zuza.
– Sklep jest tam. – Sara wskazała ręką w przeciwną stronę, tak by obserwacja mogła łatwo się zorientować, o czym rozmawiają, i w teatralnym geście uniosła torbę z zakupami.
– Recepcjonistka powiedziała mi, gdzie jest sklep, ale chyba czegoś nie zrozumiałem. Mówiła po ukraińsku – wytłumaczył się Olek. – Pozwól, że zwrócę ci pieniądze.
– Nie ma mowy! Płaciłeś wczoraj w restauracji. Ja stawiam śniadanie. – Sarze poprawiło się samopoczucie, bo w zachowaniu Olka nie dostrzegła niczego nienaturalnego.
– W takim razie pozwól, że je przygotuję. Co kupiłaś? – Objął ją ramieniem, drugą ręką wziął od niej siatkę i wrócili do hostelu.
Po śniadaniu cała piątka w doskonałym nastroju ruszyła na zwiedzanie skąpanego w słońcu Lwowa.
Chcąc nie chcąc, Sara musiała grać rolę oprowadzającej. Wprawdzie jej wiedza na temat zabytków była więcej niż pobieżna, jednak topografię Lwowa miała opanowaną perfekcyjnie, bo to podstawowy element przygotowania oficera wywiadu. Za każdym razem, kiedy wyjeżdżała ze Lwowa lub z jakiegoś innego miasta, w którym pracowała, obiecywała sobie, że musi wrócić tam prywatnie i naprawdę je zwiedzić. No bo co możesz zobaczyć, kiedy patrzysz ciągle do tyłu, a przewodnik w dłoni to tylko atrapa.
– Pogadałem z przyjaciółmi. Chcą jeszcze dzisiaj zostać we Lwowie. Nie namawiałem ich na wyjazd do Kijowa ani nie mówiłem im o tobie, bo głupio by to wypadło. Rozumiesz mnie? – powiedział Olek, gdy zostali na chwilę sami.
– Nie ma sprawy! Wszystko przemyślałam i też zostanę do jutra. Tak fajnie jest z wami! Jeżeli nie zdążę, to przesunę spotkanie… świat się przez to nie zawali. Moje drugie ja mówi mi, że poznałam kogoś ciekawego, z kim warto spędzić czas. Doświadczyć czegoś nowego, innego.
Sara rzeczywiście tak myślała i czuła, jednak przed wyjściem z hostelu spakowała już swój bagaż, bo wyjazd zaplanowała na wieczór. Teraz chciała miło spędzić czas z Olkiem i wcale nie myślała o towarzyszącej im obserwacji.
Olek uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem i korzystając z okazji, że zostali z tyłu za grupą, wziął ją za rękę.
I znów, tak jak wieczorem na korytarzu, a może nawet jeszcze mocniej, poczuła miły przypływ ciepła i bicie dwóch serc. Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek szła z chłopakiem za rękę. Widząc, jak robią to inni, zwykle miała wrażenie, że to takie śmieszne, dziecinne.
A zatem nie znałam samej siebie – pomyślała i szła dalej, nienaturalnie mocno ściskając dłoń Olka.
Bojąc się jego spojrzenia, patrzyła nieobecnym wzrokiem na drugą stronę ulicy. Szli przez chwilę w milczeniu. Nagle Olek puścił jej dłoń i w tej samej chwili zauważyła, że idący przed nimi koledzy zatrzymali się i odwrócili w ich stronę.
Poczuła się, jakby nagle została zwolniona z uwięzi, wyzwolona z nienaturalnej sytuacji krępującej myśli i ruchy. Mimo to gdzieś głęboko czuła, że dobrze się stało, iż Olek porozumiewa się z nią właśnie takimi gestami, tak oczywistymi i wyraźnymi, które mówią kobiecie o wiele więcej niż słowa.
Dochodziła dziewiętnasta i wszyscy zgodnie uznali, że czas coś zjeść. Całodniowa włóczęga po mieście w upale i kurzu wyraźnie odcisnęła piętno na ich wyglądzie, ale nie na nastroju, który wciąż był wyśmienity. Udali się do pobliskiej kafeszki na Rynku.
Po całym dniu spędzonym z Olkiem Sarze zdawało się, że jest naprawdę Zuzą Wilską, kimś zupełnie innym, nowym. Olek otworzył się przed nią i nie musiała zadawać żadnych pytań, żeby go poznać.
Początkowo było to dla niej takie nienaturalne. Opowiedział historię swojej rodziny, nie ukrywając bolesnych wspomnień z dzieciństwa. O ojcu, którego nigdy nie było w domu, matce pozbawionej czułości, lecz niestroniącej od mężczyzn. O życiu w męskim internacie, dręczeniu ze strony starszych kolegów, wyuzdanym nauczycielu gimnastyki. O dwuletniej ucieczce do Sudanu, gdzie pracował jako wolontariusz, zakochany, jak mu się wydawało, w starszej od niego o piętnaście lat żonie angielskiego lekarza. Sarę fascynował los młodego mężczyzny, pełen niespodzianek, barw i zapachów Afryki, którą też trochę znała.
O sobie mówiła niewiele, ale w jego opowiadaniu widziała siebie, własne nieudane dzieciństwo, bunt i ucieczkę od rzeczywistości, poszukiwania, marzenia o wyjeździe do Afryki. Wymuszoną przez życie samodzielność, okupioną samotnością. Teraz, gdy kończył się dzień i nadchodziła chwila wyjazdu, myślała chaotycznie, co zrobić, by zatrzymać Olka, bo nadzieja, jaką jej dał, nagle stała się dla niej najważniejsza.
Zapadł zmrok i zorientowała się, że jest już po dwudziestej pierwszej. Wstała od stolika i zapytała, gdzie jest toaleta, chociaż dobrze wiedziała. Jeden z chłopców wskazał jej drogę. Wyszła z restauracji, przeszła kilkanaście metrów w prawo, gdzie znajdował się automat telefoniczny. Miała w pamięci utrwaloną mapę prawie wszystkich telefonów publicznych w centrum Lwowa. Włożyła kartę i wykręciła numer swojego telefonu komórkowego. Czekała tak długo, aż odezwała się automatyczna sekretarka. Po chwili, by przykryć swój numer przed obserwacją, wykręciła przypadkowy numer w Polsce, który nie odpowiadał. Szybko wróciła do restauracji. Zajęło jej to nie więcej niż pięć minut.
– Zuza, twój telefon szczekał jak wściekły pies. – Olek skomentował ironicznie sygnał jej telefonu komórkowego. Pomyślała, że musi go zmienić.
Wyjęła telefon z torby i sprawdziła, że ma jedno nieodebrane połączenie z numeru publicznego. W porządku – pomyślała – teraz ciąg dalszy małego show.
– Cholera! To mój profesor z Kijowa! – rzuciła, udając zakłopotanie. – Muszę zadzwonić!
Odeszła od stolika na taką odległość, by sprawić wrażenie, że chce rozmawiać bez świadków, lecz w rzeczywistości tak, by mogli słyszeć, o czym będzie mówiła. Udała, że wciska łączenie z ostatnim zapisanym numerem, po czym przyłożyła do ucha głuchy telefon.
– Dobry wieczór, panie profesorze… – mówiła wyraźnie po rosyjsku. – Nie, nie, jestem jeszcze we Lwowie… tak… Tak?… Tak jak mówiłam, bardzo mi zależy… Profesor Stanisławski już mi o tym wspominał, ale chyba coś źle zrozumiałam… – Zauważyła, że Olek się przysłuchuje. – Dobrze, panie profesorze, będę na czas… Nie, nie… Tak, ale liczę, że poświęci mi pan trochę czasu… Tak?… Bardzo dziękuję! Do zobaczenia!
– Musisz jechać? – zapytał, gdy tylko usiadła.
Nawet nie ukrywał, że słuchał rozmowy. O to jej przecież chodziło. Ton, jakim wypowiedział te dwa słowa, wskazywał, że krótki show spełnił swoje zadanie i dał jej alibi. Chociaż tym razem nie sprawił jej żadnej satysfakcji. Wolałaby tego nie robić.
– Tak. Muszę. Profesor pytał, czy zdążę na umówione spotkanie, bo pojutrze wyjeżdża na miesiąc i nie będzie miał możliwości się ze mną zobaczyć. Bez tej rozmowy nie ruszę z miejsca. Nie mogę sobie pozwolić na kolejne opóźnienie w pracy nad książką.
– Zuza, jasne! Jak się dostaniesz teraz do Kijowa? – zapytał trochę formalnie Olek.
Spojrzała na zegarek.
– O dwudziestej drugiej czterdzieści pięć mam pociąg do Kijowa. Jak mi pomożecie, to zdążę. – Spojrzała pytającym wzrokiem na zaciekawione twarze. – Mam trzy kwadranse do odjazdu. Może ktoś wpadłby po moje rzeczy do hostelu, a ja bym w tym czasie pojechała na dworzec po bilet, bo obawiam się kolejki. Zwrócę za taksówkę…
– Ala i Marek, skoczcie po rzeczy Zuzy – zarządził Olek. – My pojedziemy na dworzec i tam na was zaczekamy.
Sara przywołała kelnera, poprosiła o rachunek i natychmiastowe zamówienie dwóch taksówek. Rozpoczęła realizację drugiej części swojego planu zmierzającego do spotkania z „Travisem”. Czekało ją też pożegnanie z Olkiem, na chwilę, jak myślała. Nie mogła o nim tak po prostu zapomnieć.
Wyjazd ze Lwowa zaplanowała tak, by w swojej dziwaczności wydawał się zupełnie naturalny. Tak to powinna odebrać chodząca za nimi obserwacja. Istniała duża szansa, że po całym dniu spokojnego spacerowania po zabytkach i zaułkach Lwowa obserwacja straciła czujność. I Sara na to liczyła. To była dobra okazja, by im się urwać, i to tak, by sami obwinili się o błąd.
To musi być dla nich zaskoczenie – pomyślała. Na pewno zauważą, że ktoś z nas wyjeżdża. Ale kto i dokąd? Tego nie będą wiedzieli do końca! Gdy zobaczą, że to ja wsiadam do pociągu, o tej porze nie przyjdzie im łatwo wysłać kogoś za mną. Słabo opłacani, zmęczeni po całym dniu esbecy… Który się zgodzi spędzić noc w pociągu, bez jedzenia? Z pewnością odpuszczą sobie i obstawią dworzec w Kijowie. To prawie pewne!
Sara, jak zawsze w takich sytuacjach, czuła rodzaj zawodowej satysfakcji z prostego i skutecznego planu, swojego małego zwycięstwa.
Gdy Ala i Marek dotarli na dworzec, do odjazdu pociągu zostało siedem minut, a kolejka do kasy była jeszcze spora. Olek, wyraźnie podenerwowany, dość niegrzecznym tonem polecił całej czwórce czekać w holu dworca. Sam zaś szybkim krokiem ruszył za Sarą w kierunku peronu.
– A co z biletem? – zapytał ze zdziwieniem.
– Nie ma czasu. Kupię w pociągu – odpowiedziała, bo do końca chciała trzymać obserwację w niepewności i nie zdradzać, dokąd jedzie.
Podbiegli do pierwszego wagonu i za pięćdziesiąt dolarów Sara szybko dostała od konduktorki miejsce sypialne. Olek tymczasem wniósł jej plecak. Gdy wyszła na korytarz i popatrzyła przez okno, stał już z powrotem na peronie. Natychmiast wśród nielicznych odprowadzających dostrzegła dwóch mężczyzn, którzy rozglądali się nerwowo. Gdy zobaczyli ją w oknie, odwrócili się i zaczęli iść powoli w przeciwnym kierunku.
Pewnie teraz rozmawiają ze swoimi szefami. Nie byli pewni, kto wyjeżdża, Olek czy ja. Teraz już wiedzą i powinno się wyjaśnić, o kogo im chodziło.
Olek coś mówił, ale ona go nie słuchała.
– Do zobaczenia! – zawołała, gdy pociąg ruszył.
Obaj mężczyźni zostali na peronie.
31
Marcin był wyraźnie pobudzony, co ujawniało się w jego ruchach i chaotycznym słowotoku. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz zakładał, że od czasu do czasu odrobina spontaniczności nie zaszkodzi, a Konrad rzadko protestował, gdyż wiedział, że kiedy trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje słowa i czyny, Marcin potrafi się opanować.
– Więc po kolei. Czego chcieli nasi szwedzcy przyjaciele?
Marcin wyciągnął notatnik i zanim zaczął referować, rzucił:
– Szefie, to bardzo ciekawa sprawa. Ale niech mi szef obieca, że ja ją dostanę…
– Jak mam ci obiecać, skoro nie wiem nawet, o co chodzi. Marcin, nie nadużywaj mojej cierpliwości…
– Ja tylko tak…
– Kto przyjechał?
– Olaf Svensson i Per Gustavsson – wyrecytował Marcin z pamięci, po czym otworzył notatnik i dodał: – Svensson jest z kontrwywiadu, czyli Säpo, a ten Gustavsson z wywiadu wojskowego. Mało się odzywał, głównie mówił Svensson. Mają problem z jednym osiemdziesięcioletnim dziadkiem, który nazywa się Hans Jorgensen.
– Osiemdziesięcioletnim? Dziwne. Jakiś zbrodniarz wojenny czy co?
– Też mi się z początku wydawało, że to dziwne. Ale to, czego dowiedziałem się później, wcale nie było dziwne ani śmieszne. Sprawa wygląda poważnie, chociaż jest poszlakowa i taka w stylu rewind your mind…
– Co?
– No… to tak, jakby zaistniało jakieś zdarzenie, a potem trzeba by odtworzyć, jak do niego doszło. Tak jakby puścić film do tyłu… – Lubił wymyślać tego rodzaju porównania, licząc na ubarwienie swojego stylu.
– Marcin! Ja rozumiem… Nie trzymaj mnie dłużej w napięciu… – Konrad poczuł jakąś wewnętrzną wesołość, mimo że był zmęczony po całym dniu. Miał wrażenie, jakby widział siebie sprzed lat.
– Szwedzki kontrwywiad od kilkunastu miesięcy siedzi na jednym ruskim dyplomacie – zaczął z powagą. – Nazywa się Siergiej Pietuszkin i jest z SWZ. Taki oficer średniego pokolenia. Problem w tym, że Sierioża zakochał się w żonie swojego rezydenta i regularnie ją bzyka. Konspirują się dobrze, ale nie przed Säpo, tylko przed swoimi. Nie boją się Szwedów, bo uważają ich za ludzi kulturalnych, nastawionych życzliwie do Rosji… i takie tam…
– Coś w tym jest – rzucił zdecydowanie Konrad.
– Wszyscy Rosjanie, z wyjątkiem rezydenta, mieszkają na terenie placówki, więc Sierioża ma ułatwione zadanie i miłość spełnia się w mieszkaniu szefa lub podczas wspólnych podróży po Szwecji. Rezydent dużo jeździ służbowo, więc gniazdeczko jest często wolne i Desdemona ma sporo swobody. I teraz najciekawsze! – Marcin wyraźnie się rozkręcał. – Otóż Desdemonę i Sieriożę łączy również wspólna skłonność do nadużywania alkoholu…
– Ile ona ma lat? Jest starsza od niego?
– To druga żona rezydenta. Młodsza od niego o kilkanaście lat. Natomiast od Pietuchy o kilka, chyba. Nie zanotowałem tego…
– Nieważne! Mów dalej.
– Jak uważają Szwedzi, Sierioża jest kryptoalkoholikiem i pod tym względem konspiruje się równie dobrze jak w baletach z żoną szefa. Co de facto nie jest takie trudne w tej ambasadzie…
– Przesadzasz, Marcin. To są mity… Trochę szacunku dla naszych przeciwników, gamoniu! W końcu to oni zdobyli Berlin i Wyspy Kurylskie.
– Może – odparł krótko, jakby zignorował Konrada albo nie zrozumiał. – Niemniej jest on częścią tego mitu. Tak to widzą Szwedzi. Na tę konspirację poświęca dużo wysiłku i nie starcza mu już siły na inne konspirowanie, to, za które mu płacą. A na dodatek szef uważa go za najlepszego oficera Rezydentury…
– Nieprawdopodobne! Szwedzi mają szczęście. – Konrad z niedowierzaniem pokręcił głową.
– W rzeczy samej! Szczęściarze! – rozwinął myśl Marcin. – Dlatego Otello daje mu do roboty najlepsze kawałki, a on partaczy, żeby jak najszybciej wrócić do ich wspólnej pani. Po prostu nie przykłada się do pracy. Toteż Szwedzi obłożyli go techniką, obserwacją i mają kurę, co znosi złote jaja… Przechodzę do sedna, chociaż ważne jest wszystko. W ciągu ostatnich trzech miesięcy Siergiej jeździł czterokrotnie na Gotlandię… to taka wyspa…
– Wiem, byłem tam kilka lat temu…
– Pierwszy raz pojechał sam. Potem z Desdemoną, następnie z Otellem. I ostatni raz znów sam. Jakieś trzy tygodnie temu. Ten układ wizyt w Visby wydał się Szwedom co najmniej dziwny. Zaczęli szczegółowo badać, godzina po godzinie, jego trasy, motywację, legendę i tak dalej… Wyszło im kilka punktów, które mogły mieć jakieś znaczenie. Aha, zapomniałem powiedzieć! Od początku wykluczyli, że Sierioża przygotowuje się do spotkania z agenturą. Jego modus operandi wskazywał, że może chodzić o obsługę schowka lub przyjęcie transmisji szybkiej łączności.
– Tak, to daje się dosyć łatwo wychwycić – wtrącił Konrad. – Tym bardziej jeśli ten Siergiej czuje się rozluźniony… i w jakimś stopniu bezkarny. Rosyjscy oficerowie wywiadu mają często pogardliwy stosunek do służb kontrwywiadowczych takich krajów jak Szwecja, Norwegia czy Słowacja. Nie wszyscy oczywiście, ale są i tacy. Ten Siergiej na takiego mi właśnie wygląda. Oni, Marcinku, myślą, że ich wywiad to taka bizantyjska konstrukcja, niezniszczalna historia, i coś w tym jest, ale zapominają o solidności szwedzkiego rzemieślnika czy słowackiego piekarza. Dobry kontrwywiad to rzetelność, drobiazgowość i cierpliwość, a tego Szwedom nie brakuje…
– No właśnie! – przyznał z odrobiną egzaltacji Marcin. – Analiza tych czterech pobytów Sierioży w Visby, jaką przeprowadzili Szwedzi, jest doskonała. Romeo za każdym razem przez dwa dni spacerował, jeździł, biegał po Gotlandii i wykonywał ruchy pozorne, żeby dać na poty obserwacji, zmęczyć ją i uśpić jej czujność. Niektóre wyglądały na działania operacyjne, chociaż w rzeczywistości nimi nie były. Ale trochę się przeliczył…
– Bo Szwedzi rzucili na niego duże siły…
– Tak jest, szefie!
– Zmierzaj do celu! Co ustalili? To ciekawe. – Konrad powiedział to cicho i łagodnie, żeby Marcin nie poczuł się poganiany.
– Podczas czterech pobytów odwiedzał kilka miejsc po dwa, trzy razy. Zawsze miało to lepsze lub gorsze uzasadnienie. Wstępnie wytypowano dwa miejsca, które Siergiej prawdopodobnie do czegoś wykorzystywał. Pierwsze to ławka nad morzem, a drugie – altana w ogrodzie botanicznym. Dlaczego wybrali te miejsca? Bo tylko te potwierdziły się cztery razy i w tych miejscach był z rezydentem. Pewnego dnia prognoza zapowiadała wyśmienitą pogodę, a tymczasem lało jak z cebra. Pech! Mimo to Sierioża i rezydent zadali sobie trud, by w deszczu posiedzieć na ławce i w altance. Szwedzki kontrwywiad nie był pewien, czy Rosjanie coś planują na poważnie, czy też jest to działanie maskujące, obliczone na odciągnięcie uwagi, a realizacja odbędzie się zupełnie gdzie indziej – ciągnął Marcin z zaangażowaniem. – Dlatego Säpo obstawiło oba miejsca kamerami cyfrowymi i czekało, aż coś lub ktoś wypłynie. W ciągu tygodnia wytypowało kilkanaście osób, które wyglądały na podejrzane. Ale po dokładnej analizie i zbadaniu materiału filmowego, a raczej zdjęć poklatkowych, wyłowiło jednego gościa… uwaga!… osiemdziesięcioletniego!
Konrad popatrzył na Marcina ze zdziwieniem.
– Nazywa się Hans Jorgensen i mieszka pod Sztokholmem. Jorgensen zjawił się w altance wcześnie rano w pochmurny dzień… Dwa dni po ostatniej wizycie Siergieja. Proszę, szefie! To są jego zdjęcia. – Dopiero teraz Marcin położył na biurku Konrada plik fotografii. – Trochę niewyraźne z powodu pogody. Z ich analizy widać, że Jorgensen wszedł do altanki, wziął do ręki coś, co wisiało między liśćmi… O, na tym zdjęciu najlepiej widać, że coś trzyma…
– Spójrz na jego twarz, Marcin! On się czegoś boi… rozgląda… jakby się sprawdzał. Tam między liśćmi widać jakiś zarys postaci… Przyjrzyj się! Można by pomyśleć, że ta postać go spłoszyła… wystraszyła… – Konrad i Marcin przypatrywali się z bliska zdjęciom w formacie A4.
– Szwedom zajęło dwa tygodnie ustalenie tożsamości Jorgensena.
– Kim on jest?! – zapytał twardo Konrad.
– Hans Jorgensen, emerytowany naczelnik z Urzędu Imigracyjnego, wdowiec, Duńczyk z pochodzenia. Ale co najważniejsze… – Marcin zawiesił głos – jego syn Carl jest oficerem szwedzkiego wywiadu wojskowego.
– Może to zbieg okoliczności… – wtrącił Konrad, ale po chwili się zreflektował. – Nie… coś tu śmierdzi. Dziwnie się czuję, jakbym był w pustym basenie… – zastanawiał się na głos.
– Szwedzi dobrze go zbadali. Nawet założyli mu podsłuch w telefonie. Na Gotlandię przybył praktycznie bez powodu. Wyglądało, jakby przyjechał odpocząć, ale to nie trzymało się kupy. Jorgensen prowadzi życie samotnika, żadnych bliskich znajomych. Wszyscy, którzy go choć trochę znają, nie potrafią o nim nic konkretnego powiedzieć. Taki bezbarwny. Był bardzo związany z żoną i synem…
– Rozumiem, że z nim nie rozmawiali.
– Oczywiście! Nie wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. Zbierają materiały, ale są to tylko przeczucia, nawet nie poszlaki…
– Nie dziwię się. Działają po omacku, bo jeszcze za wcześnie. Ale ciarki chodzą po plecach i to wystarczy, by zająć się sprawą…
– Niedawno była rocznica śmierci jego żony. Tego dnia miał się spotkać z synem i razem z nim pójść na cmentarz. Tymczasem niemal w ostatniej chwili powiedział mu, że musi się zobaczyć z jakimś przyjacielem. Carl… komandor!… był z tego powodu okropnie rozżalony. Szwedzi ustalili, że Jorgensen nie ma żadnego przyjaciela w… gdzieś to zapisałem…
– To może być stary nielegał – rzucił Konrad bez przekonania. – Dlaczego Szwedzi przyszli z tym do nas? Czegoś tu nie rozumiem… albo ty nie potrafisz mi tego wyjaśnić…
– Najważniejsze zostawiłem na koniec. Wszystko jest jasne, szefie!
Marcin mówił z satysfakcją, bo czuł, że udało mu się podgrzać Konrada, co normalnie nie było łatwe. Coś tak prostego i oczywistego jak zreferowanie tematu też może być sztuką. Miał wrażenie, że jak pocisk zmierza nieuchronnie do celu. Teraz był pewny, że Konrad da mu tę sprawę.
– Kiedy się zorientowali, że spotkanie z przyjacielem z północy to fikcja i że Jorgensen oszukał syna, z którym jest podobno bardzo blisko związany, postanowili wziąć dziadka pod obserwację, na poważnie – ciągnął Marcin. – Okazało się jednak, że on rzeczywiście gdzieś w tym czasie zniknął. Tak zeznali sąsiedzi. Widzieli, jak z niedużą torbą na ramieniu szedł do kolejki podmiejskiej. Säpo skorzystało z okazji i zrobiło mu przegląd mieszkania. W kuchni znalazło na stole gazetę z oddartym rogiem. Tak jakby coś zanotował i potem to oderwał. To już starszy gość i może mieć problemy z pamięcią. Zapomniał jednak, że zapis odcisnął się na następnej kartce. Otóż był tam adres… adres biura sprzedającego bilety na prom do… Polski! Właśnie!
– Bingo! Już rozumiem! Czy on teraz przebywa tutaj?
– Jest problem! Gdy Säpo zasięgało języka w biurze turystycznym, Jorgensen właśnie wracał do domu. Wykupił tylko tak zwany przejazd turystyczny, tam i z powrotem, bez zmiany kabiny. Prom przybija do Gdańska o trzynastej, a odpływa o osiemnastej. Czyli nasz Hans miał pięć godzin…
– Pięć godzin na coś bardzo ważnego, skoro zdecydował się na okłamanie syna. I Szwedzi chcą się dowiedzieć, co ten staruszek robił w Polsce… Marcin! – W końcu Konrad powiedział to, na co jego podwładny cały czas czekał. – Bierz się do niego ostro! Coś w ostatnich dniach mamy duży ruch w interesie.
Marcin był już przy drzwiach, gdy usłyszał:
– I nie mówi się Sapo, tylko Sepo!
– Kurczę! Szef to nawet szwedzki zna – mruknął i wyszedł.
32
Sara była sama w przedziale. Każdy konduktor na wschód od Bugu trzyma wolne miejsca z myślą o swoim prywatnym zarobku. Pięćdziesiąt dolarów podziałało z wyraźną siłą, bo otyła konduktorka w mocno obcisłym mundurze już po chwili przyniosła herbatę i bardzo uprzejmie zapytała, czy pasażerka nie jest głodna. Sara podziękowała i zamknęła się w przedziale.
W pociągu było chłodno, więc zanim weszła pod koc, włożyła dres. Potem nastawiła budzik w telefonie i zgasiła światło. Zza ściany dochodził gwar rozbawionych głosów. Przez chwilę się w nie wsłuchiwała i wydawało jej się, że mówią po angielsku. Była bardzo zmęczona. Wiedziała, że musi szybko zasnąć i dobrze wypocząć przed jutrzejszym dniem. Zamknęła oczy, starając się ignorować coraz bardziej ożywione głosy. Wcisnęła głowę głęboko w poduszkę, która pachniała wilgocią. Jak cała kolejowa pościel w byłym Związku Sowieckim – pomyślała Sara. Ręce i nogi miała jak wykute z zimnego granitu. Wrażenia ostatnich dni atakowały ją z niezwykłą siłą.
Zastanawiała się nad tym, co się zdarzyło we Lwowie, i nad dziwnym uczuciem, które ją opanowało. Przez chwilę robiła sobie wyrzuty, jakby zdradziła Konrada. Pomyślała nawet, że zachowała się wobec niego nielojalnie. Ale zaraz uznała, że nic się nie stało, bo w końcu i ona ma prawo do prywatności. Analizowała jeszcze swoje postępowanie, lecz nie była pewna własnych racji. Z Olkiem oczywiście nawiąże kontakt – ma przecież jego telefon i adres e-mailowy – ale dopiero, gdy wróci do Polski.
Zobaczymy, co się z tego urodzi. Potrzebuję trochę czasu, by to wszystko przemyśleć… Czy powiedzieć Konradowi? – zastanawiała się, leżąc w ciemności, a odpływające powoli myśli obracały się ciężko w takt stukania kół pociągu.
Budzik w telefonie wył z natarczywością alarmu przeciwlotniczego, ale Sara nie miała siły ani woli, żeby wyciągnąć rękę i go wyłączyć. Leżała z zamkniętymi oczami i czuła, że jest już świt.
Nagle zdała sobie sprawę, że pociąg stoi. Poderwała się zaniepokojona i chwyciła wciąż brzęczący telefon. Przez chwilę pomyślała ze strachem, że wczoraj źle ustawiła godzinę budzenia i przespała stację, na której miała wysiąść. Godzina jednak się zgadzała: była piąta trzydzieści. Ulżyło jej.
Wyjrzała przez okno. Pociąg stał w polu.
Wygląda na to, że mam opóźnienie… Ile? Cholera! Ile? To może mi skomplikować robotę!
Wyszła na korytarz. W pociągu panowała martwa cisza. Podeszła do przedziału konduktorki. Zastukała, ale bez odzewu. Pomyślała, że kobieta śpi, lecz przedział był zamknięty. Poczuła, że ogarnia ją panika. W tym momencie usłyszała głośne trzaśnięcie drzwi toalety i zobaczyła wychodzącą konduktorkę.
– Dzień dobry – powiedziała i szybko zaczęła się dopytywać: – Dlaczego stoimy? Ile mamy opóźnienia? Gdzie jesteśmy?
– Spokojnie, dziewczyno – odrzekła konduktorka, zaskoczona nerwowością Sary. – Mamy pół godziny opóźnienia. Tutaj pociąg często stoi. Do Kijowa pewnie nadrobi. Idź, połóż się jeszcze. Obudzę cię przed Kijowem i zrobię ci herbatki. Idź! – Jej głos brzmiał miło i uprzejmie, tak przynajmniej wydawało się Sarze.
W tym momencie pociąg szarpnął niespodziewanie, aż straciła równowagę. Wróciła do przedziału. Czuła się już pewniej. Wzięła kosmetyczkę i poszła do toalety.
Była siódma jedenaście, gdy pociąg z przeraźliwym piskiem hamulców zatrzymał się na jakiejś stacji. Sara sprawdziła czas: dwadzieścia minut opóźnienia. Na peronie było sporo ludzi najwyraźniej czekających na elektryczkę.
Wysiadła z wagonu.
Stojąca na zewnątrz konduktorka pewnym ruchem złapała ją za rękę.
– To jeszcze nie Kijów, dziewczyno! Jeszcze godzina jazdy – powiedziała zdziwiona.
– Ja wiem… ja właśnie tutaj jechałam… – Rozkojarzona zapomniała nazwy miejscowości, bo pilnie starała się sprawdzić, czy ktoś wysiada za nią z pociągu albo obserwuje ją na peronie.
Nigdy tutaj nie była. Do Kijowa miała około osiemdziesięciu kilometrów. Wyszła przed dworzec. Było pusto, nikt za nią nie szedł. Żadnych samochodów, żadnych taksówek. Nieopodal stała wielka brudna ciężarówka, a spod jej otwartej maski wystawała dolna połowa ciała kierowcy. Sara podeszła do samochodu i zawołała, lecz mężczyzna nawet nie drgnął, zajęty naprawą. Uderzyła więc mocno dłonią w zabrudzony błotnik.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Nie wie pan, skąd odchodzą autobusy do Kijowa? – zapytała, gdy tylko zobaczyła jego twarz. – Właśnie uciekł mi pociąg – dodała, uśmiechając się na wszelki wypadek.
– A ty tu skąd? – usłyszała w odpowiedzi. Mężczyzna koło pięćdziesiątki odwrócił się, trzymając w rękach jakieś narzędzia, i przez chwilę wpatrywał się w Sarę. – Polka, tak? – Nagle nieogoloną twarz rozjaśnił zadziwiająco serdeczny uśmiech, wzbogacony gdzieniegdzie złotem.
– Tak… jestem z Polski – odpowiedziała bez namysłu.
– Stąd nie ma autobusów do Kijowa. Za trzy godziny będzie pociąg. Musisz zaczekać! – powiedział i zeskoczył z maski. Wciąż szeroko się uśmiechał i wyglądało to nieco dziwnie. – Skąd jesteś? – zapytał.
– Z Warszawy.
– Byłem w Przemyślu, Lublinie, kilka razy w Rzeszowie, ale nigdy w Warszawie. To podobno duże i piękne miasto. Mam w Polsce rodzinę. – Wyraźnie zaczął się rozkręcać. – Polska to piękny kraj, ludzie bogaci. Nie to co tutaj. Ja jestem ze Stanisławowa. Dziadek był Polakiem. Nazywam się Dorohowski, Igor.
Sara uścisnęła wyciągniętą w jej stronę potężną dłoń, którą dopiero co wytarł w szmatę, i pomyślała przez sekundę, że pewnie rodak będzie chciał ją pocałować w rękę, bo wyglądało, że się do tego przymierza.
– Wsiadaj, zawiozę cię do Kijowa. Spotkać tutaj rodaczkę, ale szczęście! – powiedział ni to do siebie, ni to do Sary. Walnął klapą od silnika i dziarsko ruszył do szoferki, nie czekając na jej reakcję. – Jak dobrze pójdzie, w godzinę będziemy na miejscu.
Sara stała jak zamurowana i nie wiedziała, co powiedzieć. Okazja była doskonała, ale musiała też dbać o swoje bezpieczeństwo.
– Osiemdziesiąt kilometrów w godzinę? – zdziwiła się nieco, lecz zaraz pomyślała, że na Wschodzie wszystko jest względne, i czas, i odległość.
– Wsiadaj! – usłyszała gromki głos, gdy otworzyły się drzwi szoferki.
Wrzuciła plecak do wnętrza, wspięła się do kabiny i od razu uderzył ją lepki koktajl zapachowy ze starego potu i ropy.
– Nie bój się – powiedział Igor. – Jestem z katolickiej rodziny. – Rozpiął koszulę i wyciągnął nienaturalnie duży krzyż wyglądający jak ze złota i zdobiony bazarowymi szkiełkami. Pocałował go z uczuciem i powoli, delikatnie schował z powrotem. – Mój kuzyn jest księdzem w Rzeszowie…
– Ile to będzie kosztowało? – zapytała. Nie miało to znaczenia, ale chciała wypaść naturalnie.
– Co…? Od rodaczki nie wezmę hrywny! Ale opowiesz mi o Polsce. Mam dużo pytań. Dobrze? – Spojrzał na Sarę oczami dziecka proszącego o cukierek.
– Dobrze, panie Igorze! – powiedziała i od razu została nagrodzona jeszcze szerszym uśmiechem. – Mam na imię Wanda – dodała.
– O Boże! Znam to imię! Jakie to piękne polskie imię! – prawie wykrzyknął i Sara już nie wiedziała, czy jej kierowca jest naiwny, dziecinny, czy tak po prostu serdecznie szczery. Postanowiła jednak mieć się na baczności.
Tak jak powiedział, do Kijowa dojechali w ciągu godziny.
Sara wysiadła przy stacji metra na przedmieściach. Czuła, że drżą jej nogi, jest cała spocona, a od zapachu w kabinie i wstrząsów na drodze bolała ją głowa. Jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa – może nawet więcej niż szczęśliwa – że w końcu dotarła do celu, chociaż już niejedno w życiu przeszła. Latanie z ukraińskim pilotem czterdziestoletnim An-2 w Zairze było jak rejs samolotem pasażerskim British Airways w porównaniu z tym, czym uraczył ją Igor w swojej ciężarówce.
Najlepszym dowodem było to, że nie zapaliła ani jednego papierosa. Postanowiła, że rzuci palenie, jak tylko dojedzie do Kijowa. Złożyła to ślubowanie, gdy z przerażeniem patrzyła, jak jej kierowca, któremu usta się nie zamykały, co chwila przypalał sobie papierosa, trzymając ogromną kierownicę kolanami.
Igor wyglądał na prawdziwie uszczęśliwionego i na pożegnanie kazał jej pozdrowić wszystko i wszystkich w Polsce. Ledwie zamknęła za sobą drzwi, ruszył w takim stylu, jakby dotychczasowa jazda była dla niego tylko rozgrzewką.
Dochodziła ósma dwadzieścia. Sara usiadła na ławce obok wejścia do metra i nie zważając na spieszących niespokojnym krokiem przechodniów, wypaliła dwa papierosy. Chciała po prostu chwilę odpocząć po ostatnich przeżyciach i zebrać myśli. Znalazła w torebce tabletki od bólu głowy i wzięła dwie naraz.
Po podróży z Igorem jednego przynajmniej była pewna: że nie idzie za nią żadna obserwacja.
Nie ma na świecie drugiego takiego samochodu, który mógłby przejechać tą drogą – pomyślała z rozbawieniem – nie mówiąc już o wybitnych umiejętnościach Igora…
Poczuła silną potrzebę wypicia kawy, dużego kubka pachnącej kawy ze śmietanką. Właśnie takiej, jaką piją z Konradem codziennie rano w pracy. Ale w tych warunkach było to śmieszne marzenie.
Łyknęła wody z butelki i zaczęła się rozglądać za czymś do jedzenia. Obok wejścia do metra siedziała na krzesełku ukraińska babuszka i sprzedawała ciepłe pierogi.
W Kijowie zaczynał się nowy dzień. Sara nie pomyślała o Olku i nawet tego nie zauważyła.
33
Minęła siedemnasta. Jorgensen przez chwilę obserwował z ukrycia recepcjonistę. Sądził, że jest niewidzialny, dlatego zdenerwował się, że wcześniej, kiedy przyszedł do hotelu, recepcjonista zwrócił na niego uwagę. Na dobrą sprawę sam był sobie winien, że usiadł wtedy w takim miejscu. Ale nie miał wyboru, bo był to jedyny wolny fotel.
Teraz musiał wyjść niezauważony. Taksówka pewnie już podjechała. Czuł silną niestrawność. Zdarzało mu się to niezwykle rzadko. Kwaśna polska zupa i krwista polędwica, które zamówili do pokoju, zupełnie nie pasowały do jego szwedzkiej diety. Wiedział o tym, dlatego pozwolił sobie wypić parę kieliszków wódki. Na trawienie – jak zachęcał jego partner.
Do recepcji podeszło kilka osób i rozpoczęło głośną dyskusję po niemiecku. Uznał, że to jest odpowiedni moment. Ścisnął mocniej torbę, skulił się lekko, odwrócił twarz w drugą stronę i spokojnym, zdecydowanym krokiem przemierzył westybul i wyszedł na ulicę.
Od razu zobaczył starego żółtego mercedesa zaparkowanego kilkanaście metrów dalej. Kierowca, gdy tylko go zauważył, włączył silnik i podjechał bliżej. Jorgensen nie zdążył jeszcze nic powiedzieć, gdy taksówkarz zapytał: „Na prom?” – i ruszył z miejsca, ledwie trzasnęły drzwiczki.
Jorgensen czuł się zmęczony.
W Szwecji takich taksówkarzy chyba nie ma… Sami imigranci – pomyślał.
Musiał jeszcze się sprawdzić. Żelazna zasada. Wiedział o tym dobrze, ale był tak zmęczony, że było mu to obojętne. Chciał już tylko wejść na pokład, zamknąć się w kabinie i położyć.
Cały czas myślał o tym, co zaszło między nim a Carlem. Jak mu to wytłumaczyć, jakich użyć słów? Przez chwilę rozważał, czy nie wyjawić mu prawdy, ale zaraz sobie sam odpowiedział: „Czyste szaleństwo!”.
Próbował obserwować, czy nie jedzie za nimi jakiś samochód, i często rozglądał się wokół, patrzył za siebie, zupełnie jakby był nowicjuszem w tym zawodzie. Widział, że kierowca dyskretnie obserwuje go w lusterku.
Wozi pewnie tylu prawdziwych świrów, że nie przejmuje się takim dziadkiem jak ja – uspokoił sam siebie, chociaż kiedyś byłoby to nie do pomyślenia.
Dla pewności jednak poprosił taksówkarza, by zatrzymał się przy kiosku z gazetami. Wysiadł, obejrzał wystawę, zapytał sprzedawcę, która godzina, i wrócił do samochodu. Nie zauważył niczego podejrzanego.
Do odpłynięcia promu zostało dwadzieścia minut. Jorgensen przemknął do swojej kabiny. Nie mógł jednak otworzyć drzwi. Próbował kilka razy. Zdenerwował się i przez chwilę pomyślał, że podczas jego nieobecności ktoś mógł wejść do środka. Zaraz jednak do niego dotarło, jak niedorzeczna jest ta myśl. No bo po co ktoś miałby wchodzić do jego kabiny? Przecież nic w niej nie zostawił.
Poszedł do recepcji i możliwie najuprzejmiej zgłosił problem. Recepcjonistka, nawet nie rzuciwszy nań okiem, wydała mu nową kartę, informując krótko, że zmieniono kody do zamków.
Wszedł do kabiny, zabezpieczył drzwi od wewnątrz i usiadł na łóżku. Po chwili położył się na wznak. W ubraniu, w butach. Wciąż czuł niestrawność. Torbę położył sobie na piersi i objął oburącz. W kabinie panowała cisza, ale na zewnątrz prom zapełniali już pasażerowie.
Obudził go głośnik i ten sam kobiecy głos co poprzednio poinformował o zasadach bezpieczeństwa na morzu i zachęcił do robienia zakupów.
Jorgensen spojrzał na zegarek. Minęło dwadzieścia minut. Poczuł się znacznie lepiej. Usiadł i zaczął rozpakowywać torbę. Najpierw wyjął dużą grubą kopertę, którą otrzymał w hotelu. Nie wiedział nawet, co w niej jest. Miał wyraźne instrukcje, by tylko odebrać materiał od człowieka, którego określono jako „123”, oraz przeprowadzić od ręki ekspertyzę innego dokumentu.
Swoje zadanie wykonał najlepiej jak potrafił. Na dobrą sprawę po półtorej godziny był już gotowy i mógł zakończyć spotkanie. „123” okazał się jednak bardzo interesującym rozmówcą i Jorgensen pozwolił sobie wyjść poza instrukcję i zasady. Od razu zauważył, że „123” jest pod wpływem alkoholu. Był nadzwyczaj gadatliwy i wylewny, ale mimo błędnych oczu mówił logicznie i składnie. Trochę irytujące było jego nienaturalne zachowanie. Odnosił się do niego, jakby znał go od lat. Jorgensena nieco to drażniło, ale nie zaskakiwało. W końcu sporo widział.
Przez lata obsługiwał wielu agentów w różnych krajach i każdy miał jakieś problemy, jakiś mniej lub bardziej widoczny defekt psychiczny. I każdy był inny. To było dla niego oczywiste, normalne. Żeby zdradzić ojczyznę, trzeba mieć poważne problemy z samym sobą. Stąd powszechny wśród tych ludzi pociąg do alkoholu, uniwersalnego i łatwo dostępnego środka na zapalenie duszy i strach.
Nas, oficerów, to nie dotyczy! – pomyślał Jorgensen i przez chwilę rozważał, czy rzeczywiście tak jest. Przecież, co spostrzegł z pewnym zdziwieniem, nie znał żadnego innego nielegała.
„123” nie odbiegał od wzorca. Kiedyś Jorgensen się zastanawiał, czy rosyjscy agenci pracujący dla Amerykanów lub Anglików są podobni. Doszedł wówczas do wniosku, że nie ma na to prostej odpowiedzi, bo Rosjanin nie zdradza ojczyzny, ale prawie każdy ma problemy z duszą i alkoholem. Rozpracowanie Niemca, Szweda czy Anglika jest znacznie prostsze, za to zwerbowanie musi być trudne. Z Polakami trochę inna sprawa, bo są jakby pośrodku.
Ale ten „123” okazał się interesujący z zupełnie innego powodu. Jorgensena nie obchodziło, jak się nazywa ani gdzie pracuje. Dla niego to był tylko „123”. Posiadał jednak niezwykłą wiedzę o wydarzeniach wojennych na terenach należących dawniej do Polski. A wspaniale było porozmawiać z kimś, kto zna historię.
Przez całe życie Jorgensen czuł głód wiedzy o tym, co się stało w czasie wojny, która tak boleśnie go dotknęła. Gdy tylko mógł, przeglądał nieliczne w szwedzkich księgarniach książki dotyczące wojny w Polsce i ZSRR, zwłaszcza na ziemiach, gdzie kiedyś mieszkał. Doskonale wiedział, że nie wolno mu tego robić. Niepotrzebnie mógł ujawnić swoją prawdziwą tożsamość. Nigdy jednak nie znalazł nic, co w jakimś stopniu mogłoby się wiązać z jego losami. Niedawno miał dostęp do komputera i wpisał do wyszukiwarki jedyne hasło, jakie przyszło mu do głowy – „Miedwiedki”. Twarda blizna na pamięci nie przepuszczała żadnych innych myśli ani wspomnień. Nienawiść do Polaków była już czymś odległym, uczuciem bez pokrycia, zwykłym wspomnieniem.
Teraz ocknął się jakby z letargu. Wciąż siedział na łóżku i trzymał w rękach pudełko z przyrządami i odczynnikami. Odłożył je na bok. Ostatnio dużo myślał o sobie, o swoim życiu. Znacznie więcej niż zwykle. Wiedział, że to z powodu Carla. Ale też od pewnego czasu prześladowała go myśl, że zbliża się do końca. Nie potrafił określić, do jakiego końca, ale to, co czuł, nie było strachem przed śmiercią.
Znów ten sam kobiecy głos zaprosił go do odwiedzenia restauracji i sklepów na poziomie szóstym i siódmym. Zorientował się, że nie ma wody do picia i musi pójść do sklepu. Zdecydował jednak, że najpierw weźmie prysznic. Wiedział, że przed snem powinien jeszcze coś zjeść. Prysznic pozwoli mu na zabicie czasu do kolacji. Potem trochę pospaceruje po pokładzie i położy się w kabinie. Przeczyta materiały, które odebrał od „123”. Po przyjeździe będzie musiał zapakować je do schowka i przekazać do Rezydentury w Sztokholmie.
W instrukcji, którą otrzymał przed wyjazdem, nie było zakazu przeglądania materiałów, co byłoby zresztą śmieszne, bo miał przecież wykonać ekspertyzę ich autentyczności. Badanie przeprowadził w trudnych warunkach hotelowego pokoju, dysponując jedynie podstawowym zestawem. Pobrał też próbki do dalszych badań. Zadanie nietypowe, ale już od dawna nie dziwił się różnym niezwykłym zleceniom, jakie dostawał z Centrali.
Wstępna analiza zarówno kolorowego planu, jak i maszynopisu wypadła pozytywnie. Z dużym prawdopodobieństwem mógł stwierdzić, że dokumenty zostały sporządzone w latach czterdziestych. Nie miał jednak pojęcia, czy to dobrze, czy źle. Prawdę mówiąc, nawet go to nie interesowało. Teraz wiózł ze sobą kopie.
Podczas spotkania w hotelu pobudzony alkoholem „123” zachęcał go do ich przeczytania.
Jorgensen wyszedł na zewnętrzny pokład z solidnym zamiarem odbycia spaceru, jednak zimny wiatr zagonił go do wnętrza. Udał się więc do sklepu, żeby kupić wodę. Kupił również brandy Rémy Martin w plastikowej butelce, chociaż wcale nie miał ochoty na alkohol.
Wrócił do kabiny. Zabezpieczył drzwi od wewnątrz. Postawił piersiówkę na stoliku i zaczął się rozbierać. Wszedł do ciasnej toalety, żeby umyć zęby i twarz. Prom miarowo i prawie niewyczuwalnie kołysał się na falach. Jedynie otwarte drzwi toalety skrzypiały, wyczuwając ten powolny ruch. Stał przed lustrem i w zimnym świetle jarzeniówki przyglądał się swemu odbiciu. Czuł sympatię do uśmiechającej się doń twarzy, niewspółmiernie łaskawie naznaczonej upływem czasu.
Dlaczego nie mam żadnego nałogu? Nigdy nie miałem. Żadnego hobby, szczególnych zainteresowań. Żadnego raka, prostaty. Muszę wyglądać na zwykłego, nudnego starego Szweda. Czy naprawdę taki jestem? – pomyślał przez chwilę i natychmiast skarcił się głośno:
– Za dużo myślisz o sobie!
Napił się wody z plastikowego kubka i podłożywszy sobie pod plecy drugą poduszkę, usadowił się wygodnie na łóżku. Zapalił oświetlenie nad głową i z torby, która stała obok, wyciągnął tekturową teczkę zawiązaną na tasiemkę. Ze środka wyjął plik luźnych kartek zapisanych starą czcionką maszynową. Była to kserokopia dokumentu, który dzisiaj badał.
– „Protokół przesłuchania Siemiona Andriejewicza Zubowa, członka sowieckiej bandy NKWD w okręgu grodzieńskim, październik tysiąc dziewięćset czterdzieści trzy” – przeczytał na głos z wyraźnym zainteresowaniem. I zaraz przeczytał ponownie, jakby nie rozumiał tekstu.
Po chwili odłożył pierwszą kartkę i zaczął powoli studiować tekst. Ściśnięte linie nie ułatwiały mu śledzenia treści, tym bardziej że czasami musiał czytać zdanie dwa razy, zanim dobrze pojął sens. To mu jednak nie przeszkadzało. Miał dużo czasu.
Relacja wciągała go coraz bardziej. Nie składała się z pytań i odpowiedzi jak typowy protokół, przypominała raczej pamiętnik.
Jorgensen wstał z łóżka, podszedł do drzwi i przez chwilę nasłuchiwał dochodzących z zewnątrz głosów. Gdzieś obok trzasnęły drzwi. Usiadł na łóżku, napił się wody i poprawił poduszki.
Dochodziła dwudziesta druga. Popatrzył na leżący obok maszynopis. Przeczytał pierwszą część protokołu. Opowiadanie Siemiona Zubowa o „willi Zarubina” w twierdzy brzeskiej i zakopaniu skrzyni wzbudziło w nim niezwykłe zainteresowanie.
Nigdy nie słyszał o czymś podobnym. Właściwie słabo znał historię Związku Radzieckiego. O obronie twierdzy brzeskiej czytał kilka lat temu artykuł, chyba w dzienniku „Dagens Nyheter”, napisany z okazji rocznicy wybuchu wojny. Nigdy nie słyszał o kombrygu Zarubinie. W zasadzie nie znał historii NKWD. Kiedyś na kursie szkoły wywiadowczej uczył się czegoś na ten temat, ale wszystko już dawno zapomniał. Wyjechał przecież ze Związku Radzieckiego w 1946 roku.
Przez te wszystkie lata, które spędził za granicą, trochę czytał o historii kraju. Kiedyś zrobił na nim wrażenie artykuł o wymordowaniu polskich oficerów w Katyniu. Jeszcze większego wstrząsu doznał, czytając o kaźni w Kuropatach. Nazwy tych miejsc utkwiły mu w pamięci jak Miedwiedki. Niedługo potem był na szkoleniu w ZSRR i pytał swojego oficera prowadzącego o te sprawy. Pamiętał dobrze, że otrzymał całkowicie przekonującą odpowiedź. Nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości. Kiedy po 1990 roku zaczęło się ukazywać mnóstwo publikacji na ten temat, on wiedział, że większość zawartych w nich informacji to kłamstwo i manipulacja.
Teraz jednak czuł się dziwnie. Początkowo po przeczytaniu tego tekstu nie mógł zrozumieć, co go tak zaniepokoiło. Spojrzał jeszcze raz na pierwszą stronę i zrozumiał, dlaczego Siemion Andriejewicz Zubow ujawnił te tajemnice Polakom. Poczuł do niego niechęć jak do zwykłego zdrajcy. Nie dlatego, że będąc żołnierzem, zachował się niegodnie, ale właśnie dlatego, że ujawnił tajemnice.
Co by było, gdybym to ja ujawnił wszystko, co wiem? A przez pół wieku uzbierało się tego – pomyślał Jorgensen. Miał wrażenie, jakby Zubow go oszukał, przechytrzył.
Jego spojrzenie powędrowało ku piersiówce. Szybko jednak sobie wyperswadował, że jeśli do wypitego wcześniej ze „123” alkoholu doda jeszcze brandy, to nie będzie mowy o dalszej lekturze.
Następny rozdział protokołu miał nagłówek „Zbrodnie oddziału NKWD Siergiejewa na Grodzieńszczyźnie”. Jorgensen przerzucił kartkę i przeczytał: „Miedwiedki, luty 1943”.
Poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Choć nie wiedział jeszcze, co ten rozdział zawiera, stało się dla niego oczywiste, że to jego wieś.
Odłożył kartkę i przez chwilę patrzył w sufit. Zastanawiał się, czy chce to czytać. Po raz pierwszy w życiu czuł strach. Ogromny strach przed przeszłością i sobą samym. Już wiedział, o czym to będzie. Nie musiał się domyślać. Doskonale pamiętał ten szary poranek w lutym 1943 roku. Dzień, który naznaczył całe jego życie.
Teraz trzymał w rękach dokument z tego czasu, żywą część tamtych wydarzeń, ich świadectwo. Zamknął oczy i poczuł, jak spod zamkniętych powiek spływają na poduszkę łzy. Nie chciał o tym myśleć. Bezskutecznie przywoływał obraz Ingrid i Carla.
Zerwał się z łóżka, chwycił butelkę brandy i odkręcił zdecydowanym ruchem. Powstrzymał się jednak i odstawił ją na miejsce. Poszedł do łazienki i zobaczył swoje odbicie w lustrze. Zrobiło mu się żal – siebie. Stał tak dłuższą chwilę i czuł, jak ulatują z niego myśli i wrażenia, jak rozszerza się bolesna pustka.
Zupełnie stracił poczucie czasu. Nie obchodziło go, która jest godzina. Usiadł na łóżku i wziął pierwszą kartkę.
34
Sara zajęła miejsce w rogu sali, skąd mogła niezauważona obserwować wejście. Uzbecką restaurację Szafran na Worowskiego 3 sama wybrała na miejsce spotkań z „Travisem”. Lokal miał kilka sal i wiele zakamarków, w których można było dyskretnie porozmawiać. Dość wysokie ceny odstraszały przypadkowych gości.
Zobaczyła „Travisa” przez okno i wydało jej się, że kroczy nienaturalnie ciężko, przygarbiony, jakby mniejszy.
Wszedł do restauracji. Przez chwilę rozmawiał z łysym szatniarzem przypominającym zapaśnika sumo, ubranym w zbyt ciasny uzbecki strój. W tym czasie nie pojawił się nikt, kogo można by wziąć za obserwację. „Travis” zauważył Sarę i ruszył za nią. Przeszli kilka wąskich pomieszczeń, zanim usiedli przy osłoniętym przez namiot stoliku na samym końcu lokalu. Już samo znalezienie tego miejsca mogło sprawić sporo trudności.
– Cześć, Igor – powiedziała Sara i objęła go na powitanie.
– Cześć. – „Travis” trzymał ją mocno w ramionach, jakby za chwilę miał się rozkleić.
– Wszystko w porządku? – zapytała.
Usiedli. „Travis” ociągał się z odpowiedzią.
– Jestem czysty. Przyjechałem porannym pociągiem. Miałem cały dzień na sprawdzenie w Kijowie.
– Spałeś w pociągu? Pewnie jesteś zmęczony… Źle wyglądasz. Nie widzieliśmy się już chyba… pół roku? Nie służy ci Mińsk… – rzuciła bez namysłu i od razu poczuła, że nie powinna była tego mówić.
– Chcę wracać! – oznajmił krótko „Travis” i po chwili, patrząc na jej zaskoczoną twarz, dodał: – Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Najpierw powiedz mi, co u mojej mamy, u Oli. Przywiozłaś listy?
Sara wyjęła z plecaka mały notebook. Gdy wystartował, podłączyła do niego pendrive’a i podała „Travisowi”.
– Czytałaś? – zapytał, nie podnosząc oczu.
– Tak. Czytałam – odpowiedziała. – Zaraz wracam.
Chciała zostawić „Travisa” samego, dać mu chwilę intymności. Poszła do bufetu i zaczęła przeglądać kartę dań, lecz wciąż słyszała jego słowa: „Chcę wracać!”. Wiedziała już, że coś się stało, coś naprawdę poważnego. Popatrzyła na „Travisa”, na jego szarą twarz, uśmiechniętą smutno w poświacie komputera, i zrobiło jej się żal. To nie był już Igor Szaniawski, ten młody, pełen życia student z Białegostoku. Nie był to też Oleg Popow, postać z gry komputerowej.
Czy można tak eksperymentować z ludzkim życiem? Co ja z nim zrobiłam? Kim on teraz jest? Czy są na świecie takie sprawy, dla których trzeba poświęcać czyjeś życie, czyjś los? To jakiś obłęd! – pomyślała i przed oczami stanęła jej płonąca bośniacka wieś.
„Travis” wyłączył komputer i spojrzał na Sarę, która stała z menu w ręku, patrząc na niego nieobecnym wzrokiem. Ocknęła się dopiero, gdy ją zawołał.
Po chwili pojawił się śniady kelner. Żeby jak najszybciej się go pozbyć, oboje zamówili to samo, szurpę i pilaw, nie zagłębiając się specjalnie w menu.
– Tęsknią za tobą – rzuciła.
– Czytałaś list od Oli? – zapytał.
– Nie, tylko list od mamy. Zapomniałam przeczytać… Co Ola napisała? To błąd… powinnam była, prawda? – powiedziała żartobliwie, licząc, że w ten sposób rozładuje atmosferę, ale „Travis” nie zareagował. – Co się dzieje, Igor? Dlaczego chcesz wracać? Jesteś jakiś dziwny… Czy coś się stało? Czy to dlatego tak nalegałeś na wywołanie spotkania? – Mówiła cicho i łagodnie. Starała się patrzeć mu prosto w twarz, ale „Travis” nieporadnie unikał jej wzroku.
– Jestem już zmęczony… bardzo zmęczony! Chcę wracać do kraju. Tyle czasu nie widziałem mamy! Czy uwierzyłabyś w to, co pisze Ola? No, powiedz sama! – W jego głosie słychać było zdecydowanie.
– Igor, spokojnie – przerwała mu. – Oczywiście zawsze możesz wrócić. Dobrze o tym wiesz i nie ma powodu do nerwów. Muszę jednak wiedzieć dlaczego. Co się stało od naszego ostatniego spotkania, że podjąłeś taką decyzję? Nawet jeśli jesteś po prostu zmęczony napięciem i stresem, to nikt nie będzie miał do ciebie pretensji. – Wzięła go za rękę. – I tak wykonałeś wspaniałą robotę! Jesteś najlepszy! Naprawdę!
„Travis” bez skrępowania otarł policzki.
Przez chwilę pomyślała, iż jest mu po prostu przykro, że zawiódł, zaraz jednak sobie uświadomiła, że „Travis” wygląda jak człowiek w stanie załamania psychicznego.
– Masz tutaj ostatnie materiały – powiedział, sięgając do kieszeni po pendrive’a.
– Dzięki – odparła, na chwilę zawiesiła głos, po czym zapytała: – No więc co się dzieje, Igorku?
– Nie myśl sobie, że jestem tchórzem…
– Zwariowałeś?! Jak możesz tak mówić?! To mnie obraża…
– W porządku! – przerwał jej gwałtownie i po raz pierwszy się uśmiechnął. – Nie obrażaj się. Znam te twoje sztuczki. Dobrze… zacznę inaczej.
Atmosfera się rozluźniła i Sara poczuła ulgę. Tymczasem kelner przyniósł gorącą szurpę. Sara zwróciła mu ostro uwagę, że dotąd nie dostali zamówionej wody, ale nie wydawało się, by choć trochę się tym przejął.
– Kijów, Mińsk, Moskwa, Taszkent czy Erewan, to samo – rzucił „Travis” i oboje się roześmiali. – Wiesz, Saro – rzekł po chwili – to prawda, że jestem zmęczony. Stres i nerwy dają o sobie znać. Obawiam się, że popełnię błąd, który będzie nas drogo kosztował. Nie boję się o siebie, ale boję się konsekwencji mojej wpadki. Potrafię je sobie wyobrazić. A najbardziej boję się wstydu porażki i ich radości, że nas pokonali.
– Wiem, o co ci chodzi. Znam to uczucie… To taki kompleks szpiega…
– Nie wiem, czy jest taki kompleks… Mogę mówić tylko za siebie. – „Travis” przerwał na chwilę i oboje spróbowali szurpy. – Piętnaście dni temu – podjął – został zamordowany w Mińsku zastępca szefa kontrwywiadu, pułkownik Stepanowycz…
– Tak! Wiemy o tym… – Sara aż podniosła się na krześle. – Dostaliśmy wiadomość z Rezydentury w Rydze, bez szczegółów. Miałam cię zresztą o to zapytać. O ile dobrze pamiętam, sporo o nim pisałeś.
– Jest u nas sprawa na niego, chyba kryptonim „Fritz”.
– Był zdaje się zamieszany w jakiś przemyt czy coś takiego. Ciekawe… – Sara zawiesiła głos.
– To był do cna skorumpowany, podły typ. Ale nie w tym rzecz. Jego śmierć powoduje poważne komplikacje… Także dla mnie!
– Przecież ty z nim nie pracowałeś – rzuciła niepewnie.
– Stepanowycz zginął od noża w piątek… w nocy, na swojej klatce schodowej. Następnego dnia rano ściągnięto do firmy wszystkich oficerów i koledzy ze Służby Bezpieczeństwa Prezydenta ogłosili uroczyście i dosadnie, że przejmują śledztwo w tej sprawie…
– To chyba nic dziwnego, skoro był to zastępca szefa kontrwywiadu. – Sara zastanowiła się przez chwilę i z nutą pewności dodała: – Chyba zaczynam się domyślać, o co ci chodzi…
– No to słuchaj! – rzucił „Travis” i kontynuował: – Wszyscy wiedzieli, że Stepanowycz robi lewe interesy i że to prawdopodobnie miało związek z jego śmiercią. Tego jednak do końca nie wiemy. Mogły też być inne motywy… Polityczne raczej wykluczam, był na to za głupi… albo raczej za mądry! Tak czy inaczej dochodzenie przejęła Służba Bezpieczeństwa i osobiście sprawę nadzoruje Łuka…
– No tak, czyli musi być sukces – wtrąciła Sara.
– Otóż to! A jeżeli jeszcze dodam, że widziałem się z nim w piątek, przed jego śmiercią, w swoim pokoju…
– Kiedy zaczną sprawdzać twoje papiery, to mogą coś znaleźć! Cholera! To oczywiste. Teraz wszystko rozumiem… trzeba uruchomić procedurę eksfiltracyjną! – Sara była szczerze zaniepokojona.
– To potrwa! Zajmijcie się najpierw rodziną Popowów. Ja jestem przygotowany na sytuację awaryjną i dam sobie radę…
– Zaraz, zaraz, Igor. To nie takie proste. – Nie mogła się skupić. – To oczywiste, że Centrala podejmie decyzję o wycofaniu was wszystkich… Poczekaj, niech się zastanowię. – Zamilkli oboje na dobrą minutę. – Gdy wrócisz do Mińska, zacznij się przygotowywać i bądź ostrożny. W tej sytuacji uruchamiamy elektroniczną łączność bezpośrednią „Troll”. Pamiętasz wszystko?
– Jasne! Wszystko pamiętam! – odparł pewnie „Travis”.
– Będziesz czekał na informację, czy Popowowie są bezpieczni, a potem dostaniesz dalsze instrukcje. Zresztą o wszystkim zawiadomimy cię bezpośrednio via „Troll”. Niedobrze… się… stało! – powiedziała, mocno akcentując każdą sylabę.
– I ta szurpa też niedobra. – „Travis” odsunął od siebie talerz i uśmiechnął się, unosząc brwi.
– Rzeczywiście. Nawet tego nie zauważyłam. Może pilaw będzie lepszy. – Sara takim samym gestem odsunęła talerz. – Igorku, nie mogłeś od razu zacząć od tego Stepanowycza? Myślałam, że coś się z tobą stało. Wystraszyłam się nie na żarty…
– Powiedziałem ci, co czuję i jak jest. Nie odwołuję niczego. Po prostu muszę wrócić do domu, do Polski, pozwolić zaistnieć Igorowi. – „Travis” mówił teraz z przekonaniem, bez śladu wcześniejszego załamania. – Dać mu szansę. Bo kim właściwie jest Igor? Kim on jest? Wiesz to, Saro? Ty znasz tylko Olega Popowa, którego stworzyłaś. Nie myśl, że jestem rozgoryczony, że mam żal do ciebie czy kogokolwiek… Absolutnie nie! Wiem, na co się decydowałem, i chlubię się tym, że jestem oficerem polskiego wywiadu. Ale życia nielegała nikt nie zrozumie, nawet drugi nielegał. Rozumiesz?! To życie w stanie kontrolowanej schizofrenii. Ale najtrudniejsza i najbardziej niszcząca jest ta konieczność opanowania sztuki mimetyzmu…
– Klaus Fuchs? – wtrąciła Sara.
– Nie… Nie rozumiem. Dlaczego?
– To podobno jego stwierdzenie… to o kontrolowanej schizofrenii, kontrolowanym rozdwojeniu osobowości – ciągnęła.
– Możliwe, że gdzieś to słyszałem. Bardziej mi się jednak podobają mimetyczne zdolności ptaków… – Powiedział to takim tonem, że oboje musieli wybuchnąć śmiechem. – Skończmy już z tym, dobrze? – Wciąż nie mógł przestać się śmiać.
Sytuację mimowolnie rozładował kelner, stawiając na stole dwa ogromne talerze z nieproporcjonalnie małymi porcjami pilawu. Ten widok pobudził kolejną salwę śmiechu.
– Zanim wrócisz do Polski i pójdziemy do normalnej restauracji, musimy coś jeszcze zrobić. Pilnie! To chyba będzie twoje ostatnie zadanie… tam na Białorusi. Wiesz, najważniejszy jest deser, wykończenie! – Sara powoli wyciszała głos. – Długo rozmawialiśmy o tym z Konradem i prawdę mówiąc, nie mamy zwieńczenia dla naszego pomysłu. Liczymy, że ty coś podpowiesz… Czujemy, że potrafisz spiąć nasz plan…
– O co chodzi, Saro?
– W twierdzy brzeskiej od czasu wojny zakopane jest archiwum wydziału polskich nielegałów INO NKWD…
„Travis” wyprostował się na krześle, twarz mu stężała. Słuchał uważnie. Nie musiał przerywać, pytać. Widać było, że plan działania jest dobrze przygotowany i przemyślany, a Sara potrafiła wysławiać się krótko, precyzyjnie i logicznie.
W miarę jak przedstawiała pytania i problemy do rozwiązania, „Travis” miał wrażenie, że w jego świadomości brzmi natrętnie jedno zdanie: „Do tego potrzeba kapitana Wasilija Krupy z mińskiego KGB”.
35
– Panie pułkowniku… bardzo mi zależy na przejrzeniu wszystkich nagrań, i to tak szybko, jak to możliwe. – Marcin starał się tak modulować głos, by zrobić jak najlepsze wrażenie na pułkowniku Stanisławie Piątkowskim, lekko otyłym komendancie Straży Granicznej przystani promowej w Gdańsku.
– Dobrze, panie kapitanie… chociaż przydałoby się jakieś pismo od waszego szefa. Ale rozumiem, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Cenimy sobie współpracę z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Kilka razy udało nam się razem przejąć transport narkotyków do Szwecji. Zna pan naczelnika Wesołowskiego…?
– Oczywiście! To Wydział Czwarty. – Marcinowi kamień spadł z serca, bo był to jedyny naczelnik w ABW, którego znał. Byli na jednym roku szkoły wywiadu w Kiejkutach.
– Porządny gość – powiedział pułkownik Piątkowski z naciskiem na „porządny”. – Ładne pismo wysłał do naszego szefa po jednej wspólnej akcji. Nie jest małostkowy…
– Pułkowniku! ABW umie się odwdzięczyć! Zawsze pamiętamy o kolegach ze Straży Granicznej! – Ton Marcina nie pozostawiał złudzeń, że dobrze się zrozumieli.
– Zatem do dzieła! To mają być nagrania z kamer na terminalu portowym z wtorku. – Pułkownik podniósł słuchawkę telefonu, jasnym, wojskowym tonem polecił przygotowanie komputera i zapowiedział, że za piętnaście minut przyjdzie obejrzeć nagrania. – Zdążymy wypić kawę… brutal? – zapytał Marcina i widząc jego zdziwioną minę, dodał: – Czyli… bez koniaku!
Roześmiał się.
Marcin też, chociaż nie zrozumiał dowcipu.
Przedstawił się jako porucznik, ale Marcin nie zapamiętał nazwiska. Zauważył tylko to, że miał ponad dwa metry wzrostu i był ubrany po cywilnemu.
– Wszystko jest ustawione – powiedział drągal. – Da pan sobie radę?
– Oczywiście!
– Nagranie w lewym okienku zaczyna się od chwili otwarcia drzwi na promie dla ruchu pieszego, w prawym dla ruchu samochodowego – objaśnił porucznik.
– Interesuje mnie tylko ruch pieszy. Proszę też powiększyć obraz.
Jednym kliknięciem myszy porucznik spełnił prośbę Marcina, po czym wyszedł z pomieszczenia.
Marcin zaczął przewijać czarno-biały obraz do przodu. Pojawiły się pierwsze osoby schodzące z promu. Przypomniał sobie o zdjęciach Jorgensena, które dostał od Szwedów. Wyjął je z teczki i położył przy komputerze. Pułkownik, który siedział tuż obok, wziął je do ręki i zaczął oglądać.
– Do czego to doszło! Żeby takich nobliwych dziadków wykorzystywać w narkobiznesie! – rzucił.
– I o to właśnie chodzi: by nie zwracali na siebie uwagi. To ważna figura – powiedział Marcin z przekonaniem.
W milczeniu przeglądali obraz na ekranie monitora. Marcin co pewien czas zatrzymywał nagranie i przyglądał się uważniej osobom przypominającym Jorgensena.
– Na pewno zszedł z promu, nie wyjechał? – zapytał pułkownik.
– Nie wykupił biletu na przewóz samochodu i zostawił go przed domem w Sztokholmie. Musiałby się do kogoś podłączyć.
– Jeżeli tak zrobił, to nic nie zobaczymy. Na tych nagraniach widać samochody i numery rejestracyjne, ale nie widać, kto jest w środku. Trzeba byłoby przejrzeć zdjęcia z pokładu samochodowego na promie. Mają tam monitoring wewnętrzny. W razie potrzeby nie ma problemu… mogę to załatwić od ręki. Utrzymujemy doskonałe stosunki z kapitanami promów.
– Najpierw przejrzymy to nagranie. Jeżeli go nie wyłapiemy, poprosimy kapitana, żeby nam udostępnił swoje. Zresztą chciałbym porozmawiać trochę z załogą. Może coś wiedzą… Scandinavia stoi teraz w porcie? – zapytał Marcin, poruszony gotowością komendanta Piątkowskiego do współpracy.
– Załoga zmienia się co dwa tygodnie. Czyli teraz jest ta, z którą płynął tamten gość – odpowiedział pułkownik. – Prom wychodzi o osiemnastej… Jeśli chce pan, kapitanie, jeszcze dzisiaj porozmawiać z załogą, musimy się pospieszyć.
– Myślę, że potrzebuję jeszcze około trzydziestu minut.
– Dobrze. W takim razie niech pan sobie tutaj pracuje, a ja pójdę na prom porozmawiać z kapitanem. Wrócę za… – spojrzał na zegarek – czterdzieści pięć minut. – I nie czekając na odpowiedź, ruszył do wyjścia.
Marcin przyglądał się każdej osobie widocznej na ekranie, jakby nie wierzył, że uda mu się rozpoznać Jorgensena. Tych, którzy choć trochę mogli go przypominać, poddawał bardziej szczegółowemu badaniu. Pasażerowie wychodzili, ciągnąc za sobą bagaże. Parami i pojedynczo. Niektórzy z dziećmi. W ciągu dwudziestu minut dostrzegł czterech czy pięciu mężczyzn podobnych do Jorgensena. Lecz żaden z nich nie podróżował sam. Po półgodzinie Marcin poczuł niepokój. Bał się, że jeżeli nie uda mu się zidentyfikować Jorgensena na nagraniu, znalezienie go potem będzie prawie niemożliwe.
Przez chwilę pomyślał nawet, że może Szwedzi się pomylili, że on wcale nie wyjechał do Polski, i właśnie wtedy poczuł, jak rozpiera go zadowolenie. Na ekranie komputera, jak w świetle reflektorów i w wyreżyserowanej pozie, pojawił się Jorgensen.
Zatrzymał się, jakby chciał, by wszyscy mogli zobaczyć, że wszedł na scenę, że właśnie przyjechał. Rozejrzał się wokół, zarzucił torbę na ramię i spojrzał prosto w obiektyw kamery. Marcin miał wrażenie, że patrzy właśnie na niego. Poczuł dreszcz i pomyślał, że to ktoś niezwykły, inny niż wszyscy pasażerowie, którzy zeszli przed nim z promu, ktoś z jego świata. Czuł jakąś nieokreśloną bliskość i jednocześnie głęboki, przenikliwy strach.
Przełączył na obraz z kamery zamontowanej wewnątrz terminalu promowego i zobaczył, jak Jorgensen zdecydowanym krokiem przemierza hol i kieruje się do wyjścia. Po chwili znikł z pola widzenia. Marcin ponownie zmienił kamerę. Tym razem ujrzał na ekranie wejście do terminalu. Obraz był wyraźniejszy niż poprzednio.
Jorgensen zatrzymał się w samym środku kadru. Był doskonale widoczny. Wyciągnął z kieszeni jakąś kartkę i przez chwilę ją studiował. Potem wyjął coś, co prawdopodobnie było planem miasta. Zaczepił stojącą obok kobietę z papierosem i o coś ją zapytał. Ta wzięła od niego plan i zaczęła go oglądać. Rozmawiali przez chwilę.
Marcin zdziwił się, bo kobieta nie wyglądała na znającą angielski, a tym bardziej szwedzki. Kiedy dołączył do niej jakiś mężczyzna, pożegnała się z Jorgensenem, który postał jeszcze trochę przed terminalem, po czym ruszył w lewo, w stronę oddalonego o kilka metrów postoju taksówek. Niektórzy kierowcy stali obok samochodów. Podszedł do pierwszej wolnej taksówki, jasnego mercedesa z lat osiemdziesiątych, bez oznaczeń korporacyjnych. Po krótkiej rozmowie ze starszym taksówkarzem o gęstej siwej czuprynie zajął miejsce z tyłu i odjechał.
Marcin cofnął nagranie do momentu, w którym Jorgensen podchodzi do taksówki. Numer rejestracyjny był doskonale widoczny.
– Kapitan na nas czeka. Możemy rozmawiać na promie z kim chcemy – oznajmił głośno pułkownik, wracając do pokoju, a ujrzawszy minę Marcina, zapytał: – Znalazł go pan?
– Tak. Niech pan spojrzy. To on!
– Rzeczywiście! Nie może być mowy o pomyłce! – zawołał z uznaniem komendant i przez chwilę wpatrywał się w ekran. – Ma pan więcej szczęścia – dorzucił. – Ten taksówkarz… ten tutaj… – pokazał palcem na monitorze – to Mietek.
– Kto?
– Mietek, nasz były podoficer, jeszcze z WOP… odszedł na emeryturę pod koniec lat osiemdziesiątych. Teraz pracuje na taksówce… bardzo porządny człowiek. Obsługuje terminal promowy. Mam do niego telefon… Chce pan z nim porozmawiać?
– Oczywiście! I to tak szybko, jak to możliwe, panie komendancie. Ale najpierw prom.
Marcin był w swoim żywiole. Kiedy jechał do Gdańska, nawet nie przypuszczał, że sprawy potoczą się tak szybko.
Prom sprawiał wrażenie opustoszałego. Komendant podszedł do recepcji i poprosił, by poinformować kapitana o jego przybyciu. Po kilku minutach zjawił się znajomy pułkownika, oficer w białej koszuli z naramiennikami. Przywitał się z Marcinem i oznajmił, że kapitan wyraża zgodę na rozmowy z załogą promu. Dodał, że w razie potrzeby jest do dyspozycji, i oddalił się równie szybko, jak przyszedł.
Marcin zaczął od recepcjonistki. Pokazał jej zdjęcie Jorgensena i podał jego nazwisko. Szybko wprowadziła dane do komputera i potwierdziła, że rzeczywiście płynął promem w tych dniach. Zajmował pojedynczą kabinę z oknem i prysznicem, numer 6020. Wzięła do ręki zdjęcie i długo mu się przypatrywała. Wreszcie pokręciła zdecydowanie głową i stwierdziła, że go nie pamięta. Nie zwrócił jej uwagi. Zresztą w czasie boardingu jest dwóch lub trzech recepcjonistów. Będą za godzinę, bo zeszli na ląd.
Zasugerowała, by porozmawiać przede wszystkim z ochroniarzem Zbyszkiem. On na promie widzi wszystko i wszystkich. Wie, kto jest stałym klientem, kto płynie po raz pierwszy, w jednej chwili rozpoznaje Szweda, Polaka, Litwina czy Rosjanina, odróżnia kierowcę tira od budowlańca, dentystę od wędkarza. Wie, z kim będą kłopoty wieczorem, na kogo trzeba zwrócić szczególną uwagę. Zbyszek pracuje na promie już piętnaście lat. Pływał jeszcze na Rogalinie.
Uśmiechnęła się pełnymi ustami w kolorze zaschniętej krwi, aż coś Marcinem rzuciło.
– Znam go dobrze! Porządna jednostka… – wtrącił pułkownik. – On rzeczywiście jest jak część tego promu i jego duch.
Nie czekając na decyzję Marcina, recepcjonistka wezwała przez głośnik Zbyszka, a ten zjawił się jak spod ziemi. Przywitał się z komendantem, który przedstawił mu Marcina i krótko opisał jego misję. Zbyszek pokiwał głową na znak, że jest gotów do współpracy, a po jego minie widać było, że imponuje mu kontakt z ABW.
Marcin wyciągnął zdjęcia Jorgensena.
– Pamiętam go – odparł od razu Zbyszek. – Dziwny gość. Płynął jakieś dwa tygodnie temu…
– Szesnastego – wtrącił Marcin.
– Tak. Chyba tak. Miał kabinę na szóstym poziomie…
– Dlaczego uważa pan, że był dziwny?
– Gość wszedł na pokład sam. Przy boardingu zawsze jestem w pobliżu recepcji, więc go zauważyłem. Już wtedy było to trochę dziwne, że nie miał bagażu. Gdyby był samochodem, to byłoby normalne, ale pieszo? Poza tym starszy gość sam?! Wyraźnie Szwed, po ubraniu. To nie tak, że zaraz był jakiś podejrzany. Nie! Zwrócił tylko moją uwagę. Dlatego rozpoznałem go też później. Jakąś godzinę po wypłynięciu promu zobaczyłem, jak idzie z Andriejem i Aloszą…
– Z kim? Z jakim Andriejem, jakim Aloszą?! – Marcin podniósł głos.
– To nie żadna ruska mafia. Spokojnie, panie oficerze. – Zbyszek uśmiechnął się trochę ironicznie. – Znam ich dobrze. To Białorusini spod Grodna, w zasadzie Polacy. Pracują w Szwecji przy remontach mieszkań i regularnie przyjeżdżają do Gdańska po materiały. Taniej, wie pan. Pracują dla jednego Polaka, na czarno oczywiście, bo nie są z Unii, ale mają wizy schengenowskie. Wykorzystuje ich jak niewolników, prowadzą furgon, są tragarzami, na promie nie śpią w kabinie, tylko na fotelach, i tak dalej… Rozumie pan?! Na promie nie piją, bo oszczędzają każdy grosz…
– Skąd Jorgensen w ich towarzystwie?
– To mnie też zdziwiło… bo dyżuruję przez większą część nocy, a Andriej i Alosza nie mają kabiny i włóczą się po promie, więc często siedzimy i rozmawiamy. To przyzwoici ludzie. Niech mi pan wierzy…
– Wierzę, panie Zbyszku. Wierzę.
– Pytałem ich, co to za gość. Powiedzieli mi, że to jakiś ni to Polak, ni to Białorus, teraz Szwed…
– Chwileczkę! – Marcin przerwał Zbyszkowi w pół zdania. – Polak, Białorusin… czy ja dobrze słyszę? Jest pan pewien?
– Oczywiście! Na tym promie można spotkać takich ludzi. To żaden dziw! Jest ich pełno…
Marcin jednak pomyślał, że Zbyszek musiał się pomylić.
– Panie Zbyszku, niech pan się dobrze przyjrzy temu zdjęciu. Czy to na pewno ta sama osoba? – Znów podniósł głos.
– Nie ma wątpliwości. – Ochroniarz był o tym święcie przekonany. – Na imię ma… jakoś tak po niemiecku…
– Hans? – Marcin poczuł dreszcz.
– Otóż to! Hans! Ale nazwiska nie znam… Potrzebne?
Jak to możliwe?! Szwedzi musieli popełnić jakiś błąd. Powinni wiedzieć, że zna język polski. Zaraz… mówili przecież, że jest Szwedem duńskiego pochodzenia, skąd zatem miałby znać polski? Zadziwiające!
Marcin czuł się, jakby dostał pięścią w twarz, i nie mógł zebrać myśli.
– Jedną chwileczkę, panowie… – rzucił po chwili i odszedł na bok. Wyciągnął telefon komórkowy i zadzwonił do Konrada. – Szefie! Nasz dziadek zna język polski… – powiedział, gdy tylko usłyszał jego głos. – Wygląda na to, że mamy takiego, o jakim szef mówił.
Rozmowa była krótka, bo nigdy nie rozmawiali przez telefon otwartym tekstem.
– Jeżeli chce się pan dowiedzieć więcej, to Andriej i Alosza wracają dziś po zakupach do Szwecji – powiedział Zbyszek, gdy tylko Marcin znowu do nich podszedł. – Przypłynęli do Polski dzisiaj, to znaczy, że będą też wracać. Można sprawdzić w recepcji, czy mają rezerwację. Zawsze są pierwsi w kolejce do wjazdu na prom. Jeżdżą niebieskim fordem transitem.
– Sądzi pan, że będą chcieli rozmawiać? – zapytał Marcin.
– Proszę pana! To ludzie ze Wschodu! Władza ma zawsze rację. Tym bardziej polska władza! – W głosie Zbyszka dało się wyczuć, że też jest ważną częścią tej władzy, przynajmniej na promie. – Oni wiedzą, że wydalenie to dla nich tragedia…
– Panie kapitanie, dostałem telefon… – wtrącił pułkownik, który wcześniej gdzieś po cichu się ulotnił. – Mietek, ten taksówkarz, będzie za chwilę na terminalu.
– Czy mogę pana prosić, panie Zbyszku, by sprawdził pan, czy ci Białorusini wracają dzisiejszym promem? Jeżeli tak, to niech mi pan umówi z nimi spotkanie…
– Załatwione, panie kapitanie! Pan jest z ABW, tak? – zapytał poważnie. – Kiedyś składałem papiery, ale mnie nie przyjęli.
– Niech się pan nie przejmuje – rzucił bez sensu Marcin. – Nawet pan nie wie, jak bardzo mi pomógł! – dodał szczerze.
Gdyby oni wiedzieli, kim jest ten niepozorny dziadek albo… kim może być! – pomyślał.
Zeszli z promu po stromych schodach. Pogoda się zmieniła i zaczęło mocno padać. Skuleni przebiegli kilka metrów do terminalu. Wewnątrz było parę osób wyglądających na podróżnych, którzy czekają, aż będzie można wejść na prom.
Marcin natychmiast rozpoznał starszego pana z nagrania. Jego biała czupryna wyróżniała go spośród innych osób w hali. Siedział na ławce i czytał „Fakt”. Zauważył pułkownika w towarzystwie Marcina i podniósł się z pewnym trudem.
– Witam cię, Stasiu – zwrócił się do pułkownika. – Co się stało, że wzywasz starego wiarusa? Nie przejmuj się. Żartowałem! Ja zawsze chętnie przyjadę, żeby się z tobą spotkać. Taksówkarz to teraz niepopłatny zawód…
– Daj spokój, Mieciu. Gaduła jesteś – powitał go kordialnie komendant. – Mamy do ciebie sprawę… służbową! – Staruszek uniósł wysoko krzaczaste siwe brwi. – Poznaj! To jest pan kapitan z Warszawy, z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego…
Marcin wyciągnął dłoń i przejął inicjatywę.
– Panie Mieczysławie – zaczął trochę formalnie. – Mam do pana prośbę. Chciałbym, żeby pan nam pomógł w jednej ważnej sprawie.
Zauważył, że Miecio bacznie mu się przygląda, a wyraz jego twarzy się zmienił.
– A niby dlaczego miałbym wam pomagać?! – powiedział nagle taksówkarz, oschle i głośno.
Marcin poczuł się, jakby ktoś go zwymyślał. Odebrało mu mowę.
– Mieciu, nie wygłupiaj się… – Pułkownik próbował ratować sytuację.
– Wcale się nie wygłupiam, Stachu. Pan kapitan przyjechał z samej Warszawy, żeby starego sierżanta WOP prosić o pomoc w ważnej sprawie, tak?
– Tak – z trudem wykrztusił Marcin.
– Pan chce rozmawiać z oprawcą, ciemiężycielem narodu polskiego, tym, który w imieniu obcego mocarstwa zniewalał polskich patriotów? Z przestępcą?! Państwo polskie zwraca się do kogo?! Do mnie? Czy ja jestem jeszcze obywatelem tego kraju? Bo mam wątpliwości. Jacyś spóźnieni z życiem gówniarze obrażają mnie z sejmowej trybuny, a potem pan przyjeżdża tutaj z prośbą! O pomoc! To ja potrzebuję pomocy, żeby ktoś w końcu wziął mnie w obronę przed tymi zasmarkanymi politykami…
– Mieciu, daj już spokój… – powiedział komendant bez przekonania.
– Przecież ty też tak myślisz, Stasiu! Musisz służyć, bo wkrótce emerytura, ale myślisz jak ja. Chcą mi jeszcze odebrać emeryturę! I co, mam się z tym wyrokiem pogodzić i pomóc panu kapitanowi z ABW?
– Panie Mieczysławie! Jeżeli pan nie chce, to trudno… nie będę pana namawiał – zaczął Marcin. – Chcę tylko powiedzieć, że ja pana rozumiem… i my, oficerowie, wiemy i rozróżniamy, kto wtedy służył Polsce, a kto był kanalią…
– W czym mogę panu pomóc? – przerwał niespodziewanie Miecio i uśmiechnął się.
Ciężka przez chwilę atmosfera rozpłynęła się bez śladu. Marcin poczuł ulgę, bo powiedział to, co naprawdę myślał, i nie musiał już podstępem namawiać krewkiego sierżanta do współpracy.
– Niech pan spojrzy uważnie na to zdjęcie. Czy zna pan tego człowieka?
– Oczywiście! Nie mógłbym go zapomnieć. Nie mam tak wielu klientów, bo nie jestem w korporacji. Wiozłem go do hotelu Rezydent w Sopocie. To było około dwunastej trzydzieści… o ile dobrze pamiętam.
– Czy mówił po polsku? – zapytał Marcin.
– Tak… ale w tym jego polskim… było coś dziwnego. – Sierżant Miecio wciąż trzymał w ręku zdjęcie Jorgensena. – Ja znam wielu Polaków ze Szwecji, mam licznych stałych klientów, niektórzy są tam od pięćdziesięciu lat i dłużej… ale oni mówią inaczej. Ten jego polski był taki… jak by to powiedzieć… dziecinny. Tak… to najlepsze określenie… mówił jak dziecko, trochę śmiesznie, ale płynnie. Gdybym nie wiedział, że jest ze Szwecji, to trudno byłoby mi powiedzieć, skąd pochodzi…
– Przedstawił się? – wtrącił Marcin.
– Nie. A ja nie pytałem, bo tego się nie robi. Tym bardziej że od razu umówił drugi kurs. Na siedemnastą piętnaście, żeby zdążyć z powrotem na prom. Miałem go zabrać z Rezydenta. Zapłacił z góry dwieście złotych.
– O czym rozmawialiście? Pamięta pan? – Marcin dopytywał się dalej.
– O niczym istotnym. Nie pamiętam dobrze. Pytał, skąd pochodzę, jak mi się tu żyje, i takie tam… A, zaraz… pytał, co robiłem w czasie wojny. Powiedziałem mu, że byłem z rodzicami w domu. A on chciał wiedzieć, czy wszyscy przeżyli. Trochę to było dziwne…
– Czy w jego zachowaniu było coś jeszcze, co zwróciło pana uwagę?
– Czy ja wiem… Mocno się rozglądał. Trochę tak nienaturalnie, jakby nerwowo. Zauważył, że patrzę na niego w lusterku, i powiedział, że ciekawi go miasto, chociaż nie jechaliśmy przez Starówkę i widoki były raczej smutne. Ale różnych świrów już widziałem… Wie pan, kapitanie, że kiedyś mój znajomy woził po Gdańsku i Sopocie Christera Petterssona… Wie pan, kto to? Zabójca Olofa Palmego. To było w czasie stanu wojennego. Przypłynął promem tak jak ten, wziął Tadka, zapłacił z góry i kazał się wozić od monopolowego do apteki, i tak na okrągło. Cały czas wychwalał Solidarność i stan wojenny… No, kompletny świr i narkoman!
– Ciekawe, ale wróćmy do naszego gościa. – Marcin nie zainteresował się mordercą szwedzkiego premiera. – Zawiózł go pan do Rezydenta. Co to takiego?
– To hotel w Sopocie – wtrącił pułkownik. – Koło dworca.
– Zgodnie z umową wróciłem po niego o umówionej porze – kontynuował sierżant Miecio. – Od razu się zjawił. Gdy jechaliśmy na prom, kazał nagle zatrzymać się przy kiosku. Wysiadł na chwilę, ale nic nie kupił. Rozglądał się jak poprzednio, ale jakby mniej. I nie był już taki rozmowny. Wyglądał na zmęczonego.
– Czy coś jeszcze może pan sobie przypomnieć? Wszystko jest istotne, ważne… Może jakiś szczegół odcisnął się panu w pamięci? – Marcin czuł, że nic więcej się nie dowie.
– Pamiętam, że mówił coś o synu, że ma syna w marynarce i chce przyjechać z nim do Gdańska. Mówił, że jest tu pierwszy raz. – Miecio zastanowił się jeszcze chwilę i pokręcił głową. – Chyba to wszystko… Jak sobie coś przypomnę, to dam znać.
– Dziękuję, Mieciu – odezwał się pułkownik.
– Bardzo nam pan pomógł! Naprawdę! – zapewnił Marcin. – Jestem ogromnie wdzięczny. Proszę mi wierzyć!
Czuł, że powinien powiedzieć coś więcej. Było mu żal starego sierżanta, ale nie wiedział, jakich słów mógłby użyć, żeby to miało jakiś sens. Bał się, że wyjdzie na hipokrytę. Uścisnął więc tylko dłoń Miecia dłużej i serdeczniej niż zwykle, z nadzieją, że ten jako mężczyzna właściwie to zrozumie.
Miecio podniósł się z trudem i powoli odszedł w kierunku wyjścia.
– To wspaniały człowiek – odezwał się pułkownik. – Czterdzieści lat w WOP, a dziś ma tysiąc dwieście złotych emerytury. Na taksówce prawie nie zarabia, bo nie może długo siedzieć. W siedemdziesiątym ósmym roku dostał dwa postrzały od przemytników i ledwo z tego wyszedł. Teraz, na starość, cierpi z powodu tych ran i jest trochę rozgoryczony…
– Niech pan da spokój, komendancie! – uciął Marcin, bo było mu głupio i nie wiedział, co powiedzieć.
Spojrzał na duży zegar w hali. Dochodziła szesnasta. Wyszli z terminalu i po trapie wspięli się z powrotem na prom. Od razu natknęli się na Zbyszka, który zakomunikował, że właśnie miał dzwonić do pułkownika, ponieważ Andriej i Alosza są do dyspozycji pana kapitana z ABW.
Marcin zobaczył dwóch mężczyzn w średnim wieku, bez jakichkolwiek cech charakterystycznych. Miał wrażenie, że nie potrafiłby nawet ich opisać. Wyróżniało ich jedynie spojrzenie pełne strachu, a może nawet przerażenia. Marcin od razu pomyślał z rozbawieniem, że to z pewnością robota czarnego księcia promu Scandinavia, czyli pana Zbyszka.
Andriej i Alosza natychmiast się podnieśli i stanęli na baczność, gdy zobaczyli, że zbliża się do nich ochroniarz z umundurowanym pułkownikiem i Marcinem.
– Witam panów.
Marcin podał im rękę, a po nim to samo zrobił pułkownik. Ten prosty gest od razu podziałał na nich uspokajająco.
– Nazywam się Kowalski i jestem z policji. Który z panów to Andriej, a który Alosza?
– Ja Andriej, a on Alosza.
– Panie Zbyszku, może pan nas zaprowadzi w jakieś spokojniejsze i bardziej wygodne miejsce – zaproponował komendant.
Przeszli do kawiarni na szóstym poziomie. W dużej sali zastawionej stolikami było zupełnie pusto.
– Panie Zbyszku, bardzo panu dziękuję za pomoc… – powiedział Marcin, zanim usiedli.
– Rozumiem. Oczywiście, panie kapitanie… Jeżeli będę potrzebny, to znajdziecie mnie przez recepcję – odparł bez wahania ochroniarz i odszedł.
– Panowie – zaczął Marcin. – Chciałbym, żebyście pomogli mi w jednej sprawie. Oczywiście nie musicie… – Powiedział tak celowo, by zachęcić ich do szczerej wypowiedzi. – Dwa tygodnie temu spotkaliście na promie tego człowieka. – Pokazał im zdjęcie Jorgensena.
Przez chwilę przyglądali się fotografii, wymieniając ją między sobą. Trwało to jednak nieco za długo i Marcin zaczął się denerwować, że mogą go nie rozpoznać.
– Da. Ja jego wstrietił na bortu – powiedział Andriej i wskazał ręką w nieokreślonym kierunku. – Niemnożko my tam rozgoworiwali i potom poszli w riestoran… ja priwioł Aloszu… on sidieł tam s gospodinom Zbyszkom. Poszli my w ristoran piwa napitsia… on nas prigłosił.
– Andriej, ja to rozumiem. Ale zacznij może od początku. Kto pierwszy do kogo podszedł? Jak się przedstawił? Co mówił i dlaczego? Zanim jeszcze zaprosił was na piwo. Ponimajesz? – zapytał Marcin, ale miał wątpliwości, czy Andriej dobrze go zrozumiał.
– Nu. Eto ja pierwyj naczał. Ognia u mienia nie było i ja jego sprosił. Nu i my naczali rozgoworiwat.
– Po polsku czy po rosyjsku mówił? A może po białorusku? Jak się przedstawił?
– Ja nie pomniu, skazał on ili niet, kak jego zowut. Nu, on goworił na polskom jazykie, no tak po-drugomu. Nie kak siejczas Polaki goworiat.
– Ale jak? – niecierpliwił się Marcin.
– On skazał, czto dawno iz Polszy ujechał. No nie skazał kogda. Ili ja zabył. My nie sprosiwali. Poczemu? – Andriej chwilę się zastanowił i dodał: – On skazał, czto on iz grodnienskoj obłasti, iz kakoj-to dieriewni… – Popatrzył pytająco na Aloszę.
– Ja pomniu! Miedwiedki – spokojnie odparł Alosza.
– No to nareszcie coś! Wiemy, skąd jest. Wyraźnie powiedział, że wyjechał z Polski? – Marcin wyjął notatnik i zapisał, chociaż całą rozmowę nagrywał na dyktafon.
– Da! Toczno! – podchwycił Andriej. – Dwa raza nas sprosiwał ob eto miesto. Znaczyt Miedwiedki. No my nikogda nie słyszeli ob etoj dieriewni.
– Mówił coś więcej o tej wsi? Pamiętacie?
– Nie. Tylko że tam leży jego siemja… rodzina znaczy się. – Alosza starał się mówić po polsku.
– Nic więcej o sobie nie mówił? Kim jest, Polakiem czy Białorusinem?
– Niet. Tolko czto on ujechał iz etoj dieriewni wo wriemia wojny. Kagda ubili jego rodnych…
– Kto zabił i kiedy? O co jeszcze pytał? Nie mówił, po co jedzie do Polski? Zna tu kogoś?
– On nie skazał, a my nie sprosiwali…
– O sobie nic nie mówił – wtrącił Alosza. – Chciał wiedzieć, jak życie na Biełorusi teraz. Co zmieniło. Wot tak! Niczewo osobiennogo. Siedzieli my tak dwie godziny. Piwa napili i wsio. Choroszyj czełowiek.
– My widieli jego jeszczo raz, kogda my jechali obratno. Był kakoj-to drugoj, strannyj. Smotrieł na mienia kak na nieznakomogo. A dołżen był mienia pomnit!
– Był jakiś zamyślony? Nieobecny? Myślicie, że nie chciał z wami rozmawiać? – pytał z niedowierzaniem Marcin.
– Tak! Chyba tak! – odparł bardziej inteligentny Alosza.
Minęła osiemnasta i prom wyruszył w drogę powrotną do Szwecji, zabierając wystraszonych Białorusinów i pana Zbyszka, co chciał do ABW.
Marcin pożegnał się z pułkownikiem jak ze starym znajomym i obiecał, że prześle do szefa Straży Granicznej w Warszawie pismo z podziękowaniem za wzorową współpracę.
Czuł się zmęczony. Mięśnie go bolały jak po długim biegu. Najchętniej pojechałby teraz do hotelu, wypił duże pieniste piwo i po prostu położył się spać. Miał jednak jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Musiał jechać do Sopotu i porozmawiać z personelem hotelu Rezydent. Może ktoś tam widział Jorgensena?
Jutro wcześnie rano wyruszy do Warszawy, a w drodze wszystko sobie przemyśli i uporządkuje, tak by sprawnie zdać relację Konradowi.
Znowu zaczął padać drobny ciepły deszcz. Marcin wsiadł do samochodu i przez chwilę obserwował, jak wycieraczki zbierają wodę z szyby, za którą przesuwają się ciemne chmury. Otworzył okno i zapalił papierosa. Nosił przy sobie paczkę, chociaż palił rzadko. Zaciągnął się i zrobiło mu się niedobrze. Papieros był wyschnięty. Dopiero teraz sobie uświadomił, że od rana nic nie jadł. Wyrzucił nadpalonego papierosa i ruszył w kierunku Sopotu.
Zatrzymał się na parkingu strzeżonym obok dworca, tak jak mu poradził komendant, i postanowił najpierw coś zjeść. Poszedł w lewo przez plac Konstytucji 3 Maja w kierunku Monte Cassino, gdzie mimo mżawki przesuwał się tłum ludzi. Po prawej stronie, w pobliżu wejścia do kościoła, stało kilku południowoamerykańskich Indian, trzymając nad głowami plastikowe folie. Marcin pomyślał z rozbawieniem, że mają przymusową przerwę w El condor pasa.
– Twardzi ludzie Andów, a przeszkadza im bałtycka mżawka – powiedział do siebie.
Zjadłbym cau cau albo może lomo saltado – zadźwięczało mu w myślach i dosłownie poczuł zapach peruwiańskich dań, a na egzotycznej kuchni znał się jak mało kto.
Po lewej stronie zobaczył zachęcające wejście do włoskiej restauracji Tivoli, ozdobione kariatydą i atlantem.
Wszedł do środka i zajął jedyne wolne miejsce. Bogato zdobione wnętrze miało imitować antyczny Rzym, ale Marcinowi się wydawało, jakby miał piach w ustach. W ten sposób jego wrodzone poczucie estetyki reagowało na taki właśnie rodzaj sztuki. Po wizycie w toalecie poczuł się jeszcze gorzej, ale powiedział sobie, że przyczyną musi być jednak głód.
Urocza, farbowana na Włoszkę kelnerka przyjęła zamówienie na dobrze wypieczoną pizzę cztery sery i wodę bez gazu z cytryną. Marcin wyjrzał przez okno i zobaczył, że Indianie przygotowują się do koncertu.
Dobrze… przestało padać – zauważył, jakby miało to dla niego jakieś znaczenie. I zaraz złapał się na tym, że przestał myśleć o Jorgensenie. Jakby stracił czujność. Spojrzał z zazdrością na siedzącego obok młodego mężczyznę, który powoli podnosił do ust dużą szklankę piwa ozdobioną białym bukietem.
Wyjął notatnik i zaczął przeglądać zapiski. Jorgensen wzbudzał w nim nieznane mu dotąd emocje. Po raz pierwszy był tak blisko prawdziwego nielegała. Tak przynajmniej twierdził Konrad. On sam to czuł, chociaż nielegała oglądał dotąd tylko w kinie.
To jak mityczne zwierzę, o którym wszyscy mówią, a którego nikt nie widział. A ci, co widzieli, nie przyznają się do tego lub kłamią. A ja jestem tak blisko… – pomyślał.
Tak bardzo chciałby, żeby to był prawdziwy nielegał. Jednocześnie było mu żal, że ten najpiękniejszy twór sztuki szpiegowskiej przestanie istnieć. Podobało mu się nawet jego nazwisko – Jorgensen.
Marcin był trochę zdezorientowany. To tak, jakby zniszczyć obraz, jedyny i niepowtarzalny, jakiegoś da Vinci albo Rembrandta…
Kelnerka przyniosła pizzę, której wspaniały zapach poprawił mu samopoczucie.
Pomyślał, że musi teraz działać zdecydowanie. Hotel Rezydent może kryć wyjaśnienie zagadki tajemniczego Szweda. Zresztą sama nazwa – Rezydent – stwarzała pewną nadzieję.
Pizza była wyśmienita – ocenił Marcin. Płacąc rachunek, pochwalił kucharza, a farbowaną Włoszkę obdarzył uśmiechem typu „jesteś cool laska”, który podziałał jak zwykle.
Wyszedł przed restaurację i spojrzał na podświetloną już secesyjną fasadę urokliwego hotelu po przeciwnej stronie. Pięć gwiazdek zapowiadało profesjonalną obsługę, wysublimowanych gości i wysokie ceny.
Jorgensen musiał się tutaj z kimś spotkać – pomyślał, wchodząc do westybulu. Z kim? Z jednym z hotelowych gości? Czy może skorzystał tylko z restauracji?
Odczekał, aż recepcjonista będzie wolny, i podszedł do jego stanowiska. Wyciągnął policyjną blachę i ze znudzoną miną zapytał o kierownika. Recepcjonista, najwyraźniej przyzwyczajony do podobnych sytuacji, bez słowa nacisnął jakiś guzik na pulpicie. Nawet nie patrząc na Marcina i nie siląc się na uprzejmość, rzucił:
– Zaraz będzie!
Po chwili z zaplecza wyszedł zażywny mężczyzna w średnim wieku. Od razu skierował się w stronę Marcina i ze służbowym uśmiechem na twarzy zapytał:
– Czym mogę służyć?
Widok policyjnej odznaki zmiótł niepotrzebny, jak się okazało, uśmiech i zaowocował krótkim, szorstkim:
– Zapraszam do siebie.
Kiedy znaleźli się w elegancko i bogato urządzonym gabinecie, kierownik wskazał Marcinowi fotel.
– Pan nie jest z naszego komisariatu, prawda? – raczej stwierdził, niż zapytał. – Mogę jeszcze zobaczyć legitymację?
Od razu było jasne, że pan Piotr – takie bowiem imię widniało na identyfikatorze – nie od dzisiaj ma do czynienia z policją.
– Jestem z Warszawy, CBŚ – odpowiedział szybko Marcin.
Na twarzy kierownika znów pojawił się woskowy uśmiech.
– Czym mogę służyć, panie komisarzu? – zapytał Piotr w filmowym stylu, zwracając legitymację.
– Sprawa dotyczy przemytu narkotyków. Liczę, że wszystko, o czym będziemy mówili, zachowa pan dla siebie.
Pucołowata twarz kierownika nabrała teraz żartobliwego wyrazu.
– Oczywiście… panie… komisarzu! – wyrecytował.
Marcin wyjął zdjęcie Jorgensena i pokazał je kierownikowi. Podał dokładną datę i godziny jego wizyty w hotelu. Zapytał, w jaki sposób można ustalić, co robił i z kim się spotkał.
– Niestety, różni ludzie zatrzymują się w naszym hotelu. Proszę wymienić nazwisko tego człowieka. Sprawdzimy, czy wynajmował u nas pokój. Zorientuję się przy okazji, kto miał wtedy dyżur w recepcji.
– Jorgensen.
– Duńczyk?
– Nie, Szwed.
Kierownik podniósł telefon i polecił odszukać nazwisko i datę w komputerze. Zapytał też, kto pracował wtedy w recepcji. Przez chwilę siedzieli w ciszy. Po minucie zadzwonił telefon. Piotr wysłuchał wiadomości.
– Nikt taki w naszym hotelu się nie zatrzymywał. Natomiast dyżur miał wtedy Jacek, ten sam, który jest tam teraz…
– Czy jest w hotelu monitoring?
– Wiem, o co panu chodzi. Jest na korytarzach, choć nie wszędzie. Zresztą nagrania trzymamy tylko przez dwa dni – odpowiedział kierownik.
– Czy mogę zatem porozmawiać z tym panem Jackiem?
– Oczywiście… zmienię go w recepcji. Za chwilę do pana przyjdzie – zapewnił Piotr, wyraźnie chętny do współpracy. Marcin miał jednak wrażenie, że nie z sympatii do policji, lecz ze zwykłego wyrachowania.
Po chwili do pokoju wszedł recepcjonista i stanął przy drzwiach.
– Wie pan, o co chodzi? – zapytał uprzejmie Marcin, dając mu znak, by usiadł.
– Tak, o jakiegoś Szweda. Miał tu być dwa tygodnie temu, czy tak?
– Owszem. Niech pan spojrzy na to zdjęcie. Był w waszym hotelu między trzynastą a siedemnastą, to znaczy około czterech godzin. Pana szef mówił, że nie był gościem hotelowym, ale mógł kogoś odwiedzać, prawda? Może spotkał się z kimś w restauracji? – dopytał się Marcin, podczas gdy recepcjonista przyglądał się fotografii.
– Pamiętam tego mężczyznę. – Położył przed Marcinem zdjęcie Jorgensena, zrobione, gdy schodził z promu. – Dokładnie tak był ubrany… i ta torba na ramieniu. Siedział w westybulu, który nie jest duży, jak pan widział. Pytałem go nawet, czy nie potrzebuje pomocy, ale tylko pokręcił głową…
– W jakim języku pan go zapytał?
– Po polsku – odparł recepcjonista. – Siedział tak może piętnaście minut. Później pojawili się goście i go zasłonili. Był chyba jakiś większy check-out. Zauważyłem, że zniknął nagle z fotela. Przez ułamek sekundy widziałem, że szedł z kimś na górę…
– Kto to był? – wtrącił Marcin.
– Nie wiem… nie widziałem dobrze… był odwrócony plecami. Na pewno mężczyzna…
– Stary, młody? Wysoki, niski? Jak był ubrany? – dopytywał się Marcin.
– Niech mi pan wierzy, nie pamiętam. To był moment… Nawet nie jestem pewien, czy szli razem. Ten Szwed szedł za nim… – Recepcjonista sprawiał wrażenie, że wie, co mówi.
– Może jedli coś w restauracji? – próbował dalej Marcin.
– Restauracja była tego dnia zamknięta dla gości, bo mieliśmy wycieczkę – odparł Jacek. – Więcej go nie widziałem. Nie widziałem też, kiedy wyszedł… Tego dnia był spory ruch.
– Dziękuję panu. Bardzo mi pan pomógł. – Marcin zrozumiał, że nic więcej z niego nie wyciągnie.
Recepcjonista wyszedł i po chwili wrócił kierownik.
– Dowiedział się pan czegoś, komisarzu? – zapytał od progu.
– Tak, dziękuję. Pana kolega był bardzo pomocny. Mam jednak jeszcze jedną prośbę, panie Piotrze. – Kierownik znów mu odpowiedział groteskowym uśmiechem i uniesieniem bezbarwnych brwi. – Chciałbym dostać wydruk z nazwiskami wszystkich gości, którzy tamtego dnia byli zameldowani w hotelu. Z danymi o płatnościach, wykonanymi telefonami, room service’em włącznie…
– Rozumiem… panie… komisarzu, ale nie wiem, czy mogę udostępnić panu te dane…
– Panie Piotrze… Chce pan, żebym jutro przyszedł z nakazem prokuratorskim i miejscowymi policjantami? Potrzebna wam taka reklama?
– Wszystko da się załatwić, panie komisarzu.
Kierownik poddał się bez walki, bo nie był pewny, czy rzeczywiście nie powinien udostępniać tych danych. Podobnie zresztą jak Marcin, który nie był pewny, czy powinien ich żądać.
– Niech pan zaczeka kilka minut – rzucił Piotr i wyszedł z pokoju.
36
Obudziła się z silnym bólem głowy na długo przed dzwonkiem alarmu. Za oknem dopiero szarzało. Obok łóżka dostrzegła nierozpakowaną jeszcze torbę. Nagle zorientowała się, że wychodząc z samolotu, nie włączyła telefonu. Pamiętała o tym, ale po spotkaniu z „Travisem” była tak zamyślona, że zupełnie jej to wyleciało z głowy.
Telefon zalogował się po chwili. W skrzynce nie było żadnych nowych wiadomości.
Poszła do kuchni. W lodówce znalazła żółty ser i wyjęła z zamrażarki dwie kromki czarnego chleba. Wstawiła wodę na kawę. Włączyła komputer i poszła do łazienki przygotować kąpiel.
Po raz pierwszy od trzech dni leżała w ciepłej wodzie. Kubek kawy, papieros, spokój i rozluźnienie spowodowały, że ból głowy ustąpił.
Nie myślała teraz o pracy. „Travis” wydawał się taki odległy, a Kijów taki nierealny. Było jej dobrze w domu. Tu i teraz. Poczuła, że zasypia, kiedy usłyszała wezwanie swojego komputera: „Masz wiadomość”.
Przypomniała sobie, że przecież włączyła go zaraz, gdy wstała, i sygnał ten mocno ją pobudził. Jednak nie nasyciła się jeszcze ciepłą, pachnącą kąpielą, a wyjście z wody byłoby teraz jak przerwanie świętego rytuału.
Założę się, że to Olek – pomyślała nagle z odrobiną nadziei i zelektryzowało ją to na tyle, że zdecydowała się skrócić kąpiel.
Włożyła gruby biały szlafrok frotté i poszła do kuchni przygotować sobie kanapki. Potem z talerzykiem usiadła przed komputerem.
– Bingo! Wygrałam… zawsze wygrywam! – powiedziała do siebie z zadowoleniem, widząc na ekranie adres Olka.
Przez chwilę się wahała, nim otworzyła maila. Próbowała zgadnąć, jak zaczął swój list. Cześć, Zuza…? Hej…? Witam Cię…? Nic jej nie odpowiadało. Zawstydziła się trochę, że ma to dla niej takie znaczenie.
Marhaba, Zuza, pozdrowienia od całej naszej grupy. Dzisiaj dotarliśmy do Kijowa. Nie odezwałaś się, więc uznaliśmy, że pewnie jesteś bardzo zajęta. Jutro rano ruszamy dalej, na Krym! Po Twoim wyjeździe mieliśmy kłopoty z miejscową milicją. Trzymali nas na posterunku kilka godzin. Wypytywali o dziwne sprawy. Wyglądało na to, że nas obserwowali. Odniosłem wrażenie, że chodziło o Ciebie. Przeskrobałaś coś? Jeżeli jesteś wciąż na Ukrainie, to uważaj na siebie. Bardzo Cię polubiliśmy. Olek & Company.
Sara uważnie przeczytała maila jeszcze raz.
Marhaba to pewnie coś po arabsku… Sprawdzę – pomyślała.
Ale nie to zwróciło jej uwagę. Ta wiadomość była dziwna. Kryło się w niej coś, czego nie mogła jeszcze zrozumieć, i nie była to zakodowana informacja. Wyglądało na to, że Olek pisał wprost, prawdę. Dlaczego jednak w imieniu całej grupy? Dlaczego nie napisał tylko od siebie? Przecież dawał jej wyraźne sygnały, że jest nią zainteresowany. Mógł sam pójść do kafejki… Przecież to on był liderem grupy. Ten list jest taki nienaturalny… pozbawiony harmonii, zupełnie inny niż… sposób, w jaki mówił. Tak jakby mimika twarzy wyrażała coś przeciwnego niż słowa.
Zaraz… zaraz… Pisze… „odniosłem wrażenie, że…”. Dlaczego nie napisał „odnieśliśmy”? Ja byłam czysta! Gdyby chodziło o mnie, toby ich nie zatrzymywali i nie wypytywali. Na dodatek wypuścili ich! Co jest grane?
Sara była coraz bardziej zaniepokojona.
Kontrwywiad tak nie działa. Na pewno chodziło o nich! Olek chciał… przekazać coś tym… studentom. Pisał do mnie, żeby odwrócić ich podejrzenia… ale to nie mną interesowała się milicja i on dobrze o tym wiedział. Chciał pewnie w ten sposób uspokoić przyjaciół i uśpić ich czujność. Przecież dla takich młodych ludzi pobyt na komisariacie musiał być sporym przeżyciem. Nie mógł napisać „odnieśliśmy wrażenie”, bo to tylko jego wrażenie! To oczywiste! Dlaczego on to zrobił?
Sara była już prawie pewna swojej oceny.
Założę się, że Olek Kurtz już nigdy nie da znaku życia – pomyślała i zrobiło jej się trochę przykro, ale nie była pewna, czy bardziej z powodu jego nieszczerości, czy też własnego rozczarowania. Zdecydowała, że nie będzie odpisywać, dopóki on nie odezwie się ponownie.
Wyłączyła komputer. Słońce wpadało przez okno. Poszła do łazienki i przejrzała się w lustrze. Uznała, że wyjazd na Ukrainę pozostawił na niej wyraźne ślady i będzie potrzebowała więcej czasu niż zwykle, by przygotować się do wyjścia.
– Jest coraz gorzej! A ja nie mam kiedy zająć się sobą – powiedziała z przekonaniem.
Marcin wrócił do Warszawy późnym wieczorem. Liczył, że jeszcze zastanie Konrada w biurze, ale korek po wypadku pod Olsztynkiem zabrał mu dodatkowe dwie godziny.
Informacje, jakie zebrał na temat Hansa Jorgensena, wyglądały bardzo, bardzo ciekawie. Czuł mocne podniecenie na samą myśl, że wkrótce będzie mógł przedstawić wszystko szefowi.
Trzeba teraz pilnie to posprawdzać, zweryfikować, ułożyć. Zbudować obraz operacyjny Jorgensena. To jest początek nie byle czego… – pomyślał z dumą.
Przez te kilka godzin w samochodzie zdążył rzecz przemyśleć i przygotować plan działania. Chwilami pozwalał sobie na fantazjowanie, które przychodziło mu nadzwyczaj łatwo.
Wszedł do biura. U M-Irka paliło się światło, ale za spuszczonymi roletami nie było widać żadnego ruchu. Przez moment chciał do nich wejść, zaraz jednak sobie przypomniał, że zaciągnięte rolety to znak, iż nad czymś pracują i nie życzą sobie wizyt. Zresztą i tak nie mógłby im nic powiedzieć.
Poszedł do swojego pokoju. Włączył telewizor i usiadł za biurkiem. Wyciągnął z teczki notatnik. Z dolnej szuflady biurka wyjął butelkę whisky i pociągnął z niej potężny łyk. Przełknął, odczekał, aż nim wstrząśnie, i dopiero wtedy wziął czystą kartkę papieru i po kolei, w punktach, zaczął spisywać swoje uwagi.
Po pierwsze: „Z kim Jorgensen spotkał się w Rezydencie?”.
– W hotelu było czterdziestu pięciu gości. Trzydziestu Niemców: wycieczka staruszków do Kaliningradu. Czterech Rosjan z Kaliningradu. Polsko-duńska rodzina z czwórką dzieci. Pięciu Polaków, w tym jedna para z dzieckiem – wyliczył na głos.
Psiakrew! Kurwa! To może być każdy! – pomyślał i poczuł, że brak mu punktu zaczepienia. Rachunek zawiera wyszczególnienie opłat za telefon. Nie, to nic nie da. Muszę znaleźć inny klucz. Niemcy… zacznę od nich. Z nimi zawsze tak samo, w lewo albo w prawo… Jeżeli Jorgensen spotkał się z kimś z tej grupy, a załóżmy, że to Niemiaszek, to czy taki fryc, żeby mieć legendę na przyjazd do Polski i spotkanie z Jorgensenem, wybrałby zorganizowaną wycieczkę? Dlaczego miałby sobie tak komplikować zadanie? Nie ma przecież granic w Europie! Mógłby zwyczajnie przyjechać, a nie narażać się, że ktoś z grupy zauważy jego dziwne pląsy.
– Rany boskie! Ty bałwanie! – prawie wykrzyknął Marcin. – To była przecież wycieczka do Kaliningradu! Kaliningradu! – wysylabizował. – Jeżeli Jorgensen pracuje dla Rosjan, a agent byłby wśród niemieckich turystów, to jaki sens miałoby spotkanie w… Sopocie, kiedy można je było odbyć zwyczajnie i bezpiecznie w domu, w Kaliningradzie? Jakie to oczywiste! – Zadowolony z prostego odkrycia, przekreślił kartkę czerwonym pisakiem. – Niemców mamy z głowy.
Więc Rosjan też! Z powodów oczywistych. Przebywali pięć dni i zajęli najdroższe apartamenty. Każdy z osobna, choć przyjechali z tego samego miasta… sprawa jasna!
Marcin poczuł dobry nastrój, wzmocniony przez whisky.
Zostało jedenaście osób, wśród nich pięcioro dzieci. Czyli praktycznie sześć osób, w tym dwie pary i dwóch samotnych Polaków. Przyjmujemy założenie, że na dziewięćdziesiąt pięć procent kontakt Jorgensena to mężczyzna.
Wyciągnął butelkę z szuflady i pociągnął drugi, równie mocny łyk.
Zostaje mi zatem trzech Polaków i Duńczyk. Wszyscy nocowali tylko jedną noc i biorąc pod uwagę czas, kiedy w hotelu był Jorgensen, może to być każdy z nich.
Marcin przeglądał z uwagą kopie rachunków. Nagle zauważył, że do jednej z faktur podpięty jest rachunek za room service. Przypomniał sobie, że recepcjonista mówił, że tego dnia restauracja była zajęta. Ale room service na pewno działał. Na rachunku była wybita godzina: 14.11. Czyli Jorgensen był już w hotelu… To by się też zgadzało z tym, co powiedział sierżant Miecio…
Marcin wyjął papierosa i zapalił bez zaciągania.
To starszy człowiek ten Jorgensen. Pewnie wcześnie wstał i zjadł śniadanie. O czternastej był już na pewno głodny. Ludzie w Szwecji odżywiają się regularnie. To by pasowało…
Zaczął się przyglądać niewyraźnej kopii rachunku, próbując odczytać treść zamówienia. Opiewało ono na dwa zestawy obiadowe. Z pewnością – zauważył – zamówili dwie zupy, dwa drugie dania, butelkę wódki, colę i wodę. Nie miał już wątpliwości, że w tym pokoju był Jorgensen. Gdyby nawet spotkał się z kimś innym, to dlaczego gość zamawiał dwa zestawy. I nie był to z pewnością zestaw dla kobiety. Wyczyścili też cały minibar!
Marcin odłożył rachunek i zamyślił się. Rozpierała go satysfakcja, że w tak prosty sposób udało mu się ustalić, z kim spotkał się Jorgensen.
Cały czas czuł do niego nieokreśloną sympatię, ale teraz burzyło ją przekonanie, że on, taki młody oficer, pokonał prawdziwego nielegała. I przez moment mu zaświtało, że to przecież niemożliwe, to wszystko nieprawda, zwykła pomyłka.
Wyjął butelkę i pociągnął jeszcze raz, na wszelki wypadek.
Po drugie… Marcin zapisał na kartce pytanie: „Skąd wiemy, że Jorgensen to rosyjski nielegał?”. Chyba zasugerowałem się tym, co powiedział Konrad. No nie! Jednak nie! Jorgensen przypłynął do Polski, by spotkać się z tym gościem w hotelu. Nic nie zwiedzał, nie interesowały go ani panienki, ani alkohol. To wszystko jest już wystarczająco podejrzane. Poza tym to, co zauważył taksówkarz Miecio… ta nadmierna samokontrola w samochodzie. Wygląda na to, że się sprawdzał.
Marcin wyjął swoje notatki i przez chwilę przeglądał zapis z rozmowy z Andriejem i Aloszą.
– No tak – mruknął. – To będzie dla naszych szwedzkich kolegów spore zaskoczenie.
Po trzecie… Nazywa się Hans Jorgensen, ale Szwedzi nic nie wspominali, by to było jego przybrane nazwisko. Przeciwnie! Mówili, że z pochodzenia jest Duńczykiem. A tu się okazuje, że gość mówi po polsku, pochodzi z jakiejś wsi Miedwiedki z Kresów. Może być Polakiem albo Białorusinem. I co jeszcze ciekawsze, nic o sobie nie powiedział prócz tego, że jego rodzina zginęła w czasie wojny.
– Jak się pan naprawdę nazywa, panie Jorgensen? – zapytał głośno Marcin i zapisał to na kartce.
– Dlaczego już tyle czasu nie daje żadnego znaku? Jej komórka działa? – zapytał Konrad, chodząc po mieszkaniu z telefonem w dłoni.
– Dopiero co sprawdzałem na komputerze – odparł Irek. – Ostatnie logowanie miała na lotnisku w Kijowie. Potem wyłączyła telefon, dokładnie o godzinie startu. Może zapomniała włączyć. Późno przyleciała i pewnie poszła spać… – tłumaczył spokojnie i logicznie.
Dopiero teraz Konrad sobie przypomniał, że Sara zostawiła swój telefon w Lublinie i wróciła samolotem bezpośrednio do Warszawy. M-Irek informowali go o tym. Pomyślał przez chwilę, żeby do niej pojechać, ale dochodziła dwudziesta trzecia i postanowił dać jej odpocząć.
Podziękował Irkowi i wyłączył telefon.
Podszedł do bufetu i otworzył barek. Popatrzył na szereg różnokolorowych butelek. Wlał sobie potężną porcję whisky, jak zawsze bez lodu.
Wciąż brzmiało mu w uszach: „Rosjanie coś wam szykują”. Odbierał to jak wypowiedzenie wojny, zagrożenie, na którego odparcie nie jest jeszcze gotowy. Usiadł w fotelu i włączył radio.
Teraz jest ważne, co Sara przywiezie z Kijowa – pomyślał.
Pokładał duże nadzieje w „Travisie”. Bez jego pomocy cała operacja stanie pod znakiem zapytania. W głębi duszy wydawało mu się nawet, że będzie niemożliwa. Nikt tak jak Sara nie zna „Travisa” i tylko ona jest w stanie tak nim pokierować, by mogli osiągnąć zamierzone cele.
Jej pomysłowość i znajomość szpiegowskiego rzemiosła zawsze dawały gwarancję powodzenia. Konrad miał wyraźne przeczucie, że Sara dostarczy mu jutro to, na co czeka. Choć nie potrafił jasno określić, na co czeka. Czasami zastanawiał się, czy w takich sytuacjach, gdy brakuje mu odpowiedzi lub gdy nie potrafi postawić pytania – właśnie tak jak teraz – powinien dostosowywać rzeczywistość do swoich potrzeb, czy też dostosowywać się do rzeczywistości. Takie myśli przychodziły mu czasami po alkoholu, gdy siedział sam w domu i miał splin.
Ale teraz nie mam splinu, chociaż piję sobie whisky – zauważył. Niech ta dziewczyna już wróci! Czuję się bez niej jakiś nieswój. Tak, jakbym był od niej uzależniony. Jak to możliwe? Może dlatego, że jestem sam… Ile? To już ponad dwa lata, jak rozstałem się z Justyną…
Siedział w fotelu z pustą już szklanką.
Justyna to był temat, który pojawiał się zawsze wraz z końcem pierwszej szklanki whisky. Wstał i nalał sobie drugą, trochę mniejszą.
Kiedy się rozstali, myślał, że już nigdy nie będzie oglądał TVN. Kiedy widział ją na ekranie, miał wrażenie, że patrzy właśnie na niego. Wydawało mu się, że prowadzi swoje programy, jakby z nim rozmawiała. I jakby w dalszym ciągu nic nie mogła zrozumieć. Trzy lata rozmów pod wspólnym dachem, przy stole i w łóżku niewiele ją nauczyły. Nieustannie się z nim ścierając, wyrobiła sobie natomiast charakter i determinację, które wyniosły ją na szczyty dziennikarskiej kariery.
Od początku przeczuwał, że ich wspólne życie nie potrwa długo. Dziennikarz to młodszy brat szpiega. Są jak rodzeństwo, które nie potrafi razem żyć. Konrad nigdy nie mógł znieść hipokryzji mediów. Denerwowało go, że Justyna dawała się tak łatwo nabierać, była tak bezkrytyczna. Starał się jej tłumaczyć, że rzeczywistość jest inna niż ta, którą pokazuje w telewizji.
Nie mogła zrozumieć zasady, że szpieg zna całą prawdę, a dziennikarz zawsze tylko jej część. Czasami może trochę przesadzał, ale Justyna i tak nie potrafiła lub nie chciała tego zauważyć.
Po jakimś czasie, nawet nie spostrzegł kiedy, ich światy, pozornie podobne, zaczęły się od siebie oddalać. Uzmysłowili sobie wówczas, że ona, by istnieć, musi być osobą publiczną, on zaś odwrotnie. Rozeszli się w bólu, ale pokojowo, z szacunkiem dla siebie i wspólnie spędzonych dni. Wiele sobie zawdzięczali. Ale nigdy nikt się nie dowiedział, że to on był jej partnerem przez tyle lat. Tak się umówili. W jakiś sposób był jej za to wdzięczny. Teraz, kiedy ogląda ją w telewizji, ma wrażenie, że to już zupełnie inna osoba, choć tak mu bliska.
Ocknął się na fotelu. Wciąż trzymał w ręku pustą szklankę. Była trzecia w nocy. Czuł lekki ból głowy i niesmak w ustach. Wyszedł na balkon i wciągnął głęboko rześkie nocne powietrze napływające znad Lasu Kabackiego.
Stał tak przez chwilę i obserwował, jak jakiś stary człowiek spaceruje z psem po drugiej stronie ulicy, zatrzymując się co parę metrów i puszczając niemiłosiernie głośne wiatry.
Ma chłop litość nad rodziną – pomyślał z rozbawieniem i wrócił do mieszkania.
37
Skończył czytać protokół przesłuchania i czuł szum w głowie. Od początku wiedział, o czym będzie opowiadał Zubow, ale teraz całe jego życie straciło sens.
Przez ponad sześćdziesiąt lat kultywował w sobie wspomnienie, które łączyło jego dwa światy. Choć było już wykrzywione przez czas, nadawało sens temu, co robił i w co wierzył bezgranicznie. Nienawiść do polskich legionistów, winnych śmierci jego rodziny, przez wiele lat usprawiedliwiała jego działalność dla Związku Radzieckiego, ukochanej ojczyzny. Z czasem ta nienawiść się wytarła, zblakła i pozostała jedynie tęsknota za rodziną, szczególnie za siostrą. Olgą.
Przez tyle lat lojalnie i z pełnym oddaniem wykonywał swoje obowiązki, a teraz musi zrozumieć coś, co jest dla niego niemożliwe do zrozumienia. Czuł się, jakby kat rozdzierał mu wnętrzności.
Dobrze wiedział o zbrodniach stalinowskich, ale były takie odległe, nieprawdziwe, nierzeczywiste. Prawdziwa była jedynie śmierć jego rodziny z rąk Polaków i wspomnienie o Oldze.
Okazuje się, że prawda była inna, że nie tylko żył, służąc oprawcy Stalinowi, lecz także potem wciąż był okłamywany. Do dzisiaj! Chciało mu się krzyczeć z wściekłości, z rozpaczy, z nienawiści, ale najbardziej chyba z samotności. Po raz pierwszy w życiu pomyślał, że powinien był zginąć razem z nimi, objąć Olgę, która tak bardzo bała się śmierci, i ta myśl zabolała go jeszcze bardziej.
Usiadł na łóżku. Schował protokół do torby. Po chwili wstał i poszedł do toalety, wziął plastikowy kubek, wrócił na łóżko i nalał sobie brandy.
Już nie pamiętam… to się działo rano… nie… wieczorem. Byłem głodny, przemarznięty i zupełnie wyczerpany, kiedy znaleźli mnie w lesie czerwoni partyzanci i zabrali do swojego obozu. Spałem potem chyba przez tydzień. Pamiętam to teraz jak przez mgłę.
Po jakimś czasie dowódca zdecydował, że odeśle mnie najbliższym samolotem za linię frontu. Nie chciałem wyjeżdżać, przyzwyczaiłem się i oddział stał się moją nową rodziną. Dostałem nawet jakiś karabin sprzed pierwszej wojny, większy ode mnie, z dwoma pociskami. Nie spisał się zupełnie.
Kiedyś miałem w nagrodę wykonać wyrok na jakimś chłopie, którego przyprowadzili do naszego obozu, oskarżonym o bandytyzm i morderstwa w okolicznych wsiach. To był chyba Polak. Nie pamiętam już teraz dobrze. Pamiętam za to, jak stał obdarty, w łachmanach, w dziurawej czapce, ze związanymi z tyłu rękami. Karabin nie wypalił. Pocisk zasyczał i puścił dym, a ja zwymiotowałem. Nie udało się moje hartowanie. Nie nadawałem się na czerwonego partyzanta.
Wyleciałem w nocy. Pożegnała mnie tylko sanitariuszka Wiera, Żydówka z grodzieńskiego getta, i nasz dowódca. Przerzucali mnie jak bagaż i następnego dnia po dwóch przesiadkach dotarłem do Moskwy.
Nigdy wcześniej nie widziałem tak wielkiego miasta. Przed wojną byłem kilka razy w Grodnie i raz z ojcem w Wilnie, które wówczas wyglądało jak metropolia. Ale to nie była Moskwa!
Nadeszła już chyba wiosna. Nie pamiętam, jaki był miesiąc, ale pamiętam dobrze piętrowy zawilgocony drewniany dom, w którym wszystko skrzypiało. Dom Dziecka na Pierwym Nowokuznieckim Pierieułku na Zamoskoworieczu. Spędziłem tam kilka miesięcy w towarzystwie podobnych do mnie sierot. Przedwcześnie dojrzałych dzieci. Chociaż zawilgocony i skrzypiący, to był mój dom.
W jednej sali spało nas sześciu: Andriej, Sasza i Lowa ze Smoleńska, Kiriłł z Kijowa oraz Staszek i ja z Białorusi. Tak wyglądała moja nowa rodzina, w której byłem najstarszy i najwyższy.
Co się teraz z nimi dzieje? Podobnie jak wcześniej odpłynął w niebyt mój oddział partyzancki, tak w końcu czterdziestego czwartego roku, gdy miałem już czternaście lat, i oni zniknęli z mojego życia. Nigdy więcej ich nie widziałem. Nawet nie pamiętam twarzy.
W naszym Domu Dziecka pojawił się wtedy jednoręki młody oficer w granatowej czapce. Przedstawił się, ale nie pamiętam jego nazwiska, tylko imię – Siergiej. Był miły. Długo ze mną rozmawiał, ale najwięcej wypytywał. Chciał znać moje życie w najdrobniejszych szczegółach. Ale to nie było przesłuchanie. Bardzo mu się podobały moje rysunki. Oglądał je uważnie. Po dwóch dniach pojawił się znowu. Przyjechał czarną limuzyną z kierowcą. Zabrał mnie, moje rysunki i Staszka. Powiedział, że będziemy teraz żołnierzami Armii Czerwonej, bojownikami towarzysza Stalina i światowej rewolucji. Pojechaliśmy do jednostki wojskowej NKWD w Zagorsku.
Ostrzygli nas, wykąpali, dostaliśmy nowe mundury. To był dla nas wielki dzień. Mundury średnio pasowały, ale się powymienialiśmy i wszyscy byli naprawdę szczęśliwi.
W naszym plutonie było nas dwunastu. Staszka już wcześniej przenieśli gdzie indziej. Wszyscy spaliśmy w jednej sali. Dowódcą był kapitan Winogradow. Bezbarwny, złośliwy i bezwzględny człowiek, tępiący jakiekolwiek objawy rodzącej się między nami przyjaźni. W plutonie było tylko dwóch Rosjan. Pozostali to Łotysze, Estończycy, Rumuni, Polacy, Litwini. Byli też Fin, Chińczyk i Japończyk. Pierwszy raz widziałem wtedy Azjatów. Długo nie mogłem się do nich przekonać, zresztą nie tylko ja. Później okazało się, że są dobrymi kolegami.
Niewiele utkwiło mi w pamięci z tego okresu. Ćwiczenia wojskowe, musztra, strzelanie, obsługa sprzętu, łączność, sport. Dni podobne jeden do drugiego. Dużo czasu poświęcaliśmy na geografię, naukę o świecie i polityce. Wszyscy oczywiście należeliśmy do Komsomołu, co było jakąś fikcją, bo i tak uważaliśmy – i wpajano to w nas – że jesteśmy kwiatem Młodej Gwardii. We trójkę nieustannie szlifowaliśmy z naszym lektorem język polski. Uczyliśmy się też intensywnie niemieckiego. Nie dziwiliśmy się specjalnie, że przechodzimy inne szkolenie niż w normalnym wojsku. Wiedzieliśmy, że w przyszłości mamy robić coś odbiegającego od wojskowego standardu. W końcu mieliśmy być elitą NKWD.
Wkrótce wyjaśniło się, jaki nas czeka los. Po roku intensywnego szkolenia byliśmy już zahartowanymi i oddanymi sprawie czekistami. Tymczasem skończyła się wojna, co oczywiście przyjęliśmy z dużym rozczarowaniem, bo wielu z nas miało jeszcze rachunki do wyrównania.
Nocne niebo nad Moskwą rozjaśniło się od sztucznych ogni i salw artyleryjskich, ale nam nie wolno było wyjść z koszar. Zresztą w ogóle rzadko wychodziliśmy.
W naszym szkoleniu nic się nie zmieniło. Kapitan Winogradow i wykładowcy mówili jasno, że dla nas wojna dopiero się zacznie. Nie rozumieliśmy do końca, o co chodzi, ale świadomość, że będziemy uczestniczyć w walce, działała mobilizująco.
Nawet nie pamiętam, kiedy zostałem obywatelem ZSRR. Zresztą byłem już wtedy czekistą, a to znaczyło znacznie więcej.
Po zakończeniu szkolenia otrzymaliśmy stopień oficerski. Miałem wówczas piętnaście lat. Już nigdy więcej nie widziałem moich kolegów z kursu. Niektórych pamiętam, jakby to było dzisiaj, a innych zupełnie zapomniałem. Utkwili mi w pamięci Czu Te, Chińczyk, i Bułgar Kuli Kulew, którzy spali obok mnie. Następnego dnia po promocji każdy poszedł w swoją stronę.
Ja zostałem przewieziony do dużego, czteropokojowego mieszkania w dziewiętnastowiecznej pięciopiętrowej kamienicy opodal ulicy Solanka. Mieszkałem tam sam przez pół roku, do lata czterdziestego szóstego, i zajmowałem jeden pokój. Dwa pozostałe były zawsze zamknięte. Czwarty, który wcześniej musiał służyć jako salon, został przerobiony na salę wykładową, z tablicami, mapami i wszelkimi akcesoriami potrzebnymi do szkolenia szpiega. Była tam też oczywiście kuchnia i piękna, wykładana kafelkami łazienka, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Uwielbiałem leżeć godzinami w wannie i czytać.
Kiedy wspominam tamten okres, nie mogę sobie przypomnieć, by kiedykolwiek ktoś mnie pytał, czy chcę być wywiadowcą. Może tak było, lecz dziś już tego nie pamiętam. O takich jak ja nigdy nie mówiło się „szpieg”, tylko „wywiadowca” albo „czekista”.
Moim opiekunem, przełożonym, a potem przyjacielem był kapitan Dmitrij Grigorijewicz Gurow. Przychodził do mnie codziennie. Nie miał rodziny, nikogo, był sam. Spędzaliśmy razem dużo czasu, niekiedy całą niedzielę, ale Dmitrij niewiele o sobie mówił.
Miał około trzydziestu kilku lat. Nigdy nie dowiedziałem się dokładnie ile. Mówił, że całą wojnę spędził na Bałkanach. Wydaje mi się, że w Grecji, gdyż znał ten język. No tak, teraz sobie przypominam, jego matka była chyba Greczynką.
Zajęcia miałem od dziewiątej rano do wieczora. Niedziele były wolne. Teoretycznie, gdyż ciągle musiałem powtarzać materiał. Bardzo chciałem być wywiadowcą, jednym z tych, których zdjęcia wisiały na ścianie. Michaił Wiktorowicz, wykładowca historii radzieckich służb specjalnych, teorii marksistowsko-leninowskiej i historii partii bolszewickiej, potrafił zainteresować mnie tematem. Miał na oko ponad pięćdziesiąt lat i sprawiał wrażenie, że osobiście przeżył to, o czym mówił.
Lubiłem też zajęcia językowe. Polski znałem lepiej niż moja nauczycielka, ale byłem zadowolony, że mam chociaż z kim rozmawiać. Pracowałem intensywnie nad niemieckim, którego zresztą sam nie wybrałem. Zacząłem się go uczyć jeszcze w szkole wojskowej.
Moim nauczycielem był Kurt, prawdziwy Niemiec, stary i bez jednej nogi. Mówił, że stracił ją pod Sedanem w czasie Wielkiej Wojny. Był oddanym komunistą, ale innym niż wszyscy pozostali, jakich znałem. Takie miałem wówczas odczucie, może tylko dlatego, że był Niemcem.
Najbardziej jednak lubiłem zajęcia z techniki operacyjnej. W szczególności przygotowywanie i produkowanie dokumentów. Po jakimś czasie zacząłem specjalizować się w tej dziedzinie. Jak mówił Dmitrij, już po moich rysunkach było widać, że mam talent. Imponowało mi to i dlatego starałem się nauczyć jak najwięcej. Jak wywabiać tekst, wytwarzać pieczątki, druki, naśladować pismo odręczne. Początkowo myślałem, że każdy wywiadowca musi się tego nauczyć. Ale Dmitrij wkrótce rozwiał moje wątpliwości.
W przyszłości miałem objąć stanowisko związane z tym właśnie zadaniem. I tak też się stało. Robiłem to potem przez pięćdziesiąt lat. Do dzisiaj!
Ogólne szkolenie wywiadowcze prowadził sam Dmitrij. Zapraszał również oficerów, którzy uczyli mnie wykrywania obserwacji, budowy schowków, łączności… Dmitrij doskonale znał te wszystkie techniki, ale chciał, bym posłuchał także innych. Miałem dużo zajęć w różnych punktach miasta i poznałem Moskwę lepiej niż wielu jej rdzennych mieszkańców. Sporo jeździliśmy też do podmoskiewskich lasów.
Latem czterdziestego szóstego roku Dmitrij poinformował mnie, że mój kurs dobiegł końca. Miałem ukończone szesnaście lat, ale czułem się jak dorosły, zahartowany mężczyzna. Powiedział, że osiągnąłem bardzo dobre wyniki i wkrótce rozpocznę swoją misję. Następnego dnia, po uroczystym zakończeniu kursu, miałem poznać swoich przełożonych. Rzeczywiście. Przyjechało dwóch mężczyzn w cywilu. Dmitrij mówił, że to generałowie. Pochwalili mnie, poklepali, wręczyli jakiś dokument, którego nie zdążyłem przeczytać, bo zaraz go zabrali. Coś podpisałem. Byłem przejęty i bardzo zdenerwowany, ale szczęśliwy i dumny. Otrzymałem pseudonim „Kola”.
Wypili butelkę wódki i poinformowali mnie, żebym zapoznał się z moim scenariuszem, który miał mi później przedstawić Dmitrij. Znów mnie poklepali, mówili „synu” i poszli. Nigdy więcej ich nie widziałem. Nie wiem, jak się nazywali. A raczej nie pamiętam, bo Dmitrij na pewno mi to mówił. Zresztą chyba mnie to specjalnie nie interesowało.
Teraz bardziej mnie ciekawiło, co jest w scenariuszu. Ogólnie wiedziałem, że chodzi o moją nową tożsamość. Dmitrij wspominał już o tym wcześniej, lecz w bardzo ogólnikowej i tajemniczej formie. Czekał na zatwierdzenie przez przełożonych. Moja prawdziwa historia, wspomnienie o Miedwiedkach, była tak odległa, że przyjęcie nowej tożsamości traktowałem jako coś oczywistego. Tylko o Oldze pamiętałem zawsze… no… chyba zawsze.
Tak w wieku szesnastu lat zostałem oficerem radzieckiego wywiadu nielegalnego, tak zwanym nielegałem. Dmitrij dał mi do przeczytania dokument, który w szczegółach opisywał, jak zaplanowano i wyreżyserowano moją przeszłość i przyszłość. Czyli w zasadzie całe moje życie.
Od tej pory miałem się nazywać Hans Jorgensen. Tylko i wyłącznie! Andriej Wołkowski przestał istnieć!
Przez następne tygodnie razem z Dmitrijem uczyłem się swojej nowej tożsamości. Mój ojciec był Duńczykiem, matka Niemką. Urodziłem się w miasteczku Flensburg w Szlezwiku, na granicy niemiecko-duńskiej. Ojciec zginął na froncie wschodnim, w Estonii, jako żołnierz SS pułku Danmark dywizji Nordland. Na imię miał Poul. Dmitrij przygotował mi jego zdjęcia, w cywilu i w mundurze, żebym nauczył się ich na pamięć. To była prawdziwa, żywa postać. Według tego, co mówił mi Dmitrij, Olaf – bo tak naprawdę miał na imię człowiek z fotografii – wcale nie zginął w Estonii, lecz dostał się do radzieckiej niewoli i dzięki temu można było wkomponować mnie w jego życie. Mój nowy ojciec, Poul Jorgensen, był wychowankiem domu dziecka i oprócz żony Gerdy Schmidt i syna Hansa nie miał żadnej rodziny.
Wkrótce poznałem też Gerdę Jorgensen z domu Schmidt. Przedstawił mi ją Dmitrij. Miała trzydzieści sześć lat i szeroką, raczej mało niemiecką twarz. Była jednak najprawdziwszą Niemką, mówiącą północnym dialektem i słabym rosyjskim.
Mieszkałem z nią przez dwa miesiące. Uczyliśmy się być rodziną. Ona matką, a ja synem. Nad wszystkim czuwał Dmitrij. Gerda była miłą, ciepłą i opiekuńczą osobą. Zupełnie nie pasowała mi na Niemkę. Zaprzyjaźniliśmy się od razu, a potem zrodziło się coś więcej, coś, czego nie rozumiem do dzisiaj. Do swojej śmierci w osiemdziesiątym ósmym roku pozostała najbliższą mi osobą. Nigdy nie zastąpiła mi matki, ale traktowała mnie jak prawdziwego syna. Bardzo tego potrzebowała. I ja też.
Niewiele wiedziałem o jej przeszłości. Dmitrij mówił, że mam nie pytać, więc nie pytałem. Jej historia zaczynała się dla mnie w dniu, kiedy ją poznałem. Przez te dwa miesiące we trójkę pracowaliśmy nad utrwaleniem w najdrobniejszych szczegółach historii naszej rodziny. Podczas zajęć Dmitrij symulował postać mojego ojca.
W końcu uznał, że jesteśmy gotowi. Znów pojawił się jakiś wyższy oficer w cywilu, który nam pogratulował, poklepał mnie po plecach, z uznaniem wypowiedział się o pracy Dmitrija, i więcej go nie widziałem.
We wrześniu czterdziestego szóstego roku Dmitrij przewiózł nas do radzieckiej strefy okupacyjnej. Na parę dni zatrzymaliśmy się w Schwerin. Oddaliśmy wszystkie rzeczy osobiste. Dmitrij dał nam nowe ubranie i przejrzał nasz bagaż, który wcześniej sam skompletował. Wszelkimi potrzebnymi dokumentami dysponowała Gerda.
O świcie Dmitrij osobiście odwiózł nas do granicy strefy radzieckiej, gdzie się pożegnaliśmy. Wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni. Dmitrij chyba nawet płakał, ja też, Gerda na pewno nie. Potem pieszo przeszliśmy do strefy brytyjskiej. Wkrótce dzięki pomocy angielskich żołnierzy dotarliśmy do Flensburga. Wrażenie zrobiły na mnie ich mundury. Wydawali mi się tacy czyści i bogaci. Nie zapomnę tego…
Niemcy też mnie zaskoczyły, chociaż podczas szkolenia wydawało mi się, że poznałem ten kraj dość dobrze. Oglądałem filmy, zdjęcia, czytałem książki. Rzeczywistość jednak przerastała moje wyobrażenia. Flensburg nie był zniszczony w czasie wojny. Czyste, bogate, stare miasto z uroczym portem. Miasto bez mężczyzn, tak mi się wydawało. Jedynymi mężczyznami w sile wieku byli tam Anglicy. Po raz pierwszy widziałem też morze.
Gerda miała swoje własne zadania. Wiedziałem o tym. Do wiosny czterdziestego siódmego roku mieliśmy czas na aklimatyzację we Flensburgu. Dostaliśmy przydział na małe, dwupokojowe mieszkanie na ostatnim piętrze czteropoziomowej eleganckiej kamienicy przy ulicy Toosbuy. Ale nasze mieszkanie nie było eleganckie.
Gerda początkowo żyła z pomocy społecznej, później dostała pracę w zarządzie portu. Ja poszedłem do szkoły średniej, popołudniami pracowałem w lokalnej gazecie duńskiej. Byliśmy oczywiście zabezpieczeni finansowo, ale musieliśmy dostosować się do środowiska i żyliśmy tak jak inni. To było bardzo ważne, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
Czuliśmy się bardzo dobrze we Flensburgu, chociaż mieszkańcy narzekali na trudy życia w powojennych Niemczech. W tym czasie nie wykonywaliśmy żadnych zadań. Po prostu czekaliśmy na instrukcje. Chodziłem do szkoły, ale kontakty z kolegami ograniczałem do niezbędnego minimum. Dobrze wiedziałem, co mam robić. Gerda co miesiąc wysyłała na adres w Hamburgu raport o naszej sytuacji. Powoli zjawiało się w mieście coraz więcej mężczyzn, głównie powracających z alianckiej niewoli.
W końcu przyszła wiosna czterdziestego siódmego roku, potem lato. Jako Hans Jorgensen skończyłem siedemnaście lat. Gerda regularnie wysyłała listy do Hamburga, ale Moskwa milczała. Trochę się denerwowaliśmy. Niespodziewanie jesienią w środku nocy odwiedził nas Dmitrij. Byłem zaskoczony i niezmiernie szczęśliwy. Pamiętam tę chwilę jak dzisiaj. Pozostał u nas dwa dni i nie wychodził z domu. Cały czas rozmawialiśmy.
Dostaliśmy wówczas nowe zadania. Skończyła się nasza adaptacja w „zamrażarce”. Początkowo zmartwiłem się, że będę musiał opuścić Gerdę. Przez ten czas zżyliśmy się ze sobą jeszcze bardziej.
Otrzymałem polecenie przeniesienia się do Danii.
Po ukończeniu szkoły we Flensburgu, w czterdziestym ósmym roku, miałem wyjechać do Kopenhagi i podjąć studia humanistyczne na tamtejszym uniwersytecie. Miałem też rozpocząć starania o duńskie obywatelstwo i powoli zacierać swoje ślady w Niemczech, przy czym kazano mi głosić „oficjalny wstręt” do ojca esesmana i chęć rozpoczęcia nowego życia. Legitymowałem się już wówczas niemieckimi dokumentami, w których figurowałem jako Duńczyk, choć po duńsku mówiłem bardzo słabo. Mój niemiecki również wzbudzał wiele wątpliwości, ale nikt się o nic nie pytał, bo Gerda mówiła lepiej po niemiecku niż wielu miejscowych. Dostałem też odpowiednie rekomendacje od zespołu „Flensburg-Posten”, swojej gazety, w której pracowałem jako doręczyciel.
Czasami myślałem, jaki los spotkał mojego „ojca”, Poula Jorgensena. Dmitrij mówił, że mieszka na Syberii i ma rosyjską rodzinę. Jednak Gerda powtarzała, że w to nie wierzy. W zasadzie było nam to obojętne, chociaż przywykliśmy do tego człowieka, jego nazwiska i zdjęcia na komodzie. Ale w końcu to był esesman i ochotnik!
Dowiedzieliśmy się wtedy od Dmitrija, że prawdziwy Hans Jorgensen i jego matka Gerda rzeczywiście istnieli. Poul miał rodzinę, która zginęła podczas alianckiego nalotu na Stettin w czterdziestym piątym roku, już po tym, jak Olaf dostał się do radzieckiej niewoli. Dmitrij był zmuszony powiedzieć nam prawdę, gdyż zaczęliśmy poważnie się zastanawiać, czy nasza nowa tożsamość opiera się na naprawdę solidnych podstawach. W Moskwie wyglądało to inaczej, wątpliwości nabraliśmy dopiero w zetknięciu z niemiecką rzeczywistością, ale Dmitrij skutecznie rozwiał nasze obawy.
Zgodnie z planem w czterdziestym ósmym roku rozpocząłem studia na Uniwersytecie Kopenhaskim. Do pięćdziesiątego albo pięćdziesiątego pierwszego roku obsługiwał mnie Wołodia, drugi sekretarz ambasady ZSRR.
W tym czasie zajmowałem się głównie rozpracowaniem środowiska akademickiego. Wyszukiwałem osoby o przychylnych nam poglądach, socjalistów, ludzi komunizujących, godnych uwagi, perspektywicznych. Najbardziej interesujący byli zbuntowani chłopcy z dobrych rodzin. Ja zajmowałem się głównie ich typowaniem. Co się później z nimi działo, mogę się tylko domyślać. Ktoś ich werbował albo nie.
W pięćdziesiątym drugim roku dostałem obywatelstwo duńskie. Dojrzałem i wydoroślałem. Odtąd byłem już obsługiwany za pośrednictwem martwych skrzynek. Raz, dwa razy do roku spotykałem się z moim oficerem prowadzącym. Zawsze w Szwecji, dokąd mogłem jeździć bez przeszkód. Ale to już nie był Dmitrij. Na moje pytania, co się z nim dzieje, gdzie jest, dostawałem odpowiedź, że realizuje inne ważne zadania. A po jakimś czasie mój prowadzący odpowiedział pytaniem: „A kto to jest?”. Od tej pory Dmitrij zniknął z mojego życia.
Miałem już nie tylko duńskie obywatelstwo, lecz także widoczną duńską mentalność, więc dużo jeździłem po Europie. Dysponowałem kilkoma paszportami. Uczestniczyłem w wielu akcjach KGB na całym świecie. Ale najważniejszym moim zadaniem było zdobywanie różnego rodzaju dokumentów, na podstawie których mogliśmy wytwarzać nowe, nasze. Zbierałem firmowe papiery urzędów, gazet i banków, wzory podpisów różnych mniej lub bardziej ważnych osób. Kradłem dowody osobiste, paszporty, najrozmaitsze legitymacje, prawa jazdy i dyplomy. Rodzili się z tego nowi Jorgensenowie, nowe sprawy lub czyjeś kłopoty. Oczywiście wiedziałem o tym, ale jakoś się nie przejmowałem. Nie do końca potrafiłem to sobie wyobrazić. Sam pisałem listy do różnych gazet i urzędów według wzoru ściśle nakazanego przez Centralę w Moskwie. Bawiło mnie, gdy później widziałem polityków rezygnujących z kariery z powodu nagłego pogorszenia stanu zdrowia czy trudnych spraw rodzinnych.
Nie tylko wierzyłem w siłę Kraju Rad, ja ją widziałem i tworzyłem. Pierwszy raz do ZSRR pojechałem w pięćdziesiątym trzecim roku. Na krótko, tylko na dwa tygodnie. Potem udawałem się tam regularnie co pół roku na tydzień, który spędzałem w Moskwie. Zawsze jeździłem przez inne kraje na fałszywych dokumentach. Na początku głównie przez Niemcy i Berlin, gdzie przechodziłem do naszej strefy okupacyjnej.
W tym czasie pracowałem już jako dziennikarz stażysta w „Berlingske-Posten” i nie było mi łatwo wytłumaczyć się z nieobecności w redakcji.
Moskwa robiła na mnie dziwne wrażenie, które z biegiem lat coraz bardziej się pogłębiało. Przez ponad pięć lat przyzwyczaiłem się do Zachodu. Kopenhaga przeżywała wtedy swoją drugą młodość, a ja swoją pierwszą miłość. Początkowo bardzo lubiłem jeździć do Moskwy, chociaż nikogo tam nie miałem. Z czasem zaczęło mnie drażnić rosyjskie jedzenie i siermiężny, wręcz nędzny styl mieszkań, w których nocowałem.
Moi opiekunowie z KGB ciągle się zmieniali. Za każdym razem mieszkałem gdzie indziej, w innej części miasta. Przechodziłem szkolenia ideologiczne i zapoznawałem się z nowymi technikami wywiadowczymi.
Dwa dni trwały rozmowy, które wyglądały jak przesłuchania. Dobrze wiedziałem, dlaczego to robią, i było to dla mnie oczywiste. Zawsze mówiłem prawdę i nigdy nie miałem kłopotów. Zresztą co pewien czas nie szczędzili mi pochwał. Najgorzej znosiłem szkolenie ideologiczne, gdyż nie do końca potrafiłem je zrozumieć. Nie dawałem jednak nic po sobie poznać.
Szczerze się przejąłem śmiercią Stalina, ale bez przesady, byłem jeszcze bardzo młody. Natomiast Gerda przeżywała ją mocno.
W tym czasie niewiele się zmieniało w charakterze mojej pracy. Dalej specjalizowałem się w produkowaniu dokumentów inspiracyjnych czy dezinformacyjnych. Naprowadzałem na ciekawe osobistości z życia politycznego Danii. Częściej niż poprzednio przygotowywałem dziuple i papiery dla naszych ludzi, którzy przez Danię udawali się gdzieś dalej.
W pięćdziesiątym czwartym roku dostałem do prowadzenia swojego pierwszego agenta, Tora Hagena, wówczas młodego pracownika norweskiego MSZ. Jeszcze niedawno widziałem go w telewizji. Jest jakimś ekspertem.
Spotykaliśmy się co miesiąc w Szwecji, najczęściej w Göteborgu, i w Danii, u mnie w Kopenhadze. Hagen nie miał pojęcia, że nie jestem prawdziwym Duńczykiem. Traktował mnie jak swojego półrodaka i często narzekał na Rosjan. Był jednak tak umoczony we współpracę z nami, że nie miał wyboru. Zresztą jego ojciec był agentem Kominternu jeszcze przed wojną. Tor o tym doskonale wiedział. Lubiłem go, a jego spostrzeżenia o charakterze Rosjan wydawały mi się wówczas bardzo trafne.
Utożsamiałem się z nim i jego poglądami bardziej niż z obowiązującymi w Moskwie. To takie dziwne dzisiaj, ale tak było. Tor był starszy ode mnie tylko o trzy lata. Odbierałem od niego materiały i informacje, przekazywałem mu pieniądze i instrukcje. Nic nadzwyczajnego, ale wtedy bardzo się przejmowałem tym, co robię. Nigdy też się nie dowiedziałem, dlaczego zdecydował się pracować dla KGB. Czy był szantażowany, zmuszany, czy robił to dla pieniędzy? Czy z powodu ojca? Pewnie wszystkiego po trochu. Zastanawiałem się nad tym, ale nie mogłem się przełamać i go zapytać. A może wolałem nie wiedzieć, żeby się nie rozczarować. Nie pamiętam już dzisiaj dobrze.
Chciałem, żeby między nami pozostało tak, jak jest. To wszystko i tak przecież było fikcją. Nie jestem Duńczykiem, za którego brał mnie Tor. Byłem młody i miałem skrupuły.
W tym czasie otrzymałem nowe zadanie, które Moskwa traktowała priorytetowo. Miałem poszukiwać możliwości zatrudnienia się w strukturach NATO lub przynajmniej gdzieś w pobliżu. Moskwa naciskała na mnie nieustannie. Wiedziałem, że Bałtyk to droga Armii Czerwonej do Europy, ale ja wówczas byłem pierwszy raz zakochany – w Kerstin Mack, koleżance z redakcji „Berlingske-Posten” – i nie miałem do tego głowy.
Centrala oczywiście nic nie wiedziała o moim romansie z Kerstin. Nie mogłem o tym poinformować, bo jej ojciec był pułkownikiem armii duńskiej i gdyby Moskwa miała tego świadomość, to moje uczucia, bardzo wówczas gorące i szczere, zostałyby odpowiednio spożytkowane. Z całą pewnością nie po mojej myśli.
Kerstin nauczyła mnie, jak być mężczyzną i jak wygląda kobieta. Dlatego moje cotygodniowe raporty nie były wtedy całkiem prawdziwe. Gerda też nic o Kerstin nie wiedziała. Przyznałem jej się do tego dopiero trzydzieści lat później. Prawdę mówiąc, wcale nie byłem zaskoczony, kiedy powiedziała, że dobrze zrobiłem. Wyjawiła mi wtedy, że po moim wyjeździe z Flensburga miała romans z żonatym Niemcem, co również udało jej się utrzymać w tajemnicy przed Moskwą. On zresztą też nigdy się nie dowiedział, kim jest ta prosta kobieta, z którą był związany przez dwadzieścia pięć lat. Wybrała żonatego, bo dawał lepszą gwarancję konspiracji, ale była z nim przede wszystkim dlatego, że go kochała. A może jedno i drugie.
Z moich starań o pracę w NATO nic nie wyszło. Zakończyła się też znajomość z Kerstin, która wolała ode mnie młodego duńskiego reżysera i wkrótce wyjechała do USA.
W upalne lato pięćdziesiątego szóstego roku spotkałem Ingrid. Poznałem ją na piaszczystej szerokiej plaży w Hornbaek. Przyjechała do Danii odwiedzić koleżankę. Ratowałem ją przed atakiem dwóch małych krabów, które pojawiły się niespodziewanie na jej kocu.
Mieszkała z rodzicami po drugiej stronie cieśniny Sund, w Helsingborgu, i studiowała historię sztuki na Uniwersytecie w Lund. Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat, Ingrid dwadzieścia jeden.
Tego lata znowu byłem przez tydzień w Moskwie, ale nie mogłem myśleć o niczym innym prócz Ingrid. Zdeterminowany napisałem do przełożonych notatkę, że chcę się ożenić. Wiedziałem, jak powinna wyglądać kandydatka na żonę radzieckiego oficera wywiadu, więc tak ją opisałem. Jeszcze przed wyjazdem otrzymałem zgodę.
Nie miałem wówczas pojęcia, że radziecki oficer nielegał sam sobie nie wybiera żony, lecz dostaje ją w pakiecie z Moskwy, kiedy przyjdzie na to czas. W moim przypadku uznano jednak, że z uwagi na charakter moich zadań wywiadowczych lepiej będzie, jeśli poślubię Szwedkę. Dowiedziałem się o tym wiele lat później podczas kolejnej tajnej wizyty w Moskwie. Zabolało mnie, gdy zrozumiałem, że Ingrid i Carl to nie jest mój wybór, lecz zimna kalkulacja jakichś oficerów z Centrali KGB.
Wkrótce poznałem jej rodziców i brata kolejarza, mieszkających w solidnym ceglanym domu w centrum Helsingborga. Zwykli, uprzejmi, porządni ludzie, trochę bez wyrazu. Przyjęli mnie dobrze, o nic nie pytali. Jasne było, że kochają Ingrid i darzą ją zaufaniem.
Ingrid była wspaniała. Kochałem ją od pierwszego dnia, co dzień coraz mocniej. Tak mocno, że nie czułem ziemi pod stopami. Mogłem przenosić góry i prawie tak było. Moskwa nie mogła się mnie wówczas nachwalić. Dostałem nawet kilka nagród i pochwał.
Pobraliśmy się drugiego września pięćdziesiątego siódmego roku. Na początku wesele miało raczej szwedzki charakter. Wielu gości, dużo przemówień, mało alkoholu, chociaż po dwóch godzinach wszyscy byli mocno podpici. Od tej pory dominował już duński duch. Tym bardziej że większość naszych znajomych stanowili Duńczycy. To były najwspanialsze chwile mojego życia. Byłem szczęśliwy! Także dlatego, że była ze mną Gerda, która wtedy stała się moją prawdziwą matką! I ona też była szczęśliwa!
Kilka miesięcy później cieszyła się, że zostanie babcią. Tak bardzo chcieliśmy, żeby to była dziewczynka! Nasza radość nie trwała długo. Ingrid poroniła. Nie mogliśmy się pogodzić z tym, co nas spotkało. Ingrid załamała się zupełnie i rzuciła studia. Wbrew moim prośbom wyjechała do rodziców, bo czuła, że tam będzie bezpieczna. Ja też długo szukałem swojego miejsca. Tęskniłem za Ingrid, ale do niej nie dzwoniłem. Rozmawiałem tylko z jej bratem i czasem z rodzicami. Nie mogłem zrobić nic więcej. Musiałem czekać.
Przeniosłem się do Malmö i wynająłem mieszkanie na trzecim piętrze domu przy Amiralsgatan 12. Po miesiącu Ingrid wróciła i znów zamieszkaliśmy razem. Moskwa nie chciała się zgodzić na moją przeprowadzkę do Szwecji, lecz postawiłem ich przed faktem dokonanym. Miałem z tym trochę kłopotów, ale jakoś się udało.
W tym czasie praktycznie nie było już granic między krajami skandynawskimi. Nie było też żadnych przeszkód w podejmowaniu pracy. W pięćdziesiątym drugim roku powstała Rada Nordycka, mały protoplasta Unii Europejskiej.
Pracowałem dorywczo dla „Berlingske”, ale było to coraz mniej praktyczne. W zasadzie potrzebowałem stałych zarobków, by ukryć swoje prawdziwe zajęcie i pochodzenie pieniędzy. Teraz zacząłem szukać podobnego zajęcia, ale w Szwecji. Dojazdy promem do Kopenhagi były uciążliwe i niepewne, a ja nie mogłem ryzykować spóźnień. Wtedy nie było mostu nad cieśniną Sund. Dopiero co zrobiłem prawo jazdy, ale nie miałem jeszcze dobrego uzasadnienia, by kupić samochód.
W Kopenhadze korzystałem z dwóch mieszkań. Jednego oficjalnego, na Amicisvej 12 we Frederiksbergu, które zlikwidowałem, jak tylko przeniosłem się do Malmö. I drugiego, dwupokojowego – na nazwisko Rolfa Samuelsena, kierowcy ciężarówki – na Esthersvej, blisko stacji kolejki podmiejskiej Hellerup. Miałem tam swoje „laboratorium” i wszystkie dokumenty. Czasami kogoś przechowywałem. Zaletą tego mieszkania było dobre położenie. Zanim wszedłem, mogłem bez trudu sprawdzić, czy nie jest pod obserwacją. Wykorzystywałem je bardzo długo.
W końcu, z rekomendacji redaktora działu miejskiego „Berlingske” Osvalda Jakobsena, dostałem pracę w dzienniku „Sydsvenska Dagbladet”.
Opiekowałem się Ingrid najlepiej jak potrafiłem. Długo wychodziła z depresji i nie obyło się bez interwencji psychologa. Ja radziłem sobie lepiej. Oficjalnie trochę pomagali nam finansowo rodzice Ingrid. Pożyczyliśmy od nich pieniądze i kupiliśmy nasz pierwszy samochód, żeby częściej ich odwiedzać. W rzeczywistości to Moskwa naciskała, bym kupił samochód, potrzebny do realizacji kolejnych zadań.
Właśnie pojawił się nowy model Volvo Amazon i za radą brata Ingrid zdecydowaliśmy się na ten wóz. Ingrid była zachwycona, zaczęła robić prawo jazdy i prawie zupełnie zapomniała o naszej tragedii. Śnieżnobiały lakier w zestawieniu z czerwoną skórą siedzeń dawał wspaniały efekt i Ingrid potrafiła nawet dobierać ubrania do samochodu, zależnie od pogody. Przez dwadzieścia trzy lata był jak członek naszej rodziny. Dużo widział i zawiózł nas w wiele ciekawych miejsc, zanim kupił go jakiś kolekcjoner, który, rzecz jasna, nawet się nie domyślał, że przez tyle lat to volvo pracowało dla KGB i brało udział w niezwykłych i niebezpiecznych wydarzeniach. W przeciwnym razie z pewnością uzyskałbym za nie znacznie wyższą cenę.
W pięćdziesiątym ósmym roku otrzymałem z Moskwy polecenie wystąpienia o obywatelstwo szwedzkie. Jako Duńczyk sprawę miałem ułatwioną, tym bardziej że byłem przecież żonaty ze Szwedką. Obywatelstwo dostałem szybko, już w pięćdziesiątym dziewiątym.
W tym samym roku otrzymałem z Moskwy pilną instrukcję, która zmieniła całe moje dotychczasowe życie. Początkowo byłem zaskoczony, ale później wszystko zrozumiałem.
Miałem zatrudnić się w Urzędzie do spraw Cudzoziemców w Malmö, jak się wówczas nazywał późniejszy Urząd Imigracyjny. Udałem się zatem do działu kadr i złożyłem podanie o pracę. Po miesiącu przysłano mi zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Ku memu zaskoczeniu zostałem przyjęty. Wkrótce dostałem pilne polecenie stawienia się w Moskwie.
Tak jak przypuszczałem, moim głównym zadaniem miało być teraz legalizowanie naszych nielegałów na Zachodzie, co zwykle było rezultatem wystąpienia o azyl lub obywatelstwo, oraz uzyskiwanie danych autentycznej osoby, która już przeszła procedurę, i wstawianie w to miejsce tak zwanego wtórnika, co czasami wiązało się tylko ze zmianą zdjęcia, a czasami z podrobieniem całej dokumentacji. Jednak te słowa nie oddają ogromu pracy, stopnia jej komplikacji i niebezpieczeństwa, jakie ze sobą niosła. Musiałem zadbać o wszystko. Sam wytwarzałem potrzebne do tego celu dokumenty. Byłem w stanie wyprodukować prawie każde świadectwo urodzenia, każdy akt zgonu, nawet z dziewiętnastego wieku. Co było poza moimi możliwościami, robiła Moskwa.
Wyprawiłem w ten sposób w świat wielu nielegałów. Niektórych nigdy nie widziałem, jeśli nie liczyć zdjęcia. Ich narodowość zmieniała się w zależności od sytuacji międzynarodowej. W okresie konfliktu kubańskiego było kilku Kubańczyków, podczas wojny na Bliskim Wschodzie pojawili się Arabowie, po przewrocie w Grecji – Grecy. Stale obecni byli Polacy, którzy mieli naturalny dostęp do Szwecji. Stosunkowo łatwo mogłem też wyprodukować Polaka. W ZSRR wojenne zasoby Niemców, Duńczyków, Włochów, Węgrów, Holendrów czy też innych najeźdźców były już na wyczerpaniu.
Kiedy zatrudniłem się w Malmö, natychmiast zlikwidowałem kopenhaskie mieszkanie na Hellerup. Wszystko przeniosłem na Ystadsgatan w tak zwanym Möllevång, dobrze nadającym się na adres dla kierowcy ciężarówki. Ten lokal był znacznie lepiej przygotowany niż poprzedni.
Dostałem z Moskwy nowe wyposażenie do produkowania, przerabiania i podrabiania dokumentów. Lepiej też zorganizowałem „zamrażarkę”, czyli pokój do przechowywania naszych ludzi w drodze na Zachód.
Jeśli chodzi o przerzucanie i legalizowanie agentów, praca w Urzędzie Imigracyjnym dawała znakomite możliwości. Niewiele jednak pozostawało mi czasu na robotę w konspiracyjnym lokalu. Nie dość, że musiałem ukrywać to przed Ingrid, to jeszcze sam wystawiałem sobie zwolnienia z pracy. Zupełnie nieźle opanowałem listę chorób i ich objawy. Kombinowałem jak mogłem, ale coraz bardziej się bałem, że to może się źle skończyć. Moja wcześniejsza praca nadawała się do tego celu znacznie lepiej.
W urzędzie zaprzyjaźniłem się z Perem-Olofem, funkcjonariuszem Säkerhetspolisen, oddelegowanym, by nas nadzorować i pilnować bezpieczeństwa Szwecji przed Związkiem Radzieckim. Był starszy ode mnie o dziesięć lat. Lubił wypić, ale wyraźnie się z tym krył. Wydawało mu się, że nikt tego nie widzi, ale widzieli wszyscy i unikali z nim kontaktu. Miał częste przerwy w pracy i w świadomości. Wyciągnąłem do niego rękę – z kieliszkiem – i uzyskałem wszystkie potrzebne mi informacje. Nigdy mnie nie podejrzewał. Nie był zresztą zbyt lotny. Do Säpo przeszedł z policji kryminalnej, podobno w uznaniu niezwykłych kompetencji. Trudno mi było jednak w to uwierzyć. Z czasem stałem się jego tajnym współpracownikiem i pomagałem mu w wyszukiwaniu sowieckich szpiegów. Raz prawie udało nam się złapać jednego. To było śmieszne. Imponowało mu, że jestem synem żołnierza zamordowanego przez Rosjan.
Po kilku latach Per-Olof znikł z urzędu i nigdy już się nie pokazał. Na jego miejsce przyszedł Gustav, wolny od jakichkolwiek nałogów, za to z profesją wypisaną na brodatej twarzy i z wielkim brzuchem nad cienkimi i krzywymi nogami. Zanim szedł do naszego dyrektora, zjawiał się u mnie, żeby się poradzić. Wszyscy już wiedzieli to, co wcześniej podejrzewali – że współpracuję z Säpo. Zresztą nie było w tym niczego nagannego i każdy doskonale to rozumiał. Pracownicy sami chodzili do Gustava, kiedy mieli jakieś podejrzenia czy wątpliwości.
Zażyłość czy przyjaźń może być dla nielegała śmiertelnie niebezpieczna. Gustav oczywiście zapoznał się z moją teczką, bo od pierwszego dnia zachowywał się tak, jakby znał mnie od lat. Z czasem okazał się znacznie bardziej rozmowny i inteligentny niż Per-Olof. I nieporównywalnie lepiej poinformowany. Od lat pracował w kontrwywiadzie i nawet mówił trochę po polsku. Pracowaliśmy razem aż do mojego przeniesienia do Sztokholmu. To dzięki niemu uniknąłem wpadki. Tej jednej jedynej! Paradoks!
Tymczasem w samym środku lata, dziesiątego lipca sześćdziesiątego ósmego roku, przyszedł na świat Carl. Mimo wcześniejszych opinii lekarzy poród przebiegł szybko i łatwo. Teraz było nas troje, byliśmy rodziną i nasz świat zmienił się nieodwracalnie. Carl rósł szybko i bez problemów, jeśli nie liczyć chorób wieku dziecięcego i rozbitych kolan. Wkrótce całkowicie zawładnął tylnym siedzeniem w naszym volvo. Gdy miał dwa latka, dostał od dziadka misia, którego nazwał Beruna. To był jego pierwszy i ostatni miś. Ma go do dzisiaj. Potem spał już tylko z łódkami, okrętami, statkami. Niewiele się zmieniło – teraz śpi na okrętach i statkach.
To była najpiękniejsza chwila mojego życia, gdy Carl skończył Akademię Marynarki Wojennej. Chciałbym, by ten jego obraz, gdy stoi dumnie w granatowym mundurze oficera marynarki, trwał wiecznie w mych wspomnieniach. Jestem z niego taki dumny!
Od tego czasu coraz częściej powracały moje wspomnienia z dzieciństwa, które jakby wyłaniały się ze starej mgły. Na tych kilku utrwalonych w pamięci fotografiach Olga była taka słoneczna i szczęśliwa. Taka nierealna. Nie przywoływałem jej. Przychodziła sama, jakby wiedziała, jak bardzo jej potrzebuję.
Domyślałem się, że Carl zaczął pracować w szwedzkim wywiadzie wojskowym MUST. Nigdy go o to nie pytałem, choć pewnie by mi powiedział. Odkąd skończył akademię, przestał mówić o swojej służbie. Nie wykazywał w tym kierunku żadnej inicjatywy i było dla mnie całkowicie jasne dlaczego.
Moskwa oczywiście od początku wiedziała, że Carl uczy się w akademii, i byłem nawet w tej sprawie stale instruowany. Poinformowałem jednak Centralę, że dostał przydział do jednostki remontowej. Bałem się, że jeśli powiem prawdę, to będą na mnie naciskać. Jakoś się udało. Może uważali, że w rodzinie Jorgensenów wystarczy na razie jeden szpieg. Nierozważne działania mogły mnie przecież zdekonspirować.
Potraktowali pewnie Carla jako kapitał na przyszłość i obliczyli ewentualne zyski i straty. Pisząc swoje raporty, podkreślałem, że nie ma on dostępu do tajnych informacji. Mimo to zawsze się bałem, że Moskwa kiedyś się zorientuje, gdzie naprawdę służy Carl. Nie miałem i nadal nie mam planu, co wówczas zrobię, ale byłem gotów chronić go za wszelką cenę.
Do Sztokholmu przeprowadziliśmy się w siedemdziesiątym piątym roku. W pracy powiedziałem, że Ingrid dostała tam dobrą posadę. Zresztą w Urzędzie Imigracyjnym nikt jej nie znał. Zasad konspiracji przestrzegałem z żelazną konsekwencją. Natomiast Ingrid poinformowałem, że przenoszą mnie służbowo do stolicy.
W rzeczywistości musiałem wówczas pilnie opuścić Malmö. Gustav się wygadał, że Säpo poszukuje sowieckiego agenta, który działa w tym mieście. Po raz pierwszy poważnie się wystraszyłem.
Ściągnęli mnie na tydzień do Moskwy, gdzie byłem ostro przesłuchiwany niemal dzień i noc. Początkowo myśleli, że popełniłem jakiś błąd, ale z czasem podejrzenia skierowali na jednego z nielegałów, który przeszedł przez moją naturalizację albo „zamrażarkę”. Mieszkanie konspiracyjne zmieniałem w tym czasie co rok. Żaden z moich „gości” nigdy o nic nie pytał, bo to było surowo zabronione i mogło nawet skończyć się śmiercią. Każdy o tym wiedział. Rozmawialiśmy więc mało, a jeżeli już, to o pogodzie. Specjalnie przygotowane historyjki miały stanowić coś w rodzaju zasłony dymnej, chroniącej naszą prawdziwą tożsamość. Dlatego najczęściej udawałem Polaka.
Tak czy inaczej Moskwa zadecydowała o moim przeniesieniu do Sztokholmu. Nałożyła się na to jeszcze informacja od Gustava, że szwedzki kontrwywiad radiowy FRA ustalił, że w Malmö pracuje prawdopodobnie radziecka radiostacja. Początkowo nie łączyli tego faktu z osobą agenta, ale było to już tylko kwestią czasu. Po moim wyjeździe radiostacja pracowała jeszcze przez rok. Nadawała puste gamy, fałszywe meldunki tylko po to, żeby odciągnąć uwagę Szwedów ode mnie, wprowadzić ich w błąd. Na wszelki wypadek.
Od tej pory, chociaż radio wciąż było w użyciu, przeszedłem głównie na łączność przez schowki, skrytki i ogłoszenia. Stare, proste, sprawdzone i bezpieczne metody. Szwedzki kontrwywiad radiowy był i jest jednym z najlepszych na świecie. Wtedy to było dla nas jasne.
Przez rok byłem zamrożony. Nie tylko z powodu polowania na agenta w Malmö, lecz także z konieczności aklimatyzacji w nowym miejscu. Pozostawałem przez ten czas praktycznie bez łączności. Tylko w sytuacjach awaryjnych i w razie zagrożenia mogłem wywołać spotkanie. Realizowałem jedynie zadania, a w zasadzie specjalny program, w którym miałem sprawdzić, czy jestem bezpieczny, czy nie dzieje się wokół mnie coś podejrzanego. To był mój najlepszy czas, odkąd wyjechałem z Moskwy.
Mieszkanie w Malmö sprzedaliśmy łatwo. Wzięliśmy pożyczkę w SE Banken i kupiliśmy nowe, osiemdziesięciometrowe, na ulicy Kvarnvägen w Jakobsbergu pod Sztokholmem, w ładnym dwupiętrowym domu z okładziną z czerwonej cegły.
Z rekomendacji Gustava, a raczej Säpo, dostałem kierownicze stanowisko w sztokholmskim Urzędzie Imigracyjnym. Tym razem moim kontaktem był Lars. Cichy, małomówny człowieczek w grubych okularach. Mówili, że był kiedyś prokuratorem. Dlaczego został oficerem Säpo, nie wiadomo. Miał jednak coś z prokuratora. Formalista, który patrzył świdrującymi na wylot oczkami. Trochę to było śmieszne.
Niewiele mogłem się od niego dowiedzieć. Akta imigrantów przeglądał sam i miał niewiele pytań. Zlecał mi zadania praktycznie nieprzydatne dla naszego wywiadu. Dopóki pracowałem w Malmö, dzięki Gustavowi sporo wiedziałem o zainteresowaniu Säpo imigrantami. Chociaż wówczas było to już moje uboczne zajęcie.
W tym czasie w ciągu jednego roku zmarli rodzice Ingrid i niespodziewanie dostaliśmy spadek. Ingrid uważała, że powinniśmy kupić letni domek nad wodą gdzieś w pobliżu Sztokholmu. Carl bardzo się ucieszył z tego pomysłu. Nabyliśmy więc duży drewniany dom z początku wieku, niedaleko Åkersbergi. Był w doskonałym stanie, pomalowany na żółto – a Ingrid uwielbiała ten kolor – i w dodatku stał pięćdziesiąt metrów od przystani, gdzie Carl mógł trzymać swoją pierwszą łódź.
Wybrałem ten dom także dlatego, że miał solidną murowaną piwnicę, gdzie po odpowiedniej adaptacji mogłem urządzić swój bunkier, który w raportach nazywałem „laboratorium”. Korzystanie z wynajętego mieszkania w mieście stawało się ryzykowne. Znało mnie coraz więcej ludzi, przez co wzrastało prawdopodobieństwo jakiegoś niebezpiecznego przypadku.
Miałem w tym czasie przechowywać mniej nielegałów. Nie wiem, czym to zostało spowodowane. Tak zdecydowała Moskwa i było mi to na rękę. W razie potrzeby wynajmowałem dla nich kawalerkę w mieście. Otrzymywałem też coraz więcej zadań. Głównie pomagałem w obsłudze naszej agentury. Przede wszystkim w Skandynawii, ale podróżowałem też sporo do Niemiec, Anglii i Francji. Byłem kilka razy w Ameryce i dwa razy w Japonii.
Najczęściej obsługiwałem tajne skrytki, stawiałem znaki dla agentury, zamieszczałem ogłoszenia w prasie, brałem udział w błyskawicznym przekazywaniu materiałów. Czasami po prostu stałem w określonym miejscu, w określonym czasie, w określonym nakryciu głowy lub bez. Często nie wiedziałem, jakiego agenta obsługuję ani w jakiej uczestniczę operacji, a czasami wiedziałem wszystko.
Nigdy się nie denerwowałem i nie przeżywałem tego, co robię. Zawsze mi się udawało, bo przestrzegałem zasad. Wtedy już tylko swoich zasad, które doprowadziłem do perfekcji. Niewiele pamiętałem z czasów pierwszego kursu w Moskwie. Trochę pomagały mi okresowe szkolenia, ale i tak życie wszystko korygowało i często musiałem postępować po swojemu. Bałem się tylko raz, kiedy Gustav powiedział mi o szpiegu w Malmö. W zasadzie pewien rodzaj strachu, jego bezkształtną odmianę, wciąż odczuwam. Może jednak jest to raczej odmiana stresu, którą chyba każdy szpieg ma we krwi, tylko sobie tego nie uświadamia. To takie dziwne uczucie!
W tym czasie zupełnie przypadkowo okazało się, że Ingrid ma raka. Już wcześniej wiedzieliśmy, że cierpi na alzheimera. Ale teraz wszystko się nagle zmieniło. Jaki jest dzień tygodnia, miesiąc, pogoda – to już nie miało takiego znaczenia jak przez całe nasze życie. Chociaż bardzo się staraliśmy, żeby było inaczej.
Pożegnaliśmy Ingrid w wietrzny letni dzień na cmentarzu Haga Norra. Od tej chwili czas zaczął się cofać, ale tylko czas Ingrid i Carla. Miałem jeszcze Gerdę, która wciąż mieszkała we Flensburgu. Moskwa ograniczyła się do zimnych, oficjalnych kondolencji zaszyfrowanych na końcu radiowej depeszy. Tak też się złożyło, że dwa dni po pożegnaniu Ingrid musiałem zostawić Carla i jechać do Helsinek, by obsłużyć tajną skrytkę na skwerze Sibeliusa. Zadanie wykonałem jak zawsze wzorowo.
Zostaliśmy sami. Carl kończył szkołę średnią. Złożył już dokumenty do Akademii Marynarki Wojennej i miał duże szanse się dostać, bo był jednym z najlepszych uczniów w szkole. Gdy przeglądał się rano w lustrze, ubrany w swój pierwszy garnitur i białą maturalną czapkę, symbol dojrzałości, wyglądał, jakby został stworzony do służby marynarskiej.
Z Niemiec przyjechała Gerda, nawet nie zapytawszy Moskwy o zgodę. Miała już wtedy siedemdziesiąt sześć lat, ale radziła sobie nadzwyczaj dobrze. Większość tego najważniejszego w życiu młodego Szweda dnia spędziliśmy razem. Potem Carl poszedł z kolegami świętować maturę. Objechali miasto na ciężarówkach przystrojonych w brzozowe gałęzie. Gerda uległa jego prośbom i została u nas kilka dni. Tak bardzo Carl chciał wtedy mieć rodzinę.
Nie pogodziłem się nigdy ze śmiercią Ingrid. Nigdy jej nie zdradziłem i nie zdradzę. Jej nieobecność stworzyła pustkę, którą wypełniłem pracą. Nagle zostałem sam. Nie mając nic do roboty, okropnie się męczyłem. Carl był już w wojsku.
Potrzebowałem trochę czasu, zanim nauczyłem się żyć i wypełniać rozkazy w nowej rzeczywistości. Wkrótce zacząłem otrzymywać z Moskwy coraz częstsze pochwały za rzetelność i poświęcenie dla ZSRR oraz jakieś wysokie odznaczenia od kierownictwa państwa. Dostałem też podziękowanie i gratulacje od organizacji partyjnej w KGB z okazji czterdziestolecia mojego członkostwa. Pamiętałem, że składałem papiery o przyjęcie do partii podczas jednej z moich tajnych wizyt w Moskwie, lecz później zupełnie o tym zapomniałem. To było trochę dziwne, ale miłe uczucie, kiedy nazwano mnie towarzyszem i komunistą.
Hans Jorgensen wciąż leżał w ubraniu na koi w kabinie numer 6020 promu Scandinavia i starał się uporządkować swoje najważniejsze wspomnienia.
Co ja mam teraz zrobić? Czy byłoby lepiej, gdybym nie poznał protokołu przesłuchania Zubowa? Gdybym nie był tym, kim jestem… pewnie nigdy bym się o tym nie dowiedział. Czy to przypadek… czy zemsta losu, który sam wybrałem? Jak mam teraz dalej żyć? Wszystko, co robiłem, jak żyłem, nie ma teraz sensu… Oba moje światy solidarnie legły w gruzach… a przecież byłem przekonany, że nie są ze sobą powiązane! Jak to możliwe?! Nagle… Wiera, Dmitrij, Gerda… stali się tacy nierealni. Jak postacie z jakiejś książki, a nie z mojego życia… Czuję się tak, jakbym się dowiedział, że moi przybrani rodzice nigdy mnie nie kochali, a ja tak chciałem być kochany… mieć rodzinę! To jest nie do zniesienia! Czy Ingrid i Carl też są realni? Myślałem, że moje życie nielegała jest proste i dobrze zaplanowane, ma swój porządek… stanowi całość… A tymczasem okazało się, że to jakiś patchwork, a wszystko jest iluzją. Tak… nielegał to w rzeczywistości iluzjonista, bo całe jego życie to złudzenie prawdziwego życia. To po prostu fikcja! Kim jest Hans Jorgensen? Gdzie jest Andriej Wołkowski… ze wsi Miedwiedki, której nie ma na żadnej mapie ani w ludzkiej pamięci?
38
Wprawdzie Sara niczego mu nie doradziła ani nie wytłumaczyła, ale już sama atmosfera tego spotkania podniosła go na duchu, pomogła mu odzyskać równowagę i zastanowić się nad dalszymi poczynaniami. Chociaż wciąż czuł się winny zabójstwa, uznał, że jest usprawiedliwiony, odkładając rozliczenie tej sprawy na później.
Przez całą drogę z Kijowa do Mińska rozmyślał nad tym, jak wykorzystać Krupę w akcji wydostania archiwum NKWD z twierdzy brzeskiej. Miał już w głowie zarys pewnego scenariusza, lecz zdawał sobie sprawę, że musi się wykazać determinacją i gotowością do działania, inaczej niewiele da się zrobić. Pojutrze, gdy znów spotka się w Mińsku z Sarą, powinien mieć wszystko dograne.
Ma zatem jeden dzień na werbunek Krupy. Nie jakieś kapturowe spożytkowanie czy okazjonalną pomoc, ale regularny werbunek pod polską flagą, w imieniu Agencji Wywiadu. Po rozmowie w bani „Travis” czuł, że Krupa jest już gotowy do współpracy. Był o tym głęboko przekonany. Wasilij dawał przecież wyraźne sygnały, że zrobi dla niego wszystko. W jakimś sensie „Travis” miał go w garści.
To musi być werbunek prosty, bezpośredni i dobrze umotywowany. Praktycznie muszę go zrobić z marszu, bez przygotowania… Krupa nie może mieć możliwości manewru. Nie może powiedzieć „nie”. W przeciwnym wypadku cała nasza operacja zostanie zdekonspirowana. To musi być jeden z tych werbunków, kiedy kandydat w końcu odkrywa, że całe życie czekał właśnie na to – rozważał „Travis” wpatrzony w ciemne okno pociągu.
Było już późno w nocy, kiedy dotarł do domu w Mińsku. Sprawdził zabezpieczenia w mieszkaniu, a przede wszystkim przejrzał tajne blokady w swoim laptopie, który wykorzystywał do łączności z Polską. Nawet gdyby ktoś włączył jego komputer, nie byłby w stanie zauważyć niczego podejrzanego. Odpowiednie oprogramowanie było tak schowane, że tylko on potrafił je uruchomić. Zespół naprawdę dobrych specjalistów musiałby pracować kilka dni nad komputerem, by stwierdzić jedynie, że jest z nim coś nie tak. W razie nieumiejętnej próby otwarcia program ulegał natychmiastowemu „spaleniu”.
Wszystko było w porządku. Ukryte oko i ucho komputera pilnowały mieszkania „Travisa” bezbłędnie i odpowiedzialnie. Poszedł do pokoju sprawdzić swój telefon komórkowy. Miał dwie nieodebrane rozmowy. Obie bez numeru. I jednego SMS-a – od Krupy, z krótkim: „Zadzwoń. Piwo?” – odebranego cztery godziny temu.
Po chwili wahania „Travis” wybrał jego numer.
– Cześć, Wasia! Dzwoniłeś do mnie?
– Tak, dwa razy. I SMS-a ci wysłałem. Chciałem wyciągnąć cię na piwo – odpowiedział Krupa.
– Twój numer mi się nie wyświetla. A SMS-a zobaczyłem dopiero teraz. Zapomniałem telefonu. – „Travis” nawet nie starał się zachować pozorów wiarygodności, bo i tak wkrótce nie będzie to miało żadnego znaczenia. – Nie najlepsza pora na piwo, ale… jak chcesz, wpadnij.
– Nie, jest już za późno…
– Stało się coś, Wasia? – zapytał „Travis”.
– Nie, nic. Chciałem pogadać. Wiesz, dużo myślałem o naszej ostatniej rozmowie…
– Daj spokój! Nie ma o czym gadać… – przerwał mu „Travis” w obawie, że Krupa powie o jedno słowo za dużo. – Jutro pójdziemy na piwo. Nawet mam ochotę. Już dawno nie piłem… Zdzwonimy się po pracy, dobrze?
– Jasne! – Krupa chętnie przyjął zaproszenie i „Travis” wyczuł wyraźnie, że na nie czekał.
Jemu to też odpowiadało, bo nastrój Krupy stwarzał nadzieję na dobry rezultat jutrzejszego spotkania. Taki, jakiego się spodziewał.
Zmęczenie podróżą i stres ostatnich dni powinny powodować erozję nastroju, lecz „Travis” czuł się znakomicie i wiedział, że będzie dobrze spał. Po raz pierwszy od wielu dni.
Nawet się nie wykąpał. Umył tylko zęby. Chciał, żeby już było jutro.
Umówili się o siedemnastej przy wejściu do stacji metra Niemiga. O tej porze roku było w okolicy sporo miejsc, dokąd mogliby pójść na piwo. Początkowo „Travis” tak zaplanował, ale potem doszedł do wniosku, że o tej porze będzie tam zbyt dużo ludzi, co może mieć zły wpływ na atmosferę rozmowy. W szczególności takiej rozmowy. Dlatego wziął samochód, przenośnego grilla, kupił na rynku sporo kiełbasy i skrzynkę piwa. Na wszelki wypadek wziął też butelkę wódki. Postanowił, że zabierze Krupę ze stacji i pojadą nad „mińskie morze”. Znajdą odludne miejsce nad wodą, gdzie będą mogli swobodnie porozmawiać.
Było pięć po siedemnastej, kiedy Krupa wyszedł z metra i usiadł na pobliskiej ławce. Zapalił papierosa i oparł łokcie na kolanach. Spokojnie, powoli, z wyraźną celebrą wyjął papierosa i tak samo bez pośpiechu go zapalił. Rozglądał się beznamiętnie, bez śladu zdenerwowania, naturalnie jak ktoś umówiony na spotkanie.
„Travis” postanowił, że przetrzyma go tak długo, jak tylko będzie można. Nie chodziło mu nawet o to, czy Krupa ma obserwację, bo to będzie mógł ustalić dopiero później, ale chciał zobaczyć, jak się zachowuje. Czy w miarę upływu czasu wzrośnie jego napięcie, zaniepokojenie? Czy będzie się denerwował? Kiedy zadzwoni i czy zrobi to pierwszy?
Wiedział, że sam tego dnia musi być skupiony i czujny jak nigdy dotąd. Po raz pierwszy będzie werbował. Przypomniało mu się wielotygodniowe męczące szkolenie i bezwzględność Sary w egzekwowaniu tego, co musiał sobie przyswoić.
Zasady, sposoby, techniki. Psychologia, manipulacja, gra, kłamstwo. Teraz, w tym momencie, wszystko to pamiętał jak przez mgłę. Patrzył na Krupę, od kilkunastu minut siedzącego w niezmienionej pozycji, wodzącego wzrokiem za dziewczynami w zbyt krótkich spódniczkach. Wiedział, że gdyby chciał, to wszystko szybko by sobie przypomniał. Z wielomiesięcznego szkolenia najmocniej utkwiła mu jednak rozmowa w cztery oczy z Konradem, jaką przeprowadzili na koniec. Konrad ujął to wtedy prosto i jego filozofia odpowiadała mu najbardziej. Pamiętał każde jego spojrzenie, słowa i ich melodię, akcenty, chwile milczenia i ruchy rąk, jakby to było dzisiaj. Konrad nie recytował fragmentów ze skryptu. Wychodziło to gdzieś z jego głębi i „Travis”, patrząc na niego, czuł się, jakby dostał przesłanie na całe życie. Jakby w tej prostej, zdawałoby się, filozofii dostępował najwyższego stopnia wtajemniczenia.
Konrad powiedział mu wówczas, że wszystko to, czego się nauczył o technice werbunku, jest ważne, nawet bardzo ważne, ale najważniejsze jest to, czego nauczył się o sobie. Czy jest w stanie uwierzyć, że potrafi oszukać sam siebie. Nie tylko czy chce i potrafi to robić, lecz czy jest przekonany i wierzy, że potrafi. Na końcu drogi, gdy musisz już to zrobić, nie pamiętasz o zasadach, skryptach, technikach. Owszem, ważne jest, jak się przygotowałeś, choć bywa czasem, że i to okazuje się później nieprzydatne. Kiedy wpadniesz w panikę, bezradnie szukasz ratunku. Nigdzie go nie znajdziesz, tylko we własnej wierze i zaufaniu do siebie samego.
„Travis” wyobrażał sobie, że jest niewidzialny. Obserwował Krupę i miał nieodparte wrażenie, że gdyby chciał, to mógłby nim sterować na odległość. W myślach wydawać rozkazy, co ma robić, a on, niczego nieświadomy, wykonywałby jego polecenia. Czuł, że ma na niego wpływ jak tsaheylu. Towarzyszyło temu nieznane dotąd niezwykle miłe podniecenie, zmieszane z równie dziwną radością i pewnością siebie.
Była już siedemnasta dwadzieścia. Krupa z trudem wyjął z kieszeni spodni swój telefon komórkowy. „Travis” obserwował go i widział, jak nie odrywając słuchawki od ucha, wciąż intensywnie taksuje wzrokiem przechodzące dziewczyny.
Czuł wibrowanie własnego telefonu. Postanowił, że jeszcze zaczeka.
Krupa schował komórkę, wstał z ławki i zaczął się powoli przechadzać. Trzy minuty później zadzwonił ponownie. „Travis” znów nie odebrał.
Krupa zatrzymał się, stanął nienaturalnie w rozkroku, spoglądając to w lewo, to w prawo. Nie patrzył tylko na wprost, gdzie po drugiej stronie ulicy siedział „Travis”. Jakby wiedział, że tam jest, ale nie wolno mu było spojrzeć w jego stronę, bo on mu na to nie pozwalał.
O siedemnastej dwadzieścia pięć „Travis” podniósł się i ruszył przed siebie. Przeszedł przez jezdnię i podszedł do Krupy, który wciąż nerwowo się rozglądał. Nawet nie zauważył, gdy stanął już przed nim. Zorientował się dopiero po chwili i wyraźnie zaskoczony zapytał:
– Skąd się wziąłeś? Wyrosłeś jak…
– Przepraszam, że nie odbierałem telefonu. Wiedziałem, że to ty. Byłem już blisko. Coś mnie zatrzymało. Sorry!
– Nie ma sprawy – rzucił Krupa i zapytał: – No to co, dokąd idziemy? Masz jakiś pomysł? Mam ochotę na duże zimne piwo z pianą. Dzisiaj nie będę się ograniczał… Jak z tobą, Oleg?
– Też nie będę się ograniczał… Jest tak pięknie i ciepło. Pomyślałem, Wasia, że pojedziemy nad „morze”…
– Teraz? – przerwał mu zdziwiony Krupa.
– Teraz! – zdecydowanie odparł „Travis” i ruszył, nie czekając na odpowiedź.
Krupa bez wahania poszedł za nim. Przez chwilę obaj milczeli. „Travis” czekał, kiedy Wasilij zada pierwsze pytanie, choćby zupełnie oczywiste, w rodzaju „jak tam dojedziemy?” czy „dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie wcześniej?”, lub wyrazi jakieś wątpliwości, życzenia, w jakikolwiek sposób zareaguje na jego nieco zaskakujący pomysł.
– Nie mam kąpielówek – odezwał się nagle Krupa tak szczerze i dziecinnie, że „Travis” poczuł rozbawienie.
Równocześnie dotarło do niego z niezwykłą siłą, że to wrażenie, jakie miał jeszcze przed chwilą, obserwując Krupę, nie jest żadną ułudą… To prawda! On nim kieruje! To on będzie decydował! Przepełniała go pewność siebie i wiara w intuicję.
Popatrzył na Krupę i poczuł przypływ ogromnej, gorącej sympatii. Jakby Wasia od urodzenia był jego najbliższym przyjacielem, bratem zawsze gotowym oddać za niego życie w podwórkowych bojach.
– Bułka z masłem… – powiedział na głos, zanim się zreflektował.
Szybko wyjaśnił, że chciał mu zrobić niespodziankę, ale zapomniał o kąpielówkach. Także dla siebie. Kiedy podeszli do samochodu, otworzył bagażnik i pokazał, że rzeczywiście dobrze się przygotował.
Dojazd na miejsce zajął im niespełna dwadzieścia minut. „Travis” zaparkował samochód, zabrali wszystkie rzeczy z bagażnika i poszli szukać odpowiedniego miejsca na biwak.
Nad brzegiem jeziora było sporo ludzi korzystających z popołudniowego słońca. Z różnych stron dochodził gwar głosów podnieconych grą w piłkę i alkoholem oraz pisk kąpiących się dzieci. Unosił się wszechobecny o tej porze dym z grillowisk.
Stanęli w miejscu, które wydawało im się najlepsze z możliwych. Krupa, podpierając się pod boki, rozejrzał się wokół.
– Brak dziewczyn! Brak kąpielówek! – rzucił. – To nie może być udana impreza. Nie pomyślałeś, Oleg! Gdybyś wcześniej dał znać, tobym się tym zajął. Znam dwie szeroko otwarte na wszystko towarzyszki z Wydziału Obserwacji. Akurat dzisiaj mają wolne… Zadzwonić? – zapytał nieco sennym tonem, jakby nie zamierzał niczego narzucać i czekał na decyzję „Travisa”.
Coś on za mało czujny jak na kapitana kontrwywiadu KGB… Może jest ociężały umysłowo – pomyślał ze strachem „Travis”. Ech, to tylko złudzenie – uspokoił się po chwili.
– Dajmy sobie spokój. Już późno – odparł. – Panienki zaprosimy następnym razem i lepiej się przygotujemy. Wiesz… teraz też nie będziemy się kąpać… Chcę z tobą pogadać…
– Jasne, Oleg! Jest o czym. Pewnie! – rzucił Krupa, krzątając się już przy grillu.
„Travis” rozłożył stary koc i otworzył piwo. Jedno podał Krupie, który natychmiast wypił duszkiem połowę.
– Jeszcze zimne – stwierdził z zadowoleniem, wycierając ręką usta. – Głodny jestem! – dorzucił, ale wciąż nie pytał, o czym „Travis” chce z nim rozmawiać. – Wiesz, Oleg – odezwał się, przygotowując grilla – muszę to powiedzieć, chociaż czuję, że drażnią cię takie teksty. Bardzo ci dziękuję, że dałeś mi… no… alibi na tamten wieczór… wiesz! Ale ważniejsza dla mnie była ta nasza rozmowa w bani. To, co wtedy powiedziałeś! Jak… powiedziałeś. Wiesz? Do końca życia nie zapomnę twojej wyciągniętej dłoni. Dla mężczyzny, dla oficera, to znaczy wszystko! Ale w tym kraju… – Krupa zawiesił głos. – Czy w ogóle można być oficerem w tym kraju?
„Travis”, przygotowując kiełbasę, słuchał uważnie, coraz bardziej przekonany, że steruje jego myślami. Początek był dobry. Nie patrzyli na siebie, każdy zajęty swoimi czynnościami.
– Czy my służymy państwu czy narodowi? Jaki my naród? Zachodni Rosjanie czy wschodni Polacy? Jaka jest nasza tożsamość? Przecież myśmy nigdy nie mieli swojego państwa…
– Chyba przesadzasz, Wasia… – wtrącił „Travis”.
– Może! Gorsze jednak jest to, że stoimy w historycznym rozkroku, a wszyscy idą do przodu. Nie przyłączymy się do Rosji, nie chcą nas w Unii. W kraju rządzi i ma się dobrze kopalny człowiek radziecki! – Krupa mówił z goryczą, ale spokojnie i z przekonaniem. – Taki Stepanowycz jest właśnie… teraz już był… istotą kopalną, potworem tego państwa. Czy był skurwysynem z urodzenia? Pewnie nie. Taki był, bo chciał i mógł. Bo takich tu jest pełno!
– A co z tobą, Wasia? – zapytał „Travis”. – Ty też w tym byłeś.
Krupa nie odpowiedział. Stał wpatrzony w płonący grill. Minęły prawie dwie minuty.
– Daj piwo, Oleg! – odezwał się w końcu. – Byłem ubezwłasnowolniony i nawet o tym nie wiedziałem. Przecież ja się tu, kurwa, urodziłem! – krzyknął nagle. – Tu wychowałem! Na Białorusi! Syn milicjanta i przedszkolanki. A ty? Jesteś inny? – powiedział już spokojniej. – Nie! – Zawiesił na chwilę głos. – Tak, ty jesteś inny. Można być innym. Oleg, jak to się robi?
– Wasia… Nie chciałem cię dotknąć. Masz sporo racji i naprawdę jesteś inny. Dlatego zdecydowałem się zaryzykować i pojeździć z tobą na jednym wózku… no i dać ci to alibi. Dobrze… sprawa Stepanowycza cię obudziła i wyzwoliła w tobie normalnego człowieka – ciągnął spokojnie „Travis”. – Można też przy tym być białoruskim patriotą. Absolutnie można!
– Oleg! Jakim patriotą? O czym ty mówisz? – zareagował z ironią Krupa.
– Ja jestem Białorusinem. Białoruskim patriotą. I są tacy jak ja – odrzekł ostro „Travis”. – Jest nas więcej. Ty tak naprawdę też taki jesteś. Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Ale ja ci to wytłumaczę, tępy łapciu! – Zaśmiali się obaj. – Dzisiaj ci to wyjaśnię i na zawsze odmienię twoje życie…
– Oleg! Przyjacielu ty mój! – Krupa podszedł do „Travisa”, objął go i ucałował w oba policzki. – Ty już odmieniłeś moje życie. Na zdrowie!
Stuknęli się butelkami, wypili do dna i natychmiast otworzyli następne.
– Dobrze wiesz, że jestem ci coś winien, ale i bez tego, co zrobiłeś, byś mnie miał. Chociaż nie wiadomo, czy wtedy poznalibyśmy się bliżej. Patrz, Oleg, jakie to wszystko popierdolone!
„Travis” podszedł do grilla, sprawdził ręką, czy odpowiednio grzeje, i zaczął układać na ruszcie równo przycięte kawałki kiełbasy. Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu, przyglądając się, jak tłuszcz zaczyna powoli wyciekać i przypalać się na rozżarzonych węglach.
Zastanawiał się, kiedy powinien zacząć, by nie przegapić momentu krytycznego, jak pilot, który odrywając maszynę od ziemi, wie, że nie może się już zatrzymać. Wszystko mu mówiło, wiedział to na pewno, że Krupa jest gotowy do werbunku. On w zasadzie już został zwerbowany – krążyło mu w głowie. Ale „Travis” cały czas pamiętał, że nikogo jeszcze nie pozyskał do współpracy z polskim wywiadem. Nie takie były zresztą jego zadania w KGB.
Teraz jednak Krupa mocno ciągnął piwo za piwem i „Travis” zaniepokoił się, że jak tak dalej pójdzie, nie zdąży mu wyłożyć swoich racji albo Wasia nie będzie już w stanie ich zrozumieć i właściwie ocenić.
– Chciałbyś wyjechać na Zachód? – zapytał obojętnie.
Krupa spojrzał na niego świdrującym wzrokiem. Po chwili odezwał się jak gdyby nigdy nic.
– Pewnie, że chciałbym! Ale to przecież bajki. Ty byś nie chciał? Kiedyś sobie nawet tak myślałem, że zwolnię się ze służby, odczekam, aż dadzą mi zgodę na wyjazd zagraniczny, i goodbye! Człowiek jednak jest leniwy. Nie znam języka… – Nadział dwie kiełbaski na widelec i podał „Travisowi”, który przygotował papierowe talerze i musztardę. – Widzisz… ja nigdy nie byłem za granicą. Nawet w Wilnie! Mówią, że to piękne miasto. Bruksela włożyła tam dużą kasę…
– Wasia! Chcesz zrobić coś dobrego dla umęczonej ojczyzny? – przerwał mu „Travis”.
– A co ja, kurwa, cały czas robię?! Męczę tę ojczyznę najlepiej jak potrafię. Przecież pracujemy w KGB, nie?
Wybuchnęli śmiechem. „Travisowi” odpowiadał jego ironiczno-cyniczny humor podlany piwem.
– Dawaj, Oleg! Na zdrowie! Za naszą socjalistyczną ojczyznę i Łukę, naszego niezłomnego prezydenta wszystkich prezydentów Iranu, Wenezueli i Kuby! Towarzystwo… kurwa! – Krupa splunął przez zęby. – Za nas! – Wyciągnął rękę z butelką w kierunku „Travisa”. – I za moją dziewczynę!
– Nic nie mówiłeś, że masz dziewczynę!
„Travis” zrobił szybką analizę, zastanawiając się, czy ten fakt może mieć jakieś znaczenie dla jego planów. Poczuł się jednak dziwnie, stwierdziwszy, że Krupa do tej pory nic o tym nie wspominał.
Jeżeli chce wypić zdrowie swojej dziewczyny, to znaczy, że jest dla niego ważna… Albo robi sobie jaja. Może chce się ożenić, ustatkować… – rozważał z niepokojem.
– Bo nie mam! – Krupa roześmiał się po kozacku. – Ale teraz będę miał! Czas pomyśleć o sobie, Oleg. Koniec z dziewczynami z obserwacji!
„Travis” się rozluźnił. Deklaracja Krupy jak najbardziej mu odpowiadała. Uznał, że czas rozpocząć zasadniczą część rozmowy.
– Ja wcale nie żartowałem, gdy mówiłem, że możesz zrobić coś dla ojczyzny. Pojmujesz, Wasia? – powiedział cicho, lecz zdecydowanie, usiadłszy na kocu. – Chodź! Siadaj tutaj, Wasia! Posiedzimy i pogadamy.
Krupa bez słowa wykonał polecenie. Jakby już wszystko zrozumiał i po prostu nie mógł się doczekać, kiedy zostanie zwerbowany.
A może przeciwnie…? Może właśnie wypatruje najlepszego momentu, by odrzucić moją propozycję? – pomyślał „Travis”. Tak łatwo miałbym przegrać…? To byłby koniec! Jego „nie” będzie dla mnie… dla nas… katastrofą. Nie zgodzi się za samo alibi… nie, nie da się nabrać! Nie może się przecież nie domyślać! Przecież jest wyszkolonym oficerem kontrwywiadu…
Sam już nie był pewny, co ma o tym sądzić ani co powinien teraz powiedzieć. Zauważył, że już od jakiegoś czasu drżą mu ręce. Cały jego prosty plan zachwiał się niebezpiecznie.
Krupa siedział obok i patrzył się na niego, jakby na coś czekał.
„Travis” czuł, że zasycha mu w gardle i że nie może wytrzymać jego wzroku. Mijały sekundy, ale miał wrażenie, że trwa to wieczność.
– Oleg… Dla kogo ty pracujesz? – Krupa w końcu przerwał milczenie.
„Travisowi” pociemniało w oczach, jakby dostał obuchem w głowę. Tego pytania miało nie być! Cała jego pewność siebie rozsypała się nagle jak domek z kart. Przez sekundę mu zaświtało, że Krupa może ma na myśli Służbę Bezpieczeństwa Prezydenta, ale zaraz zrozumiał, że to bezsens. Zaczęła go ogarniać panika.
Przez całe życie przygotowywał się na to pytanie. Ale nawet rozmowa ze Stepanowyczem i to, czego się potem dopuścił, nie miało takiego znaczenia. Krupa odwrócił sytuację i „Travis” nie wiedział teraz, co robić. Nigdy nie przypuszczał, że to pytanie padnie właśnie tak, w takiej formie i w takich okolicznościach. Że będzie zaskoczony jak dziecko. To miało być inaczej!
Zrozumiał teraz Konrada i pojął swoją słabość. Miał wrażenie, że zachłysnął się własną arogancją. Wielki głaz przygniatał mu pierś i nie pozwalał oddychać.
– Mam nadzieję, że nie dla Rosjan…
– Nie! – odpowiedział z pewnym ociąganiem, zanim zrozumiał sens tych słów i dotarło do niego, że przecież wszystko jest w porządku. – Nie! Nie dla Rosjan! Dla… Polaków!
– To dobrze, Oleg. Oni nas lepiej rozumieją. To w końcu nasi bracia…
– Skąd ty… – „Travis” próbował uporządkować rozsypane myśli.
– Po naszym spotkaniu w bani, gdy pomogłeś mi zrozumieć, co się stało, i otrzeźwieć po tym wszystkim, zacząłem się zastanawiać. Także nad tobą… Ty, Oleg, zawsze byłeś inny. To się dało wyczuć. Nie pasowałeś do KGB. Po prostu! Tego tak nie widać od razu. Trzeba ci się bliżej przyjrzeć, porozmawiać, wypić piwo. No, niby jesteś jak każdy Białorusin, ale coś z tobą jest nie tak. Niełatwo to określić… Nie wiem, jak cię widzą inni. Tobie jest bliżej do cywilizacji Zachodu niż naszej… – Krupa mówił ciepłym tonem, bez zadęcia i z przyjaznym uśmiechem.
Wstał, otworzył dwa kolejne piwa i jedno podał „Travisowi”. Sprawiał teraz wrażenie niesamowicie trzeźwego, jakby dotąd nie wypił ani kropelki.
– Ty masz inny system wartości. Inny jest twój stosunek do człowieka… – dodał, gdy już usiadł z powrotem.
„Travis” odbierał jego słowa jak wyciągniętą rękę, ale nie na zgodę, lecz po ratunek. Zdecydował, że od tej chwili będzie się kierował wyłącznie intuicją.
– Podjąłem współpracę z polskim wywiadem osiem lat temu – oznajmił. – Chciałem coś zmienić w tym kraju…
– Byłeś jeszcze na studiach?
– Tak. Byłem wówczas bardzo radykalny…
– Chyba nie należałeś do Żubra? – zapytał z niechęcią Krupa.
– Nie. Nie należałem do żadnej organizacji. Uznałem wówczas, że sprawami wewnętrznymi powinni się zająć inni. Dużo czytałem o sytuacji w Polsce za Solidarności. Wiedziałem, że Polska mogła odzyskać wolność tylko dzięki pomocy Zachodu. To jasne!
„Travis” powoli zaczynał realizować przygotowaną wcześniej strategię. Od początku wiedział, że nie może powiedzieć Krupie, iż jest nielegałem, obywatelem polskim od urodzenia i kapitanem wywiadu. Dla oficera kontrwywiadu mogłoby to być trudne do zaakceptowania z czysto ambicjonalnych powodów. Kalkulował sobie w duchu, że prawdziwa męska przyjaźń, jaka zrodzi się między nimi nad trupem Stepanowycza, powinna pomóc Krupie w podjęciu właściwej decyzji.
– Z tego mojego radykalizmu zrodził się pomysł, by pójść na całość. Pomóc Warszawie, Brukseli, Waszyngtonowi odpowiednio się ustosunkować do tego naszego reżimu. Rozumiesz? Wydawało mi się, że będę takim samotnym Bondem albo jakimś Robin Hoodem…
– Patrz, Oleg! Ilu może być u nas takich jak ty?! A myśmy tak naprawdę ani jednego nie złapali… – skomentował jego słowa Krupa i wstał po następną porcję kiełbasy. – Chcesz jeszcze?
– Znajdź mi taką dobrze wysmażoną. – „Travis” położył się na wznak i zamknął na chwilę oczy.
– Czyli do KGB wstąpiłeś, kiedy już pracowałeś dla Polaków? I co… nie żałujesz? Zwerbowali cię? Jak to było? Opowiesz? – dopytywał się Krupa.
– Nie żałuję! Ani trochę! Myślę, że zrobiłem dla kraju więcej niż setki pseudopatriotów czy opozycjonistów, żyjących wygodnie z zachodnich dotacji i wmawiających światu, że Białoruś to czy Białoruś tamto… – „Travis” powiedział tak, by mocniej się uwiarygodnić w oczach Krupy.
Doskonale wiedział, że nawet sfrustrowany, marzący o wolności i wrogi Łukaszence młody kagiebowiec wciąż ma sowiecką mentalność i jest na tyle zindoktrynowany, iż nie zrozumie sympatii dla opozycji.
– Nie zostałem zwerbowany. Sam się zgłosiłem. Kiedyś ci wszystko opowiem. Oczywiście tyle, ile można… rozumiesz chyba?
– Jasne, Oleg!
Krupa siedział dotąd obok „Travisa”, ale teraz zmienił miejsce, bo zachodzące ostre słońce świeciło mu prosto w twarz. Przez chwilę obserwowali grupę rozbawionej młodzieży grającej w siatkówkę. Obaj milczeli, jakby z największą starannością przygotowywali to jedno najważniejsze zdanie, które powinno zabrzmieć po tym, co już sobie powiedzieli. Można by pomyśleć, że zastanawiają się, który powinien wygłosić je pierwszy.
– To co robimy? – odezwał się wreszcie Krupa i „Travisowi” ulżyło. – Teraz musisz mnie dokładnie poinstruować. Nie będziesz miał ciężko, nie muszę się uczyć szpiegowskiego rzemiosła. Masz gotowca! Powiedziałem wcześniej, że jestem ci coś winien… ale… nie zrozum mnie źle… nie robię tego dla ciebie ani za twoją namową. Ja też chcę się czymś przysłużyć temu krajowi.
Krupa złożył deklarację, na jakiej „Travisowi” bardzo zależało, jakiej ten oczekiwał. Brzmiała szczerze i z całą pewnością Krupa chciał coś zrobić dla Białorusi, tym bardziej że jako oficer KGB dobrze wiedział, że jego kraj działa wadliwie. Ale przede wszystkim chciał coś zrobić dla siebie. I cokolwiek by opowiadał, to właśnie tak było! Wydawało się to tak naturalne, że „Travis” nie przywiązywał do tego większej wagi. Zdecydował się i teraz tylko to się liczyło.
– Wszystko po kolei, Wasia! Cieszę się, że nie musiałem cię nakłaniać ani ci tłumaczyć, że to jest twoja wewnętrzna decyzja i tak dalej. W zasadzie nie muszę ci niczego wyjaśniać… gdybym to zrobił, obraziłbym cię jako zawodowca… ale w naszej robocie, nawet w duecie, musi być jedna osoba, która kieruje…
– To oczywiste! – wtrącił Krupa.
– Która kieruje! Kieruję ja! Pracujemy razem, planujemy, dyskutujemy, zastanawiamy się… Ale decyduję ja!
Z napiętej twarzy Krupy „Travis” wyczytał gotowość do pełnej dyspozycyjności.
– Jest też uboczna, ale ważna strona tej współpracy. Żeby sprawnie i odpowiedzialnie wykonywać robotę, musisz czuć się zabezpieczony finansowo… I będziesz! O to się nie martw!
Delikatnie uniesione kąciki ust Krupy potwierdzały narastające w „Travisie” przekonanie, że całkowicie panuje nad sytuacją. Wypełniała go jednak gorycz rozczarowania, że rozmowa z Krupą nie przebiegła tak, jak sobie zaplanował, że spanikował przy swoim pierwszym prawdziwym werbunku. Ale najgorsze było to, że tak naprawdę to Wasia zwerbował jego, a nie on Wasię.
– Oleg! – Krupa uniósł butelkę z piwem. – Za nas!
– Za nas! – powtórzył „Travis”.
– I za Łukaszenkę – dorzucił Wasilij, a widząc zdziwione spojrzenie przyjaciela, wyjaśnił: – Przynajmniej dzięki niemu Białorusini nie muszą jechać do Czeczenii.
Zaczynało zmierzchać. Wieczór był ciepły. Nawet nie zauważyli, kiedy nad wodą mocno się przerzedziło. Gdzieniegdzie siedziały jeszcze pojedyncze osoby i kilkuosobowe grupy. Przenieśli się na wolną ławkę nad brzegiem. Ostra czerwień zachodzącego słońca zmieniała odcienie. Jezioro przecinała grupa turystów w kajakach.
– Od dzisiaj się nie znamy! Później ci powiem, jaki obowiązuje między nami system łączności. Na razie musisz wyczyścić nasze bilingi telefoniczne z ostatniego tygodnia. Swój i mój!
– Nie ma problemu. Mogę to zrobić z łatwością. W MTS i BeST siedzą nasi ludzie. To moi kumple.
– Trzeba będzie pilnie zorganizować czyste telefony komórkowe i karty SIM. Zajmiesz się tym? Ja nie mam możliwości stuprocentowego sprawdzenia telefonów. Nie możemy ryzykować! Tym bardziej że w najbliższych dniach… będziemy mieli pilną robotę.
– Już?! – niemal wykrzyknął Krupa, bardziej pobudzony alkoholem niż słowami „Travisa”.
– Tak bywa… Dlatego spieszyłem się trochę z tą rozmową. Bardzo na ciebie liczę, Wasia. Ale o tym za chwilę. Poradzisz sobie z tymi telefonami? W kontrwywiadzie to powinno być łatwiejsze.
– Myślę, że najlepiej użyć prawdziwych telefonów i kart wykorzystywanych do autentycznych spraw operacyjnych. – Krupa zamyślił się na chwilę. – Mam agentkę w ambasadzie brytyjskiej, pseudonim „Tola”. Taka pomoc konsularno-językowa. Prawdziwa białoruska piękność… Znasz te klimaty, nie? No i „Tola” prowadzi za kutasa małego ryżego Anglika, swojego szefa. Oczywiście jego żona w Londynie o niczym nie wie. Nawet o tym, że „Tola” jest tam teraz na półrocznym kursie językowym. Jacy ci Anglicy są durni!
– Faceci są durni! – przerwał mu „Travis”. – Szczególnie ci, którzy myślą kutasem. Zajmiemy się tą sprawą później. Co z tym telefonem?
– Nic! Sprawa prosta. „Tola” miała specjalny telefon do kontaktów ze mną. Dwa aparaty i numery. W pełni zabezpieczone w sieci… z oczywistych powodów. Mam nad nimi pełną operacyjną kontrolę i nikt nie może nic zrobić bez mojej zgody. Bilingi są ściśle tajne i w jednym egzemplarzu… i są w mojej szafie.
– Świetnie! O to mi chodziło! – ucieszył się „Travis”. – Pod latarnią najciemniej. Teraz, gdy będziemy wracać, podjedziemy po nie do firmy, dobrze? Łączność to podstawa…
– Nie! Załatwimy to jutro… Co to za robota, Oleg? – Krupa był wyraźnie zainteresowany.
„Travisowi” spodobała się jego inicjatywa i pomysłowość w sprawie telefonów. To dobrze wróżyło na przyszłość.
Wokoło było już zupełnie pusto, więc obaj podnieśli się jak na komendę, podeszli do brzegu i pozbyli się męczącego ucisku na pęcherz.
– Przynieś jeszcze po piwie – zarządził Krupa, kiedy wrócili na ławkę.
– Na terenie twierdzy brzeskiej zakopane jest od czterdziestego pierwszego roku archiwum z tajnymi materiałami NKWD. – „Travis” rozpoczął drugą część spotkania. – Dokładnie nie wiem, co tam jest, ale Polakom bardzo na tym zależy. Zrobią wszystko, żeby zdobyć to przed Rosjanami…
– Archiwum? Mówisz poważnie? – Krupa był szczerze zdziwiony.
– Czego nie rozumiesz, Wasia? To są sprawy, które mogą mieć i dzisiaj ogromne znaczenie. Poza tym jeżeli tak bardzo zależy na tym Polakom i Rosjanom, to pewnie jeszcze bardziej zależałoby Łukaszence, gdyby o tym wiedział. Nie?! – „Travis” użył prostego chwytu, pewny, że tym sposobem wywrze na Krupę najmocniejszy wpływ. I nie pomylił się!
– Oczywiście, że rozumiem! Co mam nie rozumieć… Co miałbym zrobić? Mamy wykopać to archiwum czy co? Ciekawa sprawa!
– Ogólnie rzecz biorąc, tak! Ale plan jest znacznie bardziej skomplikowany. Najpierw musisz mnie uważnie wysłuchać. – „Travis” też już czuł szum w głowie od wypitego piwa. – Tylko… nie przerywaj! Postawię ci pytania i podsunę rebusy do rozwiązania. Co się da, omówimy jeszcze dzisiaj. Reszta zostanie do przemyślenia na jutro… Okay?
– Nie nudź, dawaj do przodu…
– Nasz plan musi być gotowy do jutrzejszego wieczora.
„Travis” dobrze czuł się w tej roli, a Krupa w swojej.
39
Misza Popowski zebrał swój pięcioosobowy zespół, powołany wyłącznie dla potrzeb operacji „Klaun”. Kryptonim wymyślił Witalij Bobriukow, który został też automatycznie zastępcą szefa. Imponowało mu to, bo w zespole byli oficerowie o dużym doświadczeniu, uczestniczący wcześniej w niejednej akcji specjalnej. Batyszkin, mimo że nie ukończył jeszcze czterdziestki, miał już na koncie kilka własnych operacji za granicą, a przy wielu asystował. Sporo mówiło się o jego wyczynach na Bałkanach i Bliskim Wschodzie, ale nigdy nic konkretnego. On sam też nic nie mówił. Mit żył swoim życiem i wszyscy wierzyli, że to prawda. Tym bardziej że od czasu do czasu pojawiali się rzekomi świadkowie jego wyczynów. A dla Witalija jasne było, że Popowski pracuje tylko z najlepszymi.
Wszyscy wstali, kiedy szef wszedł do dużego pomieszczenia konferencyjnego bez okien w siedzibie SWZ w Jaseniewie. Położył przed sobą teczkę, usiadł i skinął głową. Zajęli miejsca wokół stołu, przy którym mogło usiąść co najmniej trzydzieści osób. Ściany zakrywały ogromne różnokolorowe mapy, ale na centralnym miejscu, za plecami Popowskiego, wisiała największa – Federacji Rosyjskiej. Z teczki wyjął skoroszyt, który przez chwilę uważnie przeglądał.
Bobriukow siedział naprzeciwko i patrzył na mapę Rosji. Patrzył na mapę, ale myślał o Kasi w Warszawie. Po chwili jednak mapa przyciągnęła jego uwagę bardziej niż marzenia.
Towarzyszyła mu przez całe życie. Była wszędzie, w każdej szkolnej sali, ważniejszym urzędzie, była na dworcach kolejowych i uniwersytecie, raz widział ją nawet w toalecie na Krymie. Była najbardziej powalającym symbolem władzy radzieckiej.
Taka mapa musi uczyć pokory – pomyślał Witalij. Sama z siebie już mówi: „Człowieku, nie ma nic większego na ziemi… więcej, nic potężniejszego niż Rosja!”. Nawet Moskwa jest taka mała, gdzieś tam na lewo. Szkoda, że nie leży w środku kraju. Byłoby idealnie! I jeszcze ten kształt, wprost doskonały… Chociaż trochę ubyło, teraz jest może jeszcze piękniejszy… bo… jesteśmy sami…
– Witam was! – Głos Popowskiego brutalnie wyrwał Bobriukowa z rozmyślań i wyraźnie ożywił pozostałych. – Posłuchajcie uważnie! Praktycznie w dniu dzisiejszym rozpoczynamy operację „Klaun”. Rano dostaliśmy kopię planu, który wskazuje, gdzie w twierdzy brzeskiej ukryte jest archiwum, oraz opis, a w zasadzie coś w rodzaju protokołu przesłuchania, niejakiego Zubowa, ale to nie ma dla sprawy zasadniczej wagi. Najważniejsze jest jednak to, że nasz specjalista, który miał możliwość zbadania oryginalnego dokumentu, ustalił z dużym prawdopodobieństwem, iż jest on prawdziwy. Nie mógł tego, niestety, stwierdzić na sto procent… Tak czy inaczej mamy formalną podstawę do rozpoczęcia działania. Ryzyko, że Polacy chcą nas w coś wkręcić, jest teraz mniejsze. Jak wygląda stan naszych przygotowań? Zaczynaj, Wasia!
– Wraz z Andriejem Batyszkinem przeprowadziliśmy rozmowę z naczelnikiem Wydziału Białoruskiego naszej służby. Także z pułkownikiem Worobjowem z Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Otrzymaliśmy zapewnienie, że agentura, zarówno SWR, jak i FSB, będzie do naszej dyspozycji. Możliwości, można powiedzieć, są w tym względzie nieograniczone…
– Nie do końca! – przerwał Batyszkin. – Możliwości są niemałe, ale nie nieograniczone. Przede wszystkim mamy dobre wejścia do KGB w Mińsku. W Brześciu też. Podobnie sprawa ma się z GRU. Natomiast źródła, które są w Służbie Bezpieczeństwa Prezydenta, wydają się co najmniej mało wiarygodne. Podobnie rzecz ma się z milicją białoruską, której nie można zaufać – zakończył Batyszkin.
– No tak! Tak właśnie jest! – kontynuował Bobriukow. – Wygląda na to, że będziemy musieli oprzeć się na agenturze w KGB. Do tej pory nie mogliśmy ujawnić, jakiego rodzaju operację będziemy prowadzić na Białorusi, toteż wyniki naszych rozmów są jeszcze mało konkretne. Czekaliśmy na oficjalną zgodę…
– Już jest! – rzucił krótko Popowski.
– Nasi najlepsi i sprawdzeni ludzie są w Wydziale Kontrwywiadu KGB w Mińsku…
– Ich naczelnik, pułkownik Stepanowycz, został niedawno zamordowany! – Popowski był wyraźnie poruszony. – Jaja sobie robicie?!
– Tak tylko mogłoby się wydawać! Zresztą jedno z drugim nie ma nic wspólnego – wtrącił Batyszkin. – Stepanowycz nie był naszym agentem, ponieważ wiedzieliśmy, że to skorumpowany i niegodny zaufania człowiek. Ale właśnie z tego powodu znajdował się pod naszą kontrolą. Musieliśmy wiedzieć, co robi, czy nie szkodzi interesom Rosji na Białorusi. Czy nie sprzedał się Amerykanom albo Polakom. Okazało się jednak, że szkodził wyłącznie urzędowi podatkowemu, zajmując się kontrabandą…
– To są informacje Wydziału Białoruskiego czy FSB? – zapytał Popowski.
– Nasze! – odpowiedział tym razem Bobriukow, bo chciał dać dowód, że uczestniczył we wszystkich rozmowach.
– Jeżeli ten Stepanowycz zajmował się, jak rozumiem, przemytem na polskiej granicy, to musiał mieć swoich ludzi w Służbie Celnej i wśród wysokich urzędników w Mińsku, czyż nie? I w tamtejszej mafii… Towarzysze wywiadowcy Federacji Rosyjskiej… ruszcie głową! – Popowski był coraz bardziej spięty. – Czy myślicie, że Polacy o tym nie wiedzą? Mają doskonałe rozpoznanie, co się dzieje na Białorusi, nie gorsze niż my, a już na pewno w strefie przygranicznej, w Brześciu. Szef kontrwywiadu zajmuje się przemytem i myślicie, że oni o tym nie wiedzą?! Wiedzą doskonale! To wymarzona sytuacja dla każdej służby! – Popowski mówił ostro i z wyrzutem, aż Bobriukow poczuł się skopany. – Trzeba wam to tłumaczyć?! A jeżeli Stepanowycz pracował dla Zachodu, to ta cała nasza, jak mówicie, najlepsza agentura jest widoczna jak karpie w kałuży. Jedyna nadzieja, że i oni takiego ścierwa nie chcieliby wziąć…
– Nasi w Wydziale Białoruskim tak właśnie uważają. – Znów głos zabrał Batyszkin, który nie przejął się reprymendą. – Nie było żadnych oznak, że dla kogoś pracuje. Kilka razy próbowaliśmy usunąć go ze stanowiska, ale miał mocne plecy u Łukaszenki. Zresztą o jego ciemnych interesach wszyscy wiedzieli, nawet się z tym nie krył. Dobrze zarabiał. Ile mógłby zarobić u Amerykanów czy Niemców?! Za duże ryzyko! Tego Łukaszenka by mu nie darował. Stepanowycz oddawał gdzie trzeba działkę z przemytu i interesy się kręciły. Obserwowali go i pilnowali dwaj nasi oficerowie. Nadal tam są. Jeden siedział z nim w tym biznesie…
– No dobrze. Przyjmijmy, że wszystko jest okay. – Popowski zmienił ton. – Rozumiem, że bierzemy ich do tej roboty, czy tak?
– Tak. Oprócz tego mamy do pomocy kapitana KGB z Brześcia i naczelnika Straży Granicznej. Obaj sprawdzeni i lojalni. Byli już przez nas wykorzystywani w ostrych operacjach…
– W takim razie, Witalij i Andriej, możliwie jak najszybciej pojedziecie do Mińska i na miejscu przygotujecie nasze działania. Białorusini nie mogą wiedzieć, że szukamy archiwum. Zresztą najpierw trzeba im się dobrze przyjrzeć. Musicie ich sprawdzić!
– Nie da się przed nimi ukryć, że chcemy kopać na terenie twierdzy, bo przecież bez ich pomocy tego nie zrobimy. To oczywiste! – włączył się w końcu Bobriukow.
– Może powiemy im, że musimy zabrać specjalne… jakieś nadzwyczaj tajne, eksperymentalne urządzenie elektroniczne do podziemnego nasłuchu Polaków? – zaproponował Batyszkin.
Sala wypełniła się gromkim śmiechem.
Popowski pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Miejmy nadzieję, że uwierzą. Im bardziej nieprawdopodobne tłumaczenie, tym łatwiej w nie uwierzyć. Trzeba je tylko odpowiednio opakować i sprzedać. Udaje się wtedy czasami wcisnąć największe idiotyzmy. Ale Białorusini to jednak nie idioci! Pamiętajcie! – Popowski zamknął temat, wciąż się śmiejąc. Najgłośniej śmiał się jednak Bobriukow. – Przyjadę do Mińska na początku przyszłego tygodnia. Mam nadzieję, że będziecie już ze wszystkim gotowi. Natomiast ty, Tatiano, i Kola zajmiecie się analizą planu twierdzy. Zebraliście już wszystkie mapy i dokumenty? – zwrócił się do milczących do tej pory oficerów po drugiej stronie stołu.
– Jesteśmy gotowi, towarzyszu naczelniku! – odpowiedziała, wstając, szczupła, wysoka i piegowata Tatiana o rosyjskim perkatym nosku. – Potrzebujemy tylko planu i będziemy gotowi pojechać do Brześcia, żeby przeprowadzić wizję lokalną.
– Oto wasz plan!
Popowski wstał, przeszedł uroczyście przez pokój i wręczył Tatianie cienki skoroszyt.
40
Konrad czekał na Sarę, która właśnie przyszła i rozpakowywała się w swoim pokoju. Łyknął już dwie kawy, ale wciąż szumiało mu w głowie. Dziwił się trochę, bo przecież nie wypił wczoraj dużo. Na wszelki wypadek przyjechał jednak metrem.
– Widziałeś? – zapytała Sara, gdy tylko weszła do pokoju. – Marcin jest w marynarce, koszuli i krawacie! Rano! Czy coś się stało pod moją nieobecność?
– Rzeczywiście! Kiedy dawał mi przez szybę znaki, że chce porozmawiać, czułem, że jest z nim coś nie tak! – rzucił z autentycznym zdziwieniem. – Kazałem mu poczekać… – Podszedł i objął ją na przywitanie. – Cześć. Trochę się o ciebie martwiłem. Miałaś jakieś problemy z telefonem?
– Nie! Wszystko w porządku. Zagapiłam się przez chwilę… zapomniałam włączyć. Spotkałam takich fajnych studentów…
– Okay! Nie ma sprawy! – skwitował Konrad. Wyczuł w jej głosie, że wydarzyło się coś, o czym nie chce mu powiedzieć. Na tyle dobrze znał Sarę, że był absolutnie pewien, iż cokolwiek to było, nie miało nic wspólnego z pracą. – Opiszesz wszystko w raporcie…
– Chyba teraz nie zdążę – wtrąciła z przekonaniem. – Raport z tego wyjazdu będzie musiał poczekać.
Konrad spojrzał na nią z zaciekawieniem. Uśmiechnęła się ni to tajemniczo, ni to filuternie. Zrozumiał ją natychmiast i przysiadł na biurku.
– „Travis”? Mów!
Wiedział… był pewien, że ten chłopak im się przyda, a teraz, patrząc na rozpromienioną Sarę, nie miał już wątpliwości.
– „Travis” spisał się wyśmienicie. To twardy zawodnik, ale… chce wracać.
Konrad aż wstał z biurka.
– Co się dzieje?!
– Normalne zmęczenie materiału… po prostu ma już dość! Czegoś nie rozumiesz?! – Sara była trochę podenerwowana. – Porozmawiamy o tym później, okay? Obiecałam mu, że po tej operacji go wycofujemy i że uruchamiamy już procedurę eksfiltracyjną oraz łączność specjalną. Pilnie muszę jechać do Mińska i spotkać się z nim raz jeszcze.
– Wszystko rozumiem. Zdajesz sobie sprawę, że jego wycofanie to skomplikowany proces?
– Radeczku…
– Nie możemy tego zrobić bez zgody kierownictwa…
– To twój problem, jak ją uzyskasz. Tak czy inaczej „Travis” wraca!
Konrad zrozumiał, iż przeciąganie tej dyskusji nie ma sensu, zwłaszcza że całe przedsięwzięcie w Brześciu to praktycznie samowolka.
– Saro, załatwię sprawę z „Generałem”. Nie ma żadnego problemu! Ja wszystko rozumiem! Trochę mnie zaskoczyłaś i muszę pozbierać myśli… Chyba cię to nie dziwi? – Usiadł w fotelu za biurkiem i przygryzł dolną wargę. – Dobrze! Za chwilę powołamy zespół, który zajmie się eksfiltracją „Travisa” – odezwał się po zastanowieniu. – Wszystkie jego dokumenty są u ciebie? Przygotuj je!
– Zleć M-Irkowi, by natychmiast uruchomili łączność specjalną z „Travisem” – wtrąciła Sara.
Konrad wezwał przez interkom Irka.
– Zanim przyjdzie, powiedz mi…
– Pamiętasz szyfrogram z Rygi o zabójstwie wyższego oficera KGB? – weszła mu w słowo Sara. A gdy skinął głową, wyjaśniła: – To pułkownik Stepanowycz z kontrwywiadu KGB. Został zamordowany na klatce schodowej swojego domu.
– Poważna sprawa – rzucił. – Już wiem, o co chodzi…
– Ciepło… ciepło, naczelniku! Dochodzenie w tej sprawie prowadzi Służba Bezpieczeństwa Prezydenta na osobiste polecenie Łuki.
– Dostali szansę dobrania się do skóry kierownictwu KGB i generałowi Krawczence…
– Czyli, Radeczku… będą prześwietlać każdego oficera, który miał kontakt ze Stepanowyczem. „Travis” go znał i wszyscy o tym wiedzieli. Nie możemy liczyć na to, że prześwietlenie nic nie wykaże. Nie ma czegoś takiego jak idealny życiorys nielegała…
– Tylko trzeba najpierw wiedzieć, który to…
– Teraz rozumiesz, dlaczego chce wracać. – Sara patrzyła Konradowi prosto w oczy. Po chwili opuściła na moment wzrok i delikatnie pokiwała głową. – Ta sytuacja wyczerpała go psychicznie. Bardzo martwi się o Popowów… Nie mamy dużo czasu!
Trzaskając zapalniczką Zippo głośniej niż zwykle, zapaliła drugiego papierosa. Przez jakieś dwie minuty siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, każde ze swoimi myślami. Konrad wyglądał na prawdziwie przejętego sprawą kapitana Igora Szaniawskiego, ale chciał już przejść do rzeczy.
– Czy „Travis” ma jakiś pomysł na zdobycie archiwum?
– Wszystko dobrze się złożyło. Pomysł jest! – z optymizmem w głosie zaczęła Sara. – Szczęście w nieszczęściu… Pomysł możliwy do realizacji, ale pod warunkiem, że potem wycofamy chłopaka z Mińska. Jest jednak coś jeszcze…
– Co?
– „Travis” sam nie jest w stanie nic zrobić…
– Saro…
– Pracuje przecież w logistyce, a do tej roboty potrzeba kogoś z pionu operacyjnego. – Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech, który miała wyćwiczony na takie okazje, i Konrad wiedział już, że jest dobrze, bo korzystała z niego wyjątkowo rzadko. – Przy sprawie tego Stepanowycza „Travis” ugotował młodego kapitana kontrwywiadu w Mińsku… niejakiego Wasilija Krupę. Stepanowycz zajmował się od dawna kontrabandą, między innymi przemytem papierosów…
– Pamiętam! – niemal wykrzyknął Konrad. – Pamiętam! Gdzieś… były informacje agenturalne na jego temat.
– Dobrze pamiętasz. Stepanowycz wciągnął do interesu Krupę, by mieć alibi, a Krupa marzył o nowym samochodzie i potrzebował kasy, zresztą… przełożonym się nie odmawia, prawda?
– Prawda!
– W dzień zabójstwa Stepanowycza Krupa i dwóch wysokich rangą celników piło w mieszkaniu konspiracyjnym. Oblewali jakiś duży biznes.
– A… skąd „Travis” o tym wiedział? Od Krupy? – zdziwił się Konrad.
– Mówi, że podpuścił Krupę i ten sam się wysypał. „Travis” dał mu alibi na wieczór, kiedy zginął Stepanowycz…
– Poczekaj! Czegoś nie rozumiem…
– Czego nie rozumiesz?! Po prostu zagrał na jego emocjach… bo i tak prędzej czy później bezpieka dopadnie celników, całą tę przemytniczą bandę, a wtedy wszystko będzie jasne. Rozumiesz już?
– No… nie bardzo! „Travis” zwerbował Krupę, bo… jak? Mam nadzieję, że ten Krupa nie zabił swojego szefa?
– Nie rozumiesz! Czy ja powiedziałam, że zwerbował? Powiedziałam, że ugotował!
Zdziwione spojrzenie Konrada nie pozostawiało złudzeń, że potrzebne są dalsze szczegóły.
– Nie wiadomo, kto rozpłatał towarzysza pułkownika, ale Krupa bał się, że jeżeli szybko nie znajdą prawdziwych sprawców… albo znajdą nie tych co trzeba… to wrobią w to jego. Poza tym Krupa lubi kasę i tak dalej, podobno ma nawet jakieś polskie korzenie.
– No… Teraz rozumiem, dlaczego „Travis” dał mu alibi – powiedział z przekonaniem Konrad.
– To nie jest tak, że to alibi załatwia sprawę, nie… Obaj tylko zyskali trochę na czasie. Krupa odkrył się przed „Travisem” i okazał gotowość do współpracy. Oczywiście nie ma pojęcia, kim jest „Travis”… to znaczy Popow… to znaczy „Travis”. Dowie się tego dokładnie dzisiaj! – ciągnęła Sara.
– Tylko nie mów, że…
– Powie jedynie, że jest polskim agentem… od lat… pracuje z pobudek ideowych i takie tam… Rozumiesz, ani słowa, że jest oficerem. – Sara przerwała na chwilę, zgasiła papierosa i nalała sobie wody do szklanki.
– Nalej i mnie. – Konrad podstawił swoją. – No i co dalej?
– Prawdę mówiąc, jest coś dziwnego w opowieści „Travisa”. Nie wiem jeszcze co, ale czuję, że ta jego psychologiczna rozgrywka wokół Krupy, którą mi zrelacjonował, przebiegła zbyt łatwo. Igor wygląda chwilami, jakby miał objawy załamania psychicznego. Czy w takim stanie mógłby się skoncentrować na tak trudnej akcji? Znam go dobrze i nie mam powodów, by mu nie ufać… ale…
– Saro! – wtrącił Konrad. – Ufamy „Travisowi”. Oczywiście, że mu ufamy! Co do tego jesteśmy zgodni. Tak jak ufamy sobie i każdemu innemu oficerowi. Inaczej ta praca nie miałaby sensu. Problem w tym, że w pewnym momencie nielegałowie zaczynają żyć własnym życiem, które jest kopią życia, ale oni o tym nie wiedzą. Wydaje im się, że rozróżniają rzeczywistość i fikcję, że nad tym panują. Ale prawda jest inna. Nie panują! Oba światy zaczynają im się mieszać. Dlatego wolę „Travisa”, który potrafi powiedzieć „dość!”, bo to świadczy, że nie zwariował, niż takiego, który tkwi w tym świecie szczęśliwy. – Konrad zamilkł na kilkanaście sekund. – Co proponuje „Travis”? – zapytał, jakby to, co powiedział przed chwilą, było tak oczywiste, że nie wymagało jej komentarza.
Sara nie zdążyła odpowiedzieć, bo do pokoju wszedł Irek. Konrad wydał mu krótkie polecenie nawiązania łączności specjalnej z „Travisem” zgodnie z od dawna przygotowanym planem. Irek skinął głową na znak, że wszystko jasne, i wyszedł bez słowa.
– „Travis” na razie nie proponuje niczego konkretnego. Uważa natomiast, że jeżeli Krupa pójdzie na całość i zgodzi się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, powodzenie jest niemal gwarantowane. Załatwić to może tylko on. Idea mi się podoba, ale diabeł tkwi w szczegółach. „Travis” będzie to wiedział dopiero wtedy, gdy zwerbuje Krupę… Jeżeli mu się uda…
– To ma być dzisiaj, tak? – zapytał Konrad, by się upewnić. – Idea dobra, ale ma krótkie nogi. KGB szybko się zorientuje, że coś tu nie gra…
– Otóż to! – Sara uniosła palec wskazujący. – Musimy eksfiltrować nie tylko „Travisa”… musimy zabrać też tego Krupę z Białorusi – dodała niepewnym głosem, gdyż wiedziała, że bez odpowiedniego przygotowania wywiezienie Krupy nie będzie łatwe.
– To będzie problem! – zareagował Konrad, czytając w jej myślach. – Cóż! Nie mamy chyba wyjścia. Trzeba zatem pilnie zacząć przygotowania. Potrzebne będą dla niego dobre lewe papiery. Nie będę się teraz zastanawiał, co z nim później zrobimy, ale może przyda nam się oficer kontrwywiadu KGB.
– Według „Travisa” gość ma nóż na gardle. Musi uciekać! Zresztą ponoć ma już dość reżimu…
– Mówiłaś, że Krupa tego feralnego wieczoru pił ze Stepanowyczem i celnikami – przerwał jej Konrad, powracając do wcześniejszego wątku. – Dobrze cię zrozumiałem?!
– Dobrze! A co…?
Konrad wstał i energicznie podszedł do swojej szafy pancernej.
– Mam chyba coś ciekawego. Teraz mi się to przypomniało…
Po chwili poszukiwań wyjął dokument wydrukowany na czerwonym papierze i podał go Sarze.
– Zobacz! To jest informacja Mosadu sprzed kilku tygodni. Uzyskana pewnie od jakiegoś ich agenta w Moskwie. Dokument dotyczy oceny rosyjskiego wywiadu, ogólnie stopnia korupcji w KGB i administracji prezydenta. Powinien tu być fragment dotyczący białoruskiej Służby Celnej… Przeczytaj to! To wszystko jest ze sobą ściśle powiązane: struktury, ludzie, mafia…
Konrad przerwał na chwilę, by Sara mogła spokojnie zapoznać się z dokumentem. Jednak zanim zdążyła go choćby przejrzeć, zmienił miejsce i usiadłszy obok niej na fotelu, zaczął mówić z ledwo wyczuwalnym podnieceniem:
– To niesamowite! Myślałem, żeby zrobić coś podobnego. A „Travis” podpowiedział mi, jak to zrobić! Ale, co najważniejsze, wskazał nam chyba odpowiednie narzędzia. Ten Krupa ma kontakt z mafią celną… czy tak zrozumiałaś „Travisa”?
– Specjalnie tej kwestii nie badałam. Ale z jego wypowiedzi wynika, że to oczywiste. Przecież pił z nimi tego wieczoru.
– Też muszą być teraz nieźle ob… wystraszeni…
– Dostał kasę… to nie mogło być pierwszy raz. Muszą mieć do niego zaufanie. Nawet jeżeli był przydupasem Stepanowycza. W tym środowisku są określone zasady i, jak widać, można łatwo dać gardło.
– M-Irek przygotowali doskonałą kopię planu ukrycia archiwum na terenie twierdzy brzeskiej. Podprowadzili nawet odpowiedni papier z Biblioteki Narodowej. – Sara spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Wczoraj rano oddałem cały pakiet dokumentów szefowi, który przy mnie zadzwonił do Małeckiego. Podobno IPN już się niecierpliwił. Teraz trzeba czekać! A w zasadzie musimy teraz zanęcić Rosjan. I zrobimy to przez „Travisa”, a właściwie przez Krupę…
– Co powiedziałeś szefowi? Że się przygotowujemy? Wykazywał jakieś głębsze zainteresowanie?
– Owszem! Jak zwykle chciał powiedzieć coś mądrego i nie mogłem go zrozumieć… – Oboje się roześmiali. – No nie! Zrozumiałem około dwudziestu procent. Czasami jak go słucham, to myślę, że ze mną jest coś nie tak. Ale jak ciebie słucham, to nie mam tego problemu.
– Kiedyś obserwowałam go na naradzie i miałam wrażenie, że to jakiś parodysta. Wiesz, taki z HBO na stojaka. Ale to nie jest Monty Python! Niestety!
– Dajmy mu spokój – rzucił zupełnie już poważnie Konrad. – Zastanówmy się teraz nad scenariuszem działań w Brześciu. Mamy dwie operacje: akcję „Travisa” i Krupy, czyli wydobycia archiwum, i drugą, czyli wypuszczenia Rosjan i Białorusinów na siebie. Zdobędziemy w ten sposób również potwierdzenie, czy siedzi u nas ruski kret. Może nawet uda się skurwysyna namierzyć… – Przerwał na chwilę i znów wezwał przez telefon Irka. – Zapomniałem o czymś!
Irek pojawił się natychmiast.
– Co z tym magnetometrem? – zapytał ostro Konrad.
– Mamy go u siebie. Właśnie testujemy – beznamiętnie odparł Irek.
– Nie mogłeś mi tego od razu powiedzieć?! Gdzie go zdobyliście? – W jego głosie słychać było nutę satysfakcji.
Irek wzruszeniem ramion pominął pierwsze pytanie i od razu przeszedł do drugiego.
– Nie zdobyliśmy, tylko pożyczyliśmy z Instytutu Geofizyki PAN. Rachunek w przygotowaniu. Spora kwota. To najnowocześniejszy magnetometr protonowy. Kosztuje ponad dwieście tysięcy dolarów. Wygląda prawie jak normalny laptop. Opracowujemy właśnie instrukcję obsługi, taką w sam raz na poziomie ucznia gimnazjum.
Irek zakończył i stał, czekając na reakcję szefa.
– Dzięki! Na was można polegać! – rzucił jak zwykle Konrad i poczuł zawstydzenie, że wcześniej na moment w nich zwątpił. – Przyjdziemy do was później, to nauczycie Sarę obsługi.
Irek w typowy dla siebie sposób po prostu odwrócił się i wyszedł.
– Magnetometr to urządzenie pozwalające dokładnie zlokalizować przedmioty znajdujące się pod ziemią poprzez badanie obrazu pola magnetycznego. Używają tego archeolodzy – wyjaśnił Konrad Sarze, wyraźnie zdziwionej jego rozmową z Irkiem. – No wiesz… to taki wykrywacz metali.
– Rozumiem. Dobry pomysł! Ruszamy do przodu z tą sprawą. – Była już trochę zniecierpliwiona. – Ale teraz powiedz mi, co z tymi dwiema operacjami w Brześciu. A w zasadzie z tą drugą. Co planujesz?
– Najpierw zaczniemy od tego, co mają zrobić „Travis” i Krupa. Nie będzie to łatwe zadanie. To, co teraz uzgodnimy, przekażesz „Travisowi” i upewnisz się, że wszystko dobrze zrozumiał. Potem zostanie nam tylko łączność specjalna, a z tym może być różnie. Nie będzie też odwrotu! Jeżeli operacja ruszy… a ruszy z chwilą twojego wyjazdu do Mińska… nie będziemy mogli jej zatrzymać. Nie możemy zaniedbać żadnego drobiazgu. – Konrad mówił z przekonaniem, chociaż nie musiał, bo Sara dobrze znała zasady gry w wywiadzie.
Dochodziła siedemnasta. Konrada już niemal mdliło z głodu. Podczas narady z Sarą i M-Irkiem wypili litry kawy. Nawet Ewa proponowała, że przyniesie im coś do zjedzenia. Adrenalina pobudzona podnieceniem i stresem zabijała jednak wszystkie inne odczucia. Teraz, gdy Sara pojechała już do domu przygotować się do wyjazdu, poczuł rozluźnienie i głód.
Usiadł za biurkiem i włączył telewizor. Otworzyły się drzwi i weszła Ewa.
– Zaraz wychodzę. Nie pij już kawy. Zrobię ci nudle pomidorowe. Mam jeszcze paczkę – powiedziała. Konradowi przypomniało się, że Ewa jest od dziesięciu lat na permanentnej diecie. Bezskutecznie! – Marcin wciąż czeka, chce się do ciebie dostać. Chyba zniósł już kopę jajek!
– Rzeczywiście! Zapomniałem! Powiedz mu, żeby przyszedł… Nudle… chętnie. Dziękuję!
Marcin zjawił się w okamgnieniu i wcale nie wyglądał na znudzonego. Przeciwnie, Konrad odniósł wrażenie, że jest jeszcze bardziej pobudzony niż rano.
– Przepraszam cię, że czekałeś tak długo, ale mamy teraz z Sarą Wielką Pardubicką. Zaczynamy wkrótce na ostro robotę w Mińsku. Będziesz musiał odłożyć tego Szweda z Gdańska… Jorgensena, tak? No dobrze! Mówiłeś przez telefon, że to ciekawa sprawa. Opowiedz! Tylko miej dla mnie litość…
– Tak jest, szefie!
– Potem zajmiesz się przygotowaniem kompletu lewych dokumentów dla jednego Białorusina. Wiek około trzydziestu pięciu lat. – Konrad wstał, żeby otworzyć drzwi Ewie, która niosła talerz z nudlami.
– Mogę usiąść, szefie? – zapytał Marcin, choć nie zamierzał czekać na pozwolenie. – Tak, nazywa się Jorgensen. Szef to ma pamięć do nazwisk – rzucił żartobliwie.
Konrad zaczął jeść.
– Zapomniałeś o litości dla szefów po siedemnastej!
– Tak jest, szefie! Tutaj jest mój szczegółowy raport z ustaleń w Gdańsku…
– Niesamowite, Marcinku! Już napisałeś! – Konrad na chwilę przerwał jedzenie, uniósł łyżkę i zapytał: – Nie będzie ci przeszkadzać?!
– Ależ skąd, szefie! Też lubię chińskie dania, przecież szef wie!
– To jest pomidorowa…
– Z selerem naciowym? Pycha! Nie ma to jak włoska kuchnia… też lubię…
– To są nudle za półtora złotego. – Konrad lubił to ironiczne lizusostwo Marcina i mu na nie pozwalał. – No… zaskoczyłeś mnie… masz gotowy raport? To do ciebie niepodobne. Czy coś się stało?! – zapytał z przekąsem, ale i z prawdziwym zaskoczeniem, gdyż Marcin jeszcze nigdy nie oddał raportu szybciej niż po tygodniu.
– Od dzisiaj przychodzę do pracy w regulaminowej marynarce i bez pomady, ale koszulki Bahama zostają – oświadczył Marcin, gdy wyczuł przyjazny ton szefa. – Trafiłem tygrysa albinosa! Jorgensen to prawdziwy nielegał! Najprawdziwszy! Piękny! Albinos syberyjski. Wielki! Od razu go polubiłem…
Konrad przerwał jeść i spojrzał na Marcina z zainteresowaniem.
– Okay! Wszystko jest w raporcie. Jorgensen mówi dobrze po polsku, lecz z jakimś takim dziwnym akcentem… a może w dialekcie. Wygląda na to, że albo wyjechał z Polski bardzo dawno temu, albo gdzieś się nauczył. Bardziej prawdopodobne jest jednak to pierwsze. Booo… na promie spotkał, w zasadzie zaczepił, dwóch… Białorusinów i w rozmowie z nimi wspomniał, że pochodzi spod Grodna. Zapisałem nazwę tej wsi, jest w raporcie. Trudno tak od razu ocenić, czy to prawda, czy jakaś zmyła albo zasłona. – Marcin zauważył, że Konrad w dalszym ciągu trwa w tej samej pozycji, z łyżką zawieszoną nad talerzem, i słucha z coraz większym zainteresowaniem. – Zszedł z promu, wziął taksówkę i pojechał do hotelu Rezydent…
– W Sopocie? Znam… Koło dworca. Drogi hotel!
– Szef to zna wszystkie eleganckie hotele… – Marcina nie opuszczał dobry nastrój.
– Pojechał do hotelu Rezydent…
– Spędził tam kilka godzin. Po czym wrócił na prom taksówką, wyraźnie sprawdzając, czy nie idzie za nim obserwacja…
– Ustaliłeś, co robił w hotelu? – zapytał Konrad.
– I to jest teraz najważniejsze, szefie! – Marcin zupełnie zmienił ton. – Ustaliłem ponad wszelką wątpliwość, z kim się spotkał Hans Jorgensen… czy jak mu tam… w pokoju numer sto czterdzieści pięć. Ten człowiek nazywa się… – Marcin zawahał się na sekundę – Zenon Rupert! To nazwisko coś szefowi mówi?!
Konrad poczuł, że drżą mu ręce.
– Zbigniew Rupert, minister obrony – odpowiedział niepewnie. – To ktoś z rodziny? Rzadkie nazwisko…
– Zenon Rupert, syn Zbigniewa. Obecnie zatrudniony w Instytucie Pamięci Narodowej jako asystent profesora Małeckiego.
Konrad zupełnie stracił apetyt na pomidorowe nudle. Wstał, wyszedł zza biurka i zbliżył się do Marcina.
– Powiedz to jeszcze raz. Syn Zbigniewa, zatrudniony w IPN? Jesteś pewien? Kurwa, Marcin, nie popierdoliłeś czegoś?! – Wziął go za klapy. – Jesteś pewien?! – Jego głos brzmiał nienaturalnie twardo i bezbarwnie.
– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, szefie! Wszystko jest opisane w raporcie. Krok po kroku, słowo po słowie. Nie mogłem się pomylić. Chyba że jest w Polsce jeszcze jeden Zenon Rupert, syn Zbigniewa.
Konrad podszedł do okna i znieruchomiał jak aktor na scenie. Po chwili wrócił, usiadł za biurkiem i skończył nudle. Marcin milczał zmieszany, bo nigdy wcześniej nie widział u niego takiej reakcji. Wydawało się, że szef jest myślami gdzieś daleko. Wyglądał jak manekin.
– Nikomu ani słowa! – odezwał się dopiero, gdy odstawił talerz. – Raport zostaje u mnie. Trzeba ściągnąć Sarę… albo nie! Niech jedzie. Nie będzie się denerwować. Ta wiedza i tak teraz jest jej niepotrzebna. – Ku zadowoleniu Marcina zaczął się rozkręcać.
– Co mam robić, szefie?
– Zajmiesz się przygotowaniem dokumentów dla Białorusina. Już ci mówiłem! – Zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Nie martw się o Jorgensena. Zajmiemy się tym. Kto wie, czy nie trafiłeś na jedną z najciekawszych spraw. Może mieć nieobliczalne konsekwencje dla państwa… może wstrząsnąć paroma politykami, a już na pewno dziennikarzami i wyborcami… Noo, bój się Boga, Marcinku!
– Rozumiem!
– Nie rozumiesz! Nie gniewaj się. Ja cię szanuję, bo jesteś inteligentny i masz fantazję… to rzadkie teraz… ale w tę sprawę należy się bardziej zagłębić. Ja zresztą też jeszcze nie wszystko wiem i rozumiem. Spróbuję ci to wyjaśnić! Albo zastanówmy się razem. – Konrad wstał i podszedł do szafy. – Chcesz drinka?
– Raczej nie. Wczoraj trochę wypiłem. Dziękuję!
– Masz rację! Ja też odpuszczę!
– Pewnie się zastanawiasz, dlaczego chowam sprawę u siebie, czyż nie? Normalnie powinniśmy ją przekazać natychmiast do kontrwywiadu ABW. Nie?!… Otóż nie! Nie teraz! – Usiadł na fotelu obok Marcina. – Rupert może być kretem! Wiem z dobrego źródła, że Rosjanie mają agenta w Polsce, który grzebie przy naszej sprawie. No i Rupert pasuje tu idealnie! Po prostu strzał w dziesiątkę! Zawsze czułem, mówił mi to mój operacyjny nos, że Michaił Popowski zna Polskę i Polaków na tyle, że nie może odpuścić sobie takiego kąska jak IPN i musi tam mieć swojego agenta… IPN to krynica Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej w Rzeczpospolitej Polskiej! Rupert jako asystent prezesa IPN to nawet lepszy agent, niż mógłby nim być sam Małecki…
– Jak Günter Guillaume8…
– Coś w tym stylu. Kiedyś ci wyjaśnię, dlaczego lepiej jest werbować zastępców niż ich szefów. – Konrad pociągnął łyk zimnej kawy. – Skocz do sekretariatu po wodę mineralną – polecił Marcinowi i gdy ten wrócił, kontynuował: – Myślisz, że namierzyłeś nielegała i jego agenta, że trafiłeś szóstkę w szpiegowskiej loterii. Wykonałeś świetną robotę. To niby takie proste, ale w rzeczywistości nadzwyczaj trudne. My o tym wiemy. Jednak twoja praca to dopiero początek. Zapłodniłeś jajeczko! – Wyglądało, jakby ironizował. – Teraz musimy czekać, żeby się dowiedzieć, czy w ogóle coś się z tego urodzi. A jeśli tak, to czy będzie to zdrowe dziecko, czy też takie, które nie przeżyje.
Marcinowi trochę zazgrzytało to porównanie, ale zaraz doszedł do wniosku, że może właśnie taka brutalność pasuje do sytuacji. On sam, kiedy myślał o Rupercie, miał momentami krwawe wizje.
– My jeszcze nie wiemy, czy pan Rupert młodszy jest agentem. Nawet czy jest ruskim agentem. Może być niemieckim albo chińskim! Kim jest Jorgensen? Nielegałem, agentem? Może jest tylko panem Jorgensenem ze Szwecji! Rozumiesz, Marcin?
– Nie rozumiem.
– Wiemy tyle, że pan Rupert i pan Jorgensen spotkali się w hotelu Rezydent w Sopocie. Takie są fakty! Reszta to nasze przypuszczenia, poszlaki, znajomość świata, w którym żyjemy. Ale czy jest to świat realny? Czy raczej wirtualny, z wirtualnymi agentami? Żeby komuś udowodnić szpiegostwo, trzeba gościa złapać na gorącym uczynku. A spróbuj tego dokonać! Już prędzej możesz liczyć na to, że sam się przyzna… Wtedy się kalkuluje, jak wiesz, czy rzucić go na pożarcie opinii publicznej, czy obrócić w drugą stronę. Przyjmuję zatem, że realny Jorgensen jest wirtualnym nielegałem, a realny Rupert wirtualnym ruskim agentem, którego właśnie szukam.
Marcin poczuł ulgę. To ostatnie stwierdzenie nie pozostawiało mu wątpliwości, że wykonał dobrą robotę. Mimo że wciąż nie wiedział, do czego Konrad zmierza w swoim wywodzie, ani nie bardzo rozumiał, o co mu chodzi, a już najmniej rozróżniał, co jest realne, a co wirtualne.
– Dlaczego zatrzymamy tę informację… na razie… dla siebie? – kontynuował Konrad. – Otóż dlatego, że jeżeli Rupert jest tym kretem, to zdemaskuje się w naszej operacji brzeskiej…
– Nie bardzo rozumiem, szefie.
– No dobrze, powiem ci! Rosjanie wiedzą o archiwum i coś nam szykują. To informacja sprawdzona. W Jaseniewie lody kręci sam Popowski, a to nie przelewki. Sprawę nadzoruje szef SWZ i ktoś z samych szczytów Kremla. Rozumiesz teraz!
Marcin potwierdził, przymykając oczy.
– Zakładam więc, że wyciek nastąpił w IPN i że sprawcą jest właśnie Rupert. To przecież on się podpisał pod służbową notatką ze spotkania prezesa Małeckiego z profesorem Bardą. Kamień spadł mi z serca, że to nie nikt od nas… ale tego na sto procent nie wiemy. Czy Rupert w ogóle miał i ma dostęp do materiałów profesora Bardy? Możemy tylko zakładać, że tak, skoro jest asystentem prezesa. Byłoby najprościej, gdyby nasz szef, tłumacząc się względami bezpieczeństwa, zwyczajnie zapytał o to Małeckiego. Musielibyśmy jednak wyjaśniać szefowi, dlaczego teraz potrzebujemy tej informacji. Nie wiemy, co powiedziałby Małeckiemu, i tak dalej. Jednym nieodpowiedzialnym ruchem moglibyśmy spłoszyć Ruperta. Wtedy już nigdy go nie złapiemy. Wystarczy, że Rosjanie zmienią mu prowadzącego na innego nielegała, na przykład Polaka, i koniec. Albo zamrożą go na dwa lata… – Konrad przerwał i zaczął przechadzać się po pokoju. – Zresztą Rupert i tak nam wypłynie, jeżeli nasza operacja się uda.
– To przecież syn ministra obrony! Nie mogę sobie wyobrazić, że premier pójdzie na to, żeby go aresztować. Jeśli dowiedzą się media…
– I to jest kolejny ważny powód, dla którego sprawa musi pozostać u nas. Nie denerwuj się! – Konrad zauważył grymas na twarzy Marcina. – Niczego nie zamierzam zamiatać pod dywan. Nawet nie wiem, jak to się robi. Rupert pójdzie siedzieć, nawet gdyby miał przez to upaść rząd. Tego się nie da utrzymać w tajemnicy… I tu Michaił wygrał! – Zamyślił się i przygryzł wargę. – Czy tę rozgrywkę o archiwum przegramy, czy polegniemy, to Popowski i tak wygra… bo padnie rząd. Dotąd nie braliśmy pod uwagę takiego efektu… Trudno! Jeszcze raz Jaseniewo pokaże, że może zmieniać rządy w Polsce. Ale dopóki Rupert jest w naszych rękach, Popowski nic nie może zrobić.
– To co? Może trzeba by go obrócić, przewerbować. Sam szef mówił, że można…
– Za późno! Maszyneria ruszyła! Zresztą kto oceni, kto podejmie decyzję, co jest ważniejsze, Rupert czy archiwum? Prezydent, premier? Nasz szef? A może jego tatuś? Tę decyzję muszę podjąć ja! – Konrad wstał i zaczął chodzić po pokoju.
– To co robimy, szefie? Ja bym tego Ruperta… wziął za dupę i…
– Nikt z nich nie byłby obiektywny – ciągnął Konrad, jakby w ogóle nie zauważał Marcina. – Oni swój interes utożsamiają z interesem kraju… to smutne! My o tym wiemy, mamy na to aż nadto dowodów… dziennikarze nie! W tej sprawie nie można polegać na półśrodkach, bo niczego nie osiągniemy. W końcu przyczyną całego zła jest zdrada Ruperta i on musi za nią odpowiedzieć. Nie wierzę też, by mógł być wartościowym źródłem dezinformacji czy inspiracji. Pracuje w IPN i łatwo sobie wyobrazić, czego od niego oczekują Rosjanie. Moskwa szybko by się zorientowała, co jest grane. A gdybyśmy wszystko powiedzieli kierownictwu, to jestem całkowicie przekonany, że otrzymalibyśmy rozkaz podjęcia gry z Rosjanami…
– Może warto byłoby spróbować…
– Nie warto! Rosjanie to potęga i trudno się z nimi gra, a już na pewno nie na ich zasadach. Zrozum, Marcinku, decyzja kierownictwa o podjęciu gry operacyjnej nie byłaby niczym innym, jak tylko zatuszowaniem sprawy i ratowaniem ministra Ruperta, nawet kosztem kraju. Jestem absolutnie pewny, że tak by było… Sprawę powierzono by zaufanemu i lojalnemu naczelnikowi Markowi i po pół roku by się okazało, że młody Rupert nie dość, że odkupił swoje winy, to jeszcze uratował ojczyznę przed bolszewikami… Szkoda, że tak jest, ale ty się tym nie przejmuj…
– A szef się nie przejmuje? – Marcin przerwał wywód Konrada, który w takich sytuacjach czasami tracił nad sobą kontrolę i wygłaszał monodram. – Ja dobrze wiem, że tak jest, ale mimo to szlag mnie trafia, jak o tym pomyślę…
– To brutalna i brudna strona polityki. Tak jest wszędzie! Niestety! Ale ty musisz być na to odporny, dlatego ci to mówię! Dlatego u nas nie ma półśrodków i czasem to my musimy naprawiać błędy polityków.
Konrad znów podszedł do okna i znieruchomiał w identycznej pozycji jak poprzednio.
– Czy sądzisz, że politycy potrafią zrozumieć, na czym polega sens i sztuka gry operacyjnej? – odezwał się po chwili. – Śmiem wątpić! W przypadku Ruperta byłoby tak… Podsyłalibyśmy Rosjanom coś, co teoretycznie byłoby dezinformacją lub inspiracją, tak? Namierzylibyśmy ich oficera do łączności, jakiegoś pięknego nielegała, jak mówisz, lub poznalibyśmy ich środki techniki operacyjnej. Ponieśliby straty… na pewno! Jednak tak szanująca się służba jak SWZ, z takim doświadczeniem w grach operacyjnych i pieniędzmi, prowadzi z całą pewnością działania równoległe, o których agent w rodzaju Ruperta nie ma zielonego pojęcia. Dostaje co pewien czas zadania sprawdzające jego lojalność. Mamy niewielkie szanse na ich wykrycie. Natomiast oni… przeciwnie! Od razu się zorientują, że agent został przewerbowany! Tak to działa! Dobra służba rozpoczyna wtedy grę zwrotną. I pompuje w nas, co tylko jest im potrzebne, do potęgi drugiej. Czyli lepiej być nie może! Jak mają głupców za przeciwników, mogą tak robić latami. Aż sprzedadzą nam tę jedną informację, która w określonych uwarunkowaniach historyczno-politycznych będzie ich koniem trojańskim. A my, zanim wciągniemy go do miasta, będziemy tylko mogli się zastanawiać, czy jest prawdziwy, czy nie.
Konrad chodził po pokoju, mówiąc teraz ciszej, już bez podniecenia i wcześniejszego zadęcia. Marcin, który początkowo postrzegał jego słowa jako patetyczne, z czasem doszedł do wniosku, że to dobry wykład, i obiecał sobie zapamiętać z niego jak najwięcej. Tyle że czuł już psychiczne zmęczenie i nie był pewny, czy da radę wytrzymać jeszcze pół godziny. Zrozumiał jednak, dlaczego szef podjął decyzję utajnienia sprawy Ruperta.
– Obnażymy Ruperta niezależnie od tego, czyim jest synem i jakie to spowoduje skutki. Ale zrobimy to tak, żeby Popowski nie cieszył się za bardzo i nie dostał kolejnego orderu. Tego archiwum… też nie dostanie! Nie będziemy im w Jaseniewie znowu stawiać szampana… jak za sprawę premiera, nie przymierzając – zakończył Konrad trochę cynicznie, trochę złośliwie, ale na pewno szczerze.
– Szefie? Ten drink wciąż jest aktualny? – zapytał Marcin z uśmiechem.
– Jeden! Potem załatwiaj dokumenty dla Białorusina. Aha! Znajdź mu też jakieś tanie mieszkanko w Warszawie. Przygotuj się, będziesz z nim pracował. To kapitan KGB z Mińska.
41
Prom wpłynął do portu w Nynäshamn o czasie. Jorgensen spakował się, wyrzucił do kosza pustą butelkę po brandy i zajrzał pod łóżko. Założył torbę na ramię i stanął przy drzwiach. Przez chwilę pomyślał, czy wszystko zabrał i co powinien dalej zrobić. Wyjął portfel i sprawdził, czy ma kartę telefoniczną. Miał, więc już nie będzie musiał iść do kiosku.
Wyszedł z terminalu promowego i poczuł silny powiew wiatru od morza. Był zły na siebie, że nie wziął cieplejszego ubrania. Przed wyjazdem zapoznał się z prognozą pogody, lecz temperatura spadła znacznie bardziej, niż się spodziewał. Na cyfrowym wyświetlaczu, zamontowanym na dachu terminalu, pojawiała się raz po raz czerwona liczba: +13.
Do końcowej stacji kolejki podmiejskiej było około pół kilometra. Znał drogę, bo z tego samego terminalu odpływał prom na Gotlandię. Kiedy zajął miejsce w środkowym wagonie, do odjazdu pozostało piętnaście minut.
Pomyślał, że mógłby pojechać teraz do domu, ubrać się cieplej i dopiero potem udać się do Åkersbergi. Przejazd, z sześciominutową przesiadką w Västerhaninge, trwał półtorej godziny. Potem z Jakobsbergu miał już nie więcej niż trzysta metrów do domu. Zrezygnował jednak z tego pomysłu, i to nie dlatego, że byłoby to niezgodne z tym, co zaplanował. Po prostu chciał, by to wszystko już się skończyło. Pragnął mieć dzisiaj spokój. Wrócić do domu. Zadzwonić do Carla. Teraz myślał tylko o nim. Miał tylko jego. Kochał go teraz jeszcze mocniej. Prawdziwy jest tylko on i Ingrid, wszystko inne to fikcja. Nawet Gerda! Ta myśl spowodowała przypływ rozczarowania, jakiego do tej pory nie znał.
Wydarzenia ostatnich dni kłębiły się w nim nieuporządkowane. Nie mógł sobie z tym poradzić. Nie był na to przygotowany. Coraz silniej jednak przebijało się z tego chaosu przeczucie, że musi coś zrobić, że dłużej tak trwać nie może. Nie martwił się jednak o siebie, myślał o Carlu.
Kolejka ruszyła zgodnie z rozkładem o czternastej zero pięć. Na drugiej stacji do wagonu weszła hałaśliwa grupa chłopców o śniadych twarzach, w ortalionowych kurtkach i opadających spodniach. Wyglądali na członków jakiegoś gangu. Pili coca–colę z papierowych kubków i rozsiedli się, opierając mokre buty o siedzenia. Jeden z nich, najwyraźniej skłócony z pozostałymi, usiadł dwa rzędy dalej. Kompani robili sobie z niego żarty. Po chwili w jego kierunku poleciały puste kubki po coli. On też nie pozostawał dłużny i wykazywał silną wolę walki. Ogarniała ich coraz większa wesołość. W wagonie było jeszcze kilku pasażerów. Wszyscy udawali, że niczego nie widzą, i siedzieli wpatrzeni w okno, jakby się bali, że samym spojrzeniem mogą ściągnąć na siebie kłopoty.
Jorgensen wstał, bez słowa podszedł do pierwszego z brzegu chłopaka i gwałtownym ruchem zepchnął jego nogi z siedzenia. Podniósł z podłogi kubek i rzucił nim w tego, który siedział pod oknem.
Nagle wszyscy zamilkli. Zrobiło się cicho. Pozostali zdjęli nogi z siedzeń i pozbierali kubki. Kolejka ruszyła. Wszyscy siedzieli w milczeniu aż do następnej stacji, na której wysiedli. Zachowanie starszego człowieka musiało ich zaszokować. Nikt nigdy nie zwrócił im uwagi.
Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. To było sprzeczne z jego naturą. Powinien siedzieć i patrzeć w okno jak inni. Działał jednak spontanicznie i nie potrafił wytłumaczyć własnego zachowania. Z jednej strony czuł się nieswojo, bo nie rozumiał swojego czynu, ale z drugiej owładnęło nim narastające przyjemne uczucie satysfakcji. Zdarzenie to zupełnie wybiło go z dotychczasowych myśli. Nawet nie zauważył, kiedy zdążył się przesiąść w Västerhaninge na pociąg linii 35 do Bålsta.
Pociąg wjechał na Centralny. Jorgensen wysiadł wraz z tłumem podróżnych i przejściem podziemnym dotarł na postój taksówek przed dworcem. Wsiadł do żółtego samochodu z bardzo ciemnym kierowcą. Od razu pomyślał o polskim taksówkarzu z Gdańska i wiedział, że z tym nie porozmawia tak jak z tamtym. Poprosił o podwiezienie do stacji benzynowej w Åkersberdze, półtora kilometra od swojego domu. Nigdy nie wymieniał dokładnego adresu, pod który się udawał. Na wszelki wypadek. Kierowca wbił nazwę do GPS, chociaż wszyscy mieszkańcy Sztokholmu wiedzą, gdzie jest Åkersberga. Jorgensen pomyślał, że teraz każdy może zostać taksówkarzem, także Somalijczyk, który do Szwecji przyjechał zaledwie rok temu.
Jazda zajęła czterdzieści pięć minut. Kierowca rzeczywiście nie odezwał się ani słowem. Może nie znał szwedzkiego, a może nie miał nic do powiedzenia. Jorgensen wszedł do baru na stacji benzynowej, z automatu zadzwonił na radiotaxi i zamówił samochód na osiemnastą.
Dochodziła szesnasta. Kupił sobie francuskiego hot doga z keczupem, musztardą, sosem czosnkowym i dużą caffè latte. Był jedynym klientem. Stanął z boku przy stoliku i sięgnął po leżącą na blacie „Svenska Dagbladet”. Nie spodziewał się tego dnia żadnej wiadomości, jednak z przyzwyczajenia przejrzał rubrykę ogłoszeń. Nic nie znalazł. Kiedy już zjadł i dopił kawę, odłożył gazetę na miejsce i postanowił iść.
Na zewnątrz wciąż wiał silny wiatr. Było jednak znacznie zimniej niż w Nynäshamn. Jorgensen wrócił na stację i kupił ortalionowy płaszcz przeciwdeszczowy.
Czterysta metrów za stacją skręcił w szutrową drogę prowadzącą na wybrzeże, gdzie stał jego dom. Szedł pod wiatr i miał wrażenie, że pcha przed sobą wielką puchową poduszkę. Do przejścia zostało mu jeszcze trzysta metrów. Mijając posesję Svenssonów, zobaczył, że stary Jens mimo pogody pracuje w ogrodzie, i w tym momencie pomyślał, że źle to zaplanował. Jensowi wyda się dziwne, że sąsiad w taką pogodę idzie pieszo.
Jens rzeczywiście go zauważył, więc Jorgensen się zatrzymał i mimo huczącego wiatru i szumu drzew zaczął tłumaczyć, że zepsuł mu się samochód i jest w warsztacie w Åkersberdze. Jens o nic się nie dopytywał i nawet nie słyszał, bo był całkiem głuchy na jedno ucho, a drugie też nie działało jak należy. Pokiwał jednak znacząco głową ukrytą w kapturze peleryny.
Jorgensen wszedł do domu. Dokładnie zamknął za sobą drzwi. Wszystko wyglądało tak, jak zostawił parę dni temu. Na stole dostrzegł otwarty karton mleka. Przez chwilę zastanowił się, czy to możliwe, żeby zapomniał go wstawić do lodówki. Powąchał i poczuł ostry smród. Sprawdził datę. Mleko było sprzed trzech dni. Wydało mu się dziwne, że nie zauważył tego kartonu. Ale nie mógł wykluczyć, że tak właśnie było. Zszedł do piwnicy. Zapalił światło i przez chwilę obserwował pomieszczenie, sprawdzając ustawienie przedmiotów. Skoncentrował się na narzędziach ogrodniczych opartych o ścianę. Ich ułożenie miało swój sens i porządek, podobnie jak dwa włosy zaciśnięte między nimi w odpowiednim miejscu. Jakiekolwiek ich poruszenie, jak w grze w bierki, zmieniłoby układ, którego już w żaden sposób nie dałoby się odtworzyć.
Wszystko było w porządku. Odstawił narzędzia na bok i otworzył zamaskowane przejście do swojego „laboratorium”. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
O siedemnastej trzydzieści zakończył pracę i zostawił wszystko w schronie tak, jak było. Postanowił, że tym razem nie będzie robił porządków. Wiedział, że coś się z nim dzieje, nie bardzo jednak potrafił określić co. Po przeczytaniu na promie protokołu przesłuchania Zubowa nie przespał ani godziny. Nie zauważył nawet, jak prom wszedł w burzę i zaczęło nim mocno kołysać. Wspomnienia mieszały mu się z fantazjami i nieustającą próbą oceny własnego życia. Był jednak pewny, że musi zmienić bieg swego losu, by ochronić Carla i to, co zostało.
Teraz chciał tylko jak najprędzej znaleźć się w domu. Liczył na to, że w drodze powrotnej na stację benzynową wiatr będzie dmuchał mu w plecy, ten jednak złośliwie ucichł. Jorgensen spóźnił się dziesięć minut, ale taksówka czekała.
Dochodziła dziewiętnasta, gdy dojechał na Kvarnvägen w Jakobsbergu. Przeszedł wzdłuż budynku, wystawiony na widok sąsiadów z parteru, którzy zasiadali do kolacji. Kręconymi schodami dotarł na pierwsze piętro i otworzył drzwi. Nie zapalał światła. Powoli wślizgnął się do mieszkania i zrobił obchód. Zawsze tak postępował, gdy nie było go w domu kilka dni. Chciał sprawdzić, czy pamięta rozstawienie mebli, przedmiotów, zapach. Miał wrażenie, że gdyby pod jego nieobecność ktoś tutaj wszedł, musiałby to wyczuć. A najlepiej wyczułby to właśnie w ciemności.
Po chwili zapalił światło i podciągnął do połowy rolety szczelnie zasłaniające okna. O tej porze roku było jeszcze jasno, chociaż dzień był raczej jesienny niż letni. Podszedł do zamkniętych drzwi pokoju Carla i zajrzał przez dziurkę od klucza. Wewnątrz było szaro, ale mógł wyraźnie dostrzec spory balonik z przezroczystej folii leżący na łóżku. Każde otwarcie drzwi powodowało ruch powietrza, który targał lekkim balonikiem. Ułożenie go ponownie w tym samym miejscu było praktycznie niemożliwe.
Niepotrzebnie zabezpieczał się w ten sposób i dobrze o tym wiedział. W domu nie trzymał żadnych przedmiotów związanych ze swoją pracą wywiadowczą. Co więcej, rozumiał, że takie środki ostrożności mogą właśnie wzbudzić podejrzenia, bo są dobrze znane w środowisku służb specjalnych na całym świecie. Chciał jednak wiedzieć pierwszy, kiedy kontrwywiad wpadnie na jego trop, bo wiązał z tym pewne osobiste plany.
Balonik tkwił nieporuszony.
Na automatycznej sekretarce w przedpokoju migało czerwone światełko. Zauważył je natychmiast, gdy wszedł, ale najpierw musiał sprawdzić mieszkanie.
To był Carl. Wiadomość z tego ranka. Prosił, żeby ojciec sprawdził jego łódź. Bał się, że sztorm na Bałtyku może jej zaszkodzić.
Jorgensen zaklął. Kiedy schodził z promu, pamiętał, żeby sprawdzić łódź Carla, która stała w klubie pół kilometra od ich domu w Åkersberdze. Była dobrze zacumowana i choć wiało od strony morza, nic jej nie mogło się stać. Wiedział, że to ukochana łódź syna, który poświęcał jej każdą wolną chwilę. Żeby ją kupić, wziął ogromny kredyt w banku, a także pożyczył trochę pieniędzy od niego.
Telefon oznaczał, że Carl szuka kontaktu z ojcem, bo przecież mógł poprosić kogoś z klubu. I to było teraz najważniejsze. Jorgensen szybko się ubrał. Włożył zieloną kurtkę Barboura i swoim volvo 245 pojechał z powrotem do Åkersbergi. Było wpół do dziesiątej wieczorem.
W sezonie letnim jazda po Sztokholmie była znacznie ułatwiona, ale nawet w takich warunkach Jorgensen złamał wielokrotnie ograniczenia prędkości, ryzykując utratę prawa jazdy. Po raz pierwszy! Chciał jednak jak najszybciej być z powrotem w domu, by jeszcze przed nocą zadzwonić do Carla i zdać mu relację z inspekcji łodzi. Żadne kłamstwo nie wchodziło w grę!
Jadąc, myślał o nim i zrozumiał, że tylko on może odmienić jego los. Tylko on! Bo jest jego synem!
Opinia radzieckiego agenta Fishera-Abla, że nielegałem się rodzi i umiera, jest już nieaktualna. Przynajmniej dla niego, Hansa Jorgensena! Myślał życzeniowo, bo to było tylko silne wrażenie. Lecz kiedy się zastanawiał, jak to zrobić, jak ta rozmowa powinna się zacząć, a przede wszystkim co będzie potem, opuszczał go entuzjazm. Wtedy przez chwilę mu się wydawało, że jednak Fisher-Abel9 miał rację. Hans Jorgensen jest nielegałem i tylko nielegałem, naprawdę taki człowiek nigdy się nie urodził, umrzeć więc może tylko nielegał. Nie jako nielegał!
Turbulencje myśli były już tak męczące, że nawet nie zauważył, kiedy zatrzymał się pod domem. Siedział w samochodzie przy włączonym silniku i z niepokojem się zastanawiał, jak dojechał z powrotem do Jakobsbergu. Jak to możliwe, że nie zapamiętał drogi?
– Co się ze mną dzieje?! – powiedział do siebie półgłosem, wyraźnie zaniepokojony.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że czas wysiąść.
Znów wiał północny wiatr i Jorgensen pomyślał, że latem tak zimno jeszcze w Szwecji nie było. Miał do przejścia tylko sto metrów, ale zapiął kurtkę pod szyję.
W domu było ciepło. Sprawdził kaloryfery i ze zdziwieniem stwierdził, że grzeją. Poszedł do kuchni i zrobił sobie herbatę jabłkowo-miętową. Ułamał kawałek twardego knäckebröda, posmarował margaryną, położył na wierzch plaster sera i kilka kawałków ogórka. Talerzyk i kubek postawił na stole przy oknie. Zdecydował jednak, że zje dopiero po rozmowie z Carlem.
Słuchawka telefonu stała przed nim na stole.
Nacisnął menu i na wyświetlaczu pojawiło się „Carl komórka”. Syn odebrał niemal natychmiast.
– Cześć, tato! – zabrzmiało w słuchawce.
– Witaj, synu! – odparł Jorgensen. Od zawsze właśnie tak zaczynali rozmowę przez telefon. – Co u ciebie słychać? Nie pytam, gdzie jesteś… oczywiście! Dobrze się czujesz?
– Wszystko w porządku. Tato… nic mi nie jest. – W słuchawce na chwilę zaległa cisza. – Widziałem twoje kwiaty na grobie mamy… Piękne!
– Przykro mi, że tak to wyszło… – Jorgensen czuł, że zaciska mu się gardło i za chwilę nie będzie mógł mówić.
– Daj już spokój! Wszystko w porządku. Mamy przecież siebie… – Ton głosu Carla świadczył, że wyczuł wzruszenie ojca. – Będę w Sztokholmie już za kilka dni. Kończę ćwiczenia wcześniej. Pójdziemy jeszcze raz… razem! Dobrze? Bardzo chcę się z tobą zobaczyć i porozmawiać… Zostanę do poniedziałku na Kvarnvägen, dobrze? Zrobimy sobie wspaniałą ucztę…
– Oczywiście, synu! – Hans nie mógł wydusić z siebie więcej.
– Upiekę indyka w pomarańczach. I co byś powiedział na… raki i kraby?
Głos Carla był cieplejszy niż zwykle. Jorgensen zauważył to natychmiast, potrzebował tego, i znów powróciła myśl, że powinien mu wszystko powiedzieć i właśnie na nim się oprzeć.
– Świetnie, Carl! Ja to przygotuję… Wspaniale! Raki, indyk… – Urwał nagle i po chwili wahania dodał: – Wiesz, ja też chcę z tobą porozmawiać. Mam coś ważnego… zresztą… bo ja wiem…
– Co z tobą, tato? – rzucił Carl, wyraźnie zaniepokojony, bo od śmierci matki bał się o niego coraz częściej. – Co się dzieje?!
– Nic… Nic, wszystko w porządku! Bardzo się za tobą stęskniłem i… jak by ci to powiedzieć… źle się czuję, że nie byłem z tobą u Ingrid. Nie rozumiem tego…
Jorgensen poczuł, że ucisk w gardle wreszcie ustąpił, ale z oczu płynęły mu strugi łez. Starał się jednak mówić normalnie, tak by Carl tego nie zauważył. Ogarnęła go nieznana mu dotąd świadomość ulgi.
– Wiesz, synu, czuję się, jakbym przegrał… Czasami ma się okropne wyrzuty sumienia… Ja…
– Tato! Daj już spokój! Porozmawiamy, kiedy przyjadę… Kocham cię!
– Tak, Carl. – Jorgensen patrzył przez okno na młode klony szarpane przez wiatr. Zerwane liście goniły skulony cień jakiegoś przechodnia, widoczny na tle latarni. – Ja ciebie też! Przepraszam, tak się trochę rozkleiłem… – Zorientował się, że posunął się za daleko i niepotrzebnie zdenerwował Carla. – Byłem w Åkersberdze. Dzisiaj… Łódź w porządku – zaczął wyraźnym, pogodnym głosem. – Sztorm jest potężny. Czuje się go także w Jakobsbergu. Poprawiłem odboje…
– Wchodziłeś do środka?
– Tak. Spadła ze stołu butelka po wodzie, ale się nie rozbiła…
– Wiatr jest północno-zachodni. Sprawdzałem – powiedział Carl.
– No tak! Nasz klub ustawiony jest na południowy wschód. Rzeczywiście było to czuć na przystani. – Jorgensen był już spokojny i wyglądało, że Carl to wyczuł.
– Spotkałeś kogoś?
– Widziałem światło na łodzi Hagenów i Svenssonów. Pewnie byli…
– Stieg Hagen miał spędzić całe lato na łodzi. Mówił mi podczas Midsommaru. Zamierzał popłynąć na Wyspy Alandzkie, do Helsinek i Tallina. To dziwne, że wciąż cumuje.
– Może to nie była łódź Hagenów. Było już ciemno! – Jorgensen złapał się na tym, że prawdopodobnie się pomylił.
– Nieważne, tato! – wtrącił Carl. – Jest coś jeszcze… W niedzielę dołączy do nas Sophie…
– Zupełnie zapomniałem! – prawie wykrzyknął Jorgensen i pokręcił głową, jakby sam nie wierzył własnym słowom. Sophie Lundberg, znana dziennikarka SVT24, od kilku lat była partnerką Carla. – Oczywiście! Będzie wspaniale! Co u niej słychać? – Przez sekundę pomyślał, że nie będzie mógł mu powiedzieć tego, co sobie zaplanował, ale zaraz dotarło do niego, że przecież jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji.
– Duże zmiany, tato! Duże… U niej… u mnie! Myślę, że także u ciebie…
– Nie rozumiem…
– Zaczekaj do soboty. To już za trzy dni. Kup szampana! Ja też kupię! Teraz idź już spać… – Przerwał na moment i zaraz dodał: – Cieszę się, że jesteś moim ojcem!
– A ja, że ty jesteś moim synem. Dobranoc, Carl.
– Dobranoc, tato.
Herbata zupełnie wystygła. Ale kanapka z twardego chleba smakowała mu jak nigdy dotąd.
42
Sara poleciała do Wilna samolotem o jedenastej czterdzieści pięć. Stamtąd wyruszyła autobusem do Mińska.
Jej rosyjski paszport nie zwrócił najmniejszej uwagi ani litewskich, ani białoruskich pograniczników. Sam przejazd zajął niecałe trzy godziny i wieczorem była już w Mińsku. Wysłała „Travisowi” SMS-a z zakodowaną informacją, że jest już na miejscu.
Czekała, przechadzając się w pobliżu fontanny obok Komarowskiego Rynku, który od półgodziny był już zamknięty. Podeszła do rzeźby panny z pieskiem i przysiadła na murku. Uważnie obserwowała otoczenie. Nieliczni już przechodnie nie wzbudzali jej podejrzeń. Znała to miejsce dobrze, chociaż nigdy tu nie była. Przed wyjazdem z Warszawy dokładnie zapoznała się z dokumentacją tak zwanego MNK, miejsca nawiązania kontaktu. Teraz miało być ono wykorzystane po raz pierwszy.
Poczuła wibrację telefonu w kieszeni. To był sygnał od „Travisa”, że zajął już pozycję i gotów jest do nawiązania kontaktu. Ruszyła w lewo ulicą, przy której stały zaparkowane żółte minibusy. Po jakichś stu metrach skręciła ponownie w lewo, a po następnych dwustu dotarła do pięciopoziomowego parkingu samochodowego.
Na chwilę zatrzymała się przed wejściem i skontrolowała otoczenie. Weszła do środka, wjechała windą na odkryty ostatni poziom. Stanęła na zewnątrz. Po chwili zauważyła, że z szeregu wysunął się biały samochód i zatrzymał przodem do niej. Z tej odległości nie mogła dojrzeć kierowcy. Samochód błysnął światłami i Sara zrozumiała, że to „Travis”. Podniosła rękę i samochód z wolna podjechał. Dopiero wtedy zobaczyła twarz „Travisa”. Ulżyło jej. Usiadła obok niego. Przywitali się serdecznie, chociaż widzieli się dwa dni temu.
– Pierwszy raz w Mińsku. Na twoim gospodarstwie – rzuciła z uśmiechem.
– Rzeczywiście! Pierwszy raz. Mam jednak nadzieję, że ostatni…
– Potwierdzam! Dostałeś dzisiaj rano wiadomość? Rozpoczęliśmy oficjalnie eksfiltrację Popowów, czyli twoją też! Konrad powołał specjalny zespół… – Zamilkła na chwilę, gdyż „Travis” podjechał do okienka, by zapłacić za parking. – Tego kapitana… Zaraz, jak on się nazywa…?
– Krupa. Wasia ma na imię – natychmiast zareagował „Travis”.
– Jest decyzja. Zabieramy go do Polski. Konrad uznał, że robimy to niezależnie od tego, jak się spisze w sprawie archiwum. Jego wiedza o pracy białoruskiego kontrwywiadu może być dla nas użyteczna.
„Travis” pokiwał z zadowoleniem głową i zaraz dorzucił:
– Będzie z niego pożytek. Jestem tego pewien. Jego pomysł na twierdzę jest prosty, odważny i ryzykowny, ale wkomponowuje się dokładnie w to, co chcemy osiągnąć. Porozmawiamy o tym później.
– Przygotowujemy dla niego dokumenty, żeby przerzucić go przez granicę. Jest jednak pewna sprawa… – Sara zawiesiła głos. – Konrad chce przebadać tego Krupę na wykrywaczu kłamstwa.
– Myślę, że nie będzie z tym problemu. Może mu się to nie spodobać, ale jak już będzie w Polsce, nie będzie miał wyboru. To jasne! – skomentował „Travis” bez emocji.
– Rzecz w tym, że Konrad chce go przebadać jeszcze przed rozpoczęciem operacji w Brześciu… – „Travis” spojrzał na Sarę niemal z przerażeniem. – Spodziewałam się takiej reakcji – dorzuciła.
– A jeżeli Krupa się nie zgodzi? Może to zrobić z tysiąca powodów, choćby ze strachu. Czy wtedy wycofamy się ze sprawy? Przecież to niemożliwe! On zna prawie wszystkie szczegóły…
– Trudno! Konrad jednak nie chce, byśmy wpadli w ręce KGB. Nie ma takiego archiwum na świecie, którego by nie poświęcił dla swoich ludzi. Poza tym jeżeli Krupa godzi się na wyjazd z Białorusi i przerzucenie na Zachód, to musi zakładać, że będziemy go sprawdzać. Pewnie nie podejrzewa, że to może być teraz i tutaj…
– Co ty, Saro?! Dzisiaj?! – niemal wykrzyknął „Travis”.
– Nie… nie denerwuj się! Później – odpowiedziała spokojnie. – Zakładamy, że jeżeli jest podstawiony, to Białorusini będą chcieli zdjąć nas wszystkich na gorącym uczynku. Przed robotą to byłby sukces połowiczny, a mają na to dość sił i środków. Są przecież u siebie, czyż nie?
– To jasne! – rzucił „Travis”, cały czas obserwując w lusterkach otoczenie. Prawe ustawił tak, by również Sara mogła to robić.
– Jeżeli nie zgodzi się na badanie lub wynik będzie negatywny, koleś zostanie w zamknięciu do czasu, aż wszyscy opuścimy Białoruś. Ruscy nigdy się nie dowiedzą, gdzie jest archiwum…
– No tak! Twierdza to ogromny obszar…
– A tylko my znamy prawdziwą lokalizację skrzyni! – rzuciła pewnie Sara.
– Wtedy zostanie nam jedynie czekać, aż Białoruś wstąpi do NATO lub Unii – stwierdził z sarkazmem „Travis”. – Czyli nie będzie to za naszego życia.
– Nie bądź takim pesymistą, Oleg! W tej części świata jeszcze dużo może się zmienić.
„Travis” kluczył samochodem już dłuższą chwilę. Podjechał na parking pod jakimś blokiem mieszkalnym, ustawił się przodem do kierunku jazdy i obserwował ulicę. Po kilku minutach ruszył, pokonał trzysta metrów i podjechał pod podobny blok obok. Sara wzięła swoją torbę podróżną i neseser, w którym miała magnetometr, po czym oboje wysiedli z samochodu.
– Więc tutaj jest ten twój safe house? – zauważyła, patrząc na kilkupiętrowy dom, od dawna wymagający remontu.
– To dobre miejsce. Taka zwykła mińska dzielnica. Spokojna i bezpieczna, ale nietypowa dla bezpieczniaków. Oni mieszkają w innej części miasta – skomentował „Travis”.
Weszli pieszo na trzecie piętro, chociaż w bloku była winda. Uwięzienie w windzie mogło się stać niepotrzebnym problemem, szczególnie w starym, postsowieckim domu.
„Travis” otworzył drzwi do mieszkania numer 56 i wszedł pierwszy, zapalając światło w przedpokoju. Sara weszła za nim i już po chwili poczuła wyraźny, znany, kwaśnoostry zapach.
– To grzyb – uprzedził jej pytanie „Travis”. – Nie próbuję z tym nic robić, bo to zbędny kłopot. Może przyciągnąć uwagę. Zresztą sąsiedzi też nic z tym nie robią.
– Nie ma problemu. Bywało gorzej. – Jej ironia wskazywała, że rzeczywiście nie jest tym przejęta.
– Tu będziesz spała. – „Travis” pokazał jej duży pokój urządzony bez smaku, ale praktycznie. – Pewnie jesteś bardzo głodna. Przygotowałem coś na dzisiejszy wieczór. Nic specjalnego, ale nie pójdziesz spać głodna. – Przeszedł do kuchni i otworzył lodówkę. – Zaraz coś przyrządzę…
– Zrób mi najpierw herbatę. Cytrynę masz?
– Myślisz, że zapomniałem, jak biegałem szukać cytryn w niedzielny wieczór w Białymstoku? Tego się nie zapomina! Nigdy! – „Travis” silił się na żartobliwy ton.
Sara nie była złośliwa ani uciążliwa, ale jej nałóg palenia papierosów i picia herbaty z cytryną mógł być męczący, szczególnie gdy jej tego zabrakło.
Usiadła w kuchni i zapaliła. „Travis” podał jej popielniczkę i włączył czajnik elektryczny. Postawił talerze na stole, a garnek na kuchni.
– Ugotowałem swoją specjalność… Pamiętasz?
– Nie pamiętam. Próbowałam?
– Nie jestem pewny… – odparł w podobnym nastroju „Travis”. – To zupa rybna! W ogólnym założeniu podobna raczej do bouillabaisse niż do uchy. Dostosowana do białoruskiego rynku. W zasadzie wszystko można tutaj kupić, ale trzeba się trochę nachodzić za małżami, krewetkami i krabem. Ostatnio, jak wiesz, byłem bardzo zajęty i nie miałem czasu łazić po sklepach, więc jest to raczej ucha oparta na zasobach mojego sklepu osiedlowego…
– Daj spokój! – przerwała mu Sara, widząc, że „Travis” jest trochę skrępowany. – Jestem głodna jak wilk. Zjem twoją uchę nawet bez ryb. Byle była ostra!
– Jest! Oczywiście! Są też w niej rybki. – „Travis” wyjął bochenek czarnego chleba, ukroił kilka kromek i włożył je do plastikowego koszyczka na stole. – Nie bardzo rozumiem, jak przeprowadzimy badanie Wasi – powrócił do przerwanego wątku. – Przecież trzeba ściągnąć poligrafera z Polski… mieć odpowiedni lokal. Krupa musi być przygotowany. To nie będzie łatwe zadanie. I kiedy mamy to zrobić? Jest mało czasu!
– Wiesz, Oleg, bardzo się cieszę… – odparła Sara jakby nie na temat. – Cieszę się, że mówisz o tym, co mamy zrobić, w kategorii „my”: przeprowadzimy, mamy i tak dalej. To znaczy, że jesteś przygotowany na tę robotę niezależnie od ryzyka, że ufasz mi, że wierzysz we mnie. Szanuję cię za to. Bardzo! – mówiła, patrząc mu prosto w oczy, tak jak zawsze, gdy czuła, że jej słowa płyną z serca.
„Travis” wyjął z lodówki butelkę wódki i pokazał ją Sarze z niemym pytaniem na twarzy. Uśmiechnęła się i skinęła głową. Postawił dwa kieliszki i pewnym ruchem nalał wódki. Stał oparty o szafkę, w czerwonym T-shircie i dżinsach.
– Za ciebie, Saro! Dziękuję! – Wypił do dna, nie czekając na nią.
– Za ciebie, Oleg! Za to, co zrobiłeś, i za naszą przyjaźń! – powiedziała z uśmiechem w oczach, unosząc kieliszek. Wypiła połowę i pospiesznie zagryzła oderwanym kawałkiem czarnego chleba. – Gdzie moja herbata?
Gdy powiedziała „za to, co zrobiłeś”, „Travis” od razu pomyślał o Stepanowyczu i wydało mu się, że teraz jest chyba najlepszy moment, by jej wszystko powiedzieć. Powstrzymał się jednak, gdyż zrobiło mu się przykro, że tak odebrał jej słowa. Poza tym gdyby teraz o tym opowiedział, mogłoby to wpłynąć na realizację operacji – wytłumaczył sobie.
– Dzięki – wykrztusił po chwili. – Już ci robię.
– Z badaniem Krupy nie powinno być problemów. Mamy nowe urządzenie do wykrywania kłamstwa. To nie jest tradycyjny poligraf, na jakim byłeś badany ty czy ja. Nie wymaga poligrafera. Badanie może przeprowadzić każdy przeszkolony oficer. To test Voight-Kampffa. To proste. Komputer, zwykły laptop z odpowiednim programem i specjalna kamera termowizyjna. Nastawiasz kamerę na twarz delikwenta i rozmawiasz z nim, zadajesz pytania. Większość ludzi nawet nie wie, że poszczególne punkty ich twarzy reagują jak wrażliwy sensor i oddają emocje przez zmianę temperatury. Podobnie się dzieje ze źrenicą oka.
– Rozumiem teraz! – wtrącił „Travis”. – Rzeczywiście widziałem kiedyś na filmie, chyba w którymś Bondzie, jak za pomocą kamery termowizyjnej ustalano, który samochód w garażu przyjechał ostatni. Bo był najcieplejszy.
– Otóż to! Lecz technika poszła znacznie dalej. Czułość kamery jest niesamowita. Rejestruje nawet przyspieszony oddech w wyniku obserwacji ciepła wydalanego przez nos, usta i skórę. W odpowiednich warunkach można tę kamerę stosować nawet bez wiedzy badanego, ale wynik nie jest zbyt precyzyjny. Robiliśmy tak w kilku sprawach, ale traktując to tylko jako dowód uzupełniający. Potwierdzający inne informacje. W przypadku Krupy tak zrobić nie możemy. Nie mamy czasu i musimy mieć jasny, czytelny wynik. Dlatego Krupa będzie wiedział, że badamy jego lojalność. Będzie musiał odpowiedzieć na proste pytania. To, że możemy go zbadać z zaskoczenia, przemawia na naszą korzyść. Ryzyko spada do minimum.
„Travis” postawił przed Sarą herbatę i cukiernicę. Dolał jej wódki do kieliszka i wlał też sobie. Usiadł naprzeciwko. Czuł się dziwnie, kiedy Sara mówiła o wykrywaczu kłamstwa. Nie znał tego urządzenia, o którym wspominała, ale znał inne. Nigdy jednak nie miał do poligrafu emocjonalnego stosunku, jak wiele innych osób, bo nigdy nie miał nic do ukrycia. Ani prywatnie, ani służbowo. Ale teraz ukrywał zabójstwo.
– Jeżeli odmówi badania lub wynik będzie negatywny i okaże się, że facet jest podstawiony, zwijamy się z Białorusi… – dokończyła.
– A co z nim? – „Travis” ocknął się z zamyślenia.
– Nic mu się nie stanie. Będzie musiał poczekać w zamknięciu, aż wszyscy wyjedziemy. A wtedy zadzwonimy do jego szefów z KGB, pękających z dumy, jak to im się udało zrobić Polaków na szaro, i powiemy, skąd mogą sobie odebrać swojego asa. Dlatego będziesz musiał przygotować w Brześciu odpowiedni lokal. – Sara wyglądała na rozbawioną.
– Dobrze to wygląda. Jeżeli Krupa jest podstawiony, w co raczej wątpię, to po takim numerze polecą w KGB głowy, i to wysoko. Wiem, co mówię! – zareagował „Travis” w podobnym nastroju.
Nagle przerwał i zaczął nasłuchiwać, dając Sarze znak, by się nie odzywała. Jak w zwolnionym tempie zaczął iść w kierunku korytarza. Wtedy także Sara usłyszała dochodzące stamtąd dziwne dźwięki.
„Travis” zgasił światło w kuchni i przedpokoju. Po cichu podszedł do swojej torby, wyjął pistolet i zatknął go z tyłu za pasek. Dźwięki nasiliły się. Klamka powoli się opuściła, a potem równie wolno powróciła do wcześniejszej pozycji. Ktoś wyraźnie sprawdzał, czy drzwi są zamknięte, i nie chciał, żeby to zauważyła osoba przebywająca w mieszkaniu.
Sara stała w kuchni, spoglądając zza rogu w głąb ciemnego przedpokoju, którym skradał się „Travis”. Wzięła nóż, ale natychmiast go odłożyła. „Travis” podszedł do drzwi i bardzo delikatnie odsunął klapkę wizjera, zakrywając go natychmiast palcem, tak by nie można było zauważyć z zewnątrz jakiegokolwiek ruchu czy światła. Po drugiej stronie zaległa cisza. Przyłożył ucho do drzwi i przez chwilę nasłuchiwał. Spojrzał przez wizjer.
Sara wciąż stała w tym samym miejscu. Miała wrażenie, że „Travis” zamarł, przyklejony czołem do drzwi. Przypomniało jej się, jak kiedyś zginął agent Konrada na Ukrainie, zastrzelony przez wizjer w drzwiach.
Po chwili „Travis” odwrócił się do Sary i rozłożył ręce w geście wskazującym, że nikogo nie zobaczył. Tymczasem z drugiej strony zaczęły znów dochodzić dźwięki. Metaliczny dźwięk świadczył o tym, że ktoś wyjął klucze lub wytrychy.
Na pewno to nie jest KGB ani złodzieje – ocenił szybko „Travis”, już zupełnie spokojny. Profesjonaliści sprawdziliby wcześniej, czy jest ktoś w domu. Chociażby obserwując światła w oknach lub po prostu dzwoniąc pod jakimś pretekstem do drzwi.
Słychać było, że intruz z drugiej strony próbuje włożyć coś do zamka. „Travis” jeszcze raz spojrzał przez wizjer i podszedł cicho do Sary.
– Na klatce jest ciemno i niewiele widać – powiedział szeptem. – Nie zauważyłem żadnego ruchu. Ale nie możemy czekać. – Na chwilę zawiesił głos. – Trzeba sprawdzić, co to jest. Weź broń i zostań w kuchni.
Skinęła głową.
„Travis” podał jej pistolet, zapalił światło i podszedł do drzwi. Spojrzał za siebie. Sara dała mu znak, że jest gotowa, i „Travis” gwałtownym ruchem przekręcił zamek i szarpnął drzwi.
Do mieszkania, ku ich kompletnemu zaskoczeniu, wpadł facet w prochowcu włożonym tylko na lewą rękę, w której trzymał teczkę. Opierał się o drzwi, gdy „Travis” je otworzył, i nie zdążył złapać równowagi.
Obciążony teczką i skrępowany zwisającym płaszczem, bezskutecznie poszukując oparcia w powietrzu, runął na podłogę pod stopami „Travisa”. Sara cofnęła się do kuchni i wybuchnęła śmiechem.
– Wiera, moja… lubimaja! Nu… zaczem? Izwini… – usłyszała z przedpokoju skargę w mocno zniekształconym rosyjskim.
Po chwili wyjrzała i zobaczyła, jak „Travis” próbuje podnieść korpulentnego mężczyznę w nieokreślonym wieku, starającego się coś powiedzieć. Jednak postawienie gościa do pionu nie powiodło się, więc „Travis” pozostawił go w pozycji półsiedzącej pod drzwiami i podszedł do Sary, którą wstrząsały spazmy śmiechu, bezskutecznie tłumione dłonią.
– Kurwa! Mamy problem! – „Travis” nie był poważny, był wściekły. – Kto to jest?! Co ja z nim zrobię?! – zapytał bezradnie i popatrzył na wciąż rozbawioną Sarę. Nieco się rozluźnił, ale zdobył się tylko na uśmiech. – Pomylił mieszkanie? Budynek? Może dzielnicę! Cholera!
– Niestety, ten pan nie może z nami zostać. – Sarze udało się powstrzymać śmiech. – Musi jakoś znaleźć swoją Wierę. Pewnie jej wytłumaczy, że znowu przegrał w szachy, i wszystko będzie dobrze. Wygląda, że chłop nie ma lekko w domu. – Wyszła z kuchni i podeszła do mężczyzny, który już zdążył zasnąć. – Chodź! Wyniesiemy go do windy. Tam go na pewno szybko znajdą.
„Travis” sprawdził klatkę schodową, ściągnął windę i razem wynieśli mężczyznę, który twardo trzymał teczkę.
– Odeślemy go na parter – powiedział i zamknął drzwi od windy.
Gdy usiedli z powrotem w kuchni, parsknął śmiechem.
– Mam już dość alkoholu na dzisiaj – oznajmił pewnym głosem.
W mieszkaniu rozchodził się intensywny zapach. „Travis” wlał do stojących na stole talerzy zupę o barwie dojrzałych pomidorów.
– Potem bierzemy się do roboty – zakomunikowała już całkiem poważnie Sara – bo niedługo się okaże, że brakuje nam czasu.
43
Pogoda tego dnia była piękna, mimo to Konrad był od rana wściekły.
Jadąc do pracy swoim saabem z otwartym dachem, nie zauważył, jak z przejeżdżającego samochodu ktoś rzucił na jego tylne siedzenie zapalonego papierosa. Dopiero gdy stanął na światłach przy Odyńca, poczuł swąd. Papieros wypalił dziurę wielkości pięciogroszówki na samym środku prawego siedzenia. Rozpacz i wściekłość wypełniły Konrada od stóp do głów.
Wszystkie samochody ruszyły, a on wciąż stał, zupełnie obojętny na nerwowe klaksony innych kierowców.
Przez ułamek sekundy dostrzegł za tylną szybą odjeżdżającego starego bmw uśmiechniętą twarz mężczyzny. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że ten uśmiech był skierowany właśnie do niego i naznaczony nie współczuciem, lecz bezinteresowną, szczerą radością.
Zdążył zapisać numer rejestracyjny z województwa podlaskiego.
W takim stanie wszedł do pokoju Marcina, który, o dziwo, znów był ubrany w garnitur. Poderwał się na widok szefa. Konrad ściskał w kieszeni kartkę z numerem bmw i zastanawiał się, czy zlecić Marcinowi zastosowanie retorsji wobec bezczelnie uśmiechniętej twarzy, czy odpuścić. Jeszcze w trakcie jazdy przyszło mu na myśl, żeby powierzyć to zadanie Lutkowi, ale pewne spalenie nawet starego bmw wydało mu się jednak zbyt ostrą retorsją. Łagodniejszy Marcin byłby lepszym wykonawcą wyroku.
– Siadaj! Czemu stoisz jak słup?
– Tak jest, szefie! – odparł Marcin, wyczuwając w powietrzu nadmiar napięcia. – Czy coś się stało? Mogę w czymś pomóc, szefie?
Skubany Marcin! Skąd on tak dobrze mnie zna? Wyczuwa mnie bezbłędnie! – przeleciało mu przez myśl. Wyczuwa tak wszystkich czy tylko mnie? Naprawdę jestem taki przejrzysty? Niemożliwe!
– Nie, nic się nie stało! Dlaczego pytasz? – odezwał się bardziej miękko. Wyjął rękę z kieszeni, zmiął żółtą karteczkę i wrzucił ją do kosza.
– No bo… szef to nigdy nie rozmawia, trzymając rękę w kieszeni… Szczególnie z rana! – wytłumaczył Marcin, ale Konrad mu nie uwierzył i wolał, żeby już nic więcej nie mówił.
Doskonale pamiętał, jak na jakimś przyjęciu wyśmiał w duchu dziewczynę Marcina, która z uporem twierdziła, że on posiada zdolności paranormalne, czego dowodem miały być latarnie uliczne, gasnące, gdy koło nich przechodził. Ale teraz! Postanowił porozmawiać z nim o tym później. Paranormalne zdolności u oficera wywiadu? To może być ciekawe.
– Do rzeczy! Co masz?
– Jest jeden problem, szefie – zaczął trochę niepewnie Marcin. – Po naszej rozmowie wysłałem info do Szwedów, że mamy relację z pobytu Jorgensena w Polsce. No i… oni przylatują… – wystękał z wyraźnym poczuciem winy.
– No nie! Nie wierzę własnym uszom! – Konrad opadł ciężko na fotel. – Kto ci kazał?! – niemal wykrzyknął. – Ty bałwanie! No… nie mogę cię inaczej nazwać! Co im teraz powiemy? Że Jorgensen spotkał się z Rupertem? – Dostrzegł, że Marcin poczerwieniał na twarzy. – Nawet nie możemy ich teraz odwołać, bo pomyślą, że coś kombinujemy…
Otworzyły się drzwi. Konrad nawet się nie odwrócił. Do pokoju weszła Ewa, komunikując krótko, że „Ciężki” chce z nim rozmawiać, i natychmiast znikła.
Siedział jeszcze przez chwilę w milczeniu. Sam już nie wiedział, czy Marcin jest niedorozwinięty, czy wprost przeciwnie.
– Zastanowię się, co powiedzieć Szwedom… – oznajmił już całkiem bez emocji. – Ja cię któregoś dnia zamorduję!
Słowa zabarwione lekką ironią rozluźniły atmosferę. Skruszony dotychczas Marcin jakby natychmiast zapomniał o swoim przewinieniu i w typowy dla siebie sposób znów tryskał paranormalną energią. Konrad szybko ocenił sytuację i uznał, że ta nadgorliwość jest nawet w jakimś stopniu korzystna, bo zmusza go do podjęcia decyzji, która i tak jest nieunikniona. Prędzej czy później Szwedów trzeba będzie poinformować.
„Ciężki” kazał mu przyjść na wpół do jedenastej. W krótkiej rozmowie telefonicznej nie wspomniał ani słowem, o co chodzi. Nie było go kilka dni, więc pewnie chce wiedzieć, co się dzieje. Tak kalkulował Konrad i wydawało się to oczywiste.
Jechał na rozmowę, przygotowany do odpowiedzi na każde pytanie. „Ciężki” nigdy nie zadawał skomplikowanych pytań. Prawdopodobnie nie potrafiłby nawet takich wymyślić. Zresztą wcale nie musiał, skoro mógł zostać zastępcą szefa wywiadu do spraw operacyjnych, nie znając żadnego języka. Jeszcze gorzej wyglądał jego tak zwany dorobek zawodowy, który zwykle mierzy się liczbą i jakością zrealizowanych spraw.
Konrad starał się zawsze znaleźć u przełożonych i wykorzystać te cechy, które umożliwiały sprawną realizację bieżących zadań. „Ciężki” pod tym względem spełniał jego oczekiwania i na co dzień nie sprawiał zbyt wielu kłopotów. Tak czy inaczej po każdej zmianie rządu, czasami nawet częściej, następowały także zmiany w kierownictwie Agencji Wywiadu, a pracę trzeba było kontynuować. Nieraz Konrad się zastanawiał, jak to możliwe, że jeszcze nie doszło do jakiejś katastrofy, i nie odstępowało go przeczucie, iż to tylko kwestia czasu.
Zajął miejsce w sekretariacie i czekał na wezwanie. Tego dnia nie było Małgosi, tylko jakaś nowa dziewczyna, której nie znał. Na fotelu po drugiej stronie siedział mężczyzna w jasnym garniturze i zielonych butach. Na kolanach trzymał teczkę i martwo patrzył w przestrzeń przed sobą. Konrad miał wrażenie, że już gdzieś go widział. Uwagę przykuwał brak jakiejkolwiek harmonii w ubiorze i te zielone buty w szpic. Mężczyzna wyraźnie czekał na „Generała”, z którym „Ciężki” dzielił sekretariat.
Po chwili otworzyły się drzwi gabinetu „Ciężkiego” i wyszła Ala, lektorka angielskiego, pracująca w Agencji od zawsze. Pod pachą niosła książki i zeszyty. Spojrzała na Konrada, wymownie wzniosła oczy ku niebu i zniknęła w korytarzu.
– Szef zaprasza pana naczelnika – powiedziała sekretarka do Konrada, który nie mógł oderwać wzroku od zielonych butów.
„Ciężki” z wyciągniętą ręką wyszedł zza biurka i zamiast „witam” czy „dzień dobry” rzucił tylko:
– Kawa?
– Kawa – odpowiedział Konrad.
Dla siebie „Ciężki” zamówił herbatę. Ruchem ręki wskazał Konradowi fotel, co oznaczało, że rozmowa będzie dłuższa, może mniej formalna i prawdopodobnie z domieszką elementów zaprogramowanej sympatii. Tak przynajmniej powinna to odebrać zaproszona osoba. Zawsze bawiły go te socjotechniczne chwyty szefów i był na nie przygotowany.
– Właśnie wróciłem ze Stanów. Byłem z wizytą w NASA… – zaczął „Ciężki” i widząc zdziwienie na twarzy Konrada, zaraz się poprawił: – Znaczy się w enesej, National Security Agency – powiedział, w miarę bezbłędnie wymawiając tylko dwa pierwsze słowa. – Pokazywali nam najnowocześniejszy system nawigacji GPS, pozwalający śledzić osoby na całym świecie na podstawie mikrochipu. Wspaniały system! Sama technika nie jest nowa, w przeciwieństwie do oprogramowania, którego można użyć dzięki nowemu satelicie. Ale o tym nic nie chcieli opowiedzieć. – „Ciężki” mówił z lekkim podnieceniem, bo na technice znał się dobrze. – Musi pan, naczelniku, tam jechać i zobaczyć to cudo. Weźmie pan swoich specjalistów, może coś podpatrzą. Był ze mną szef naszej techniki, ale nie mógł się zorientować, na czym to polega.
– Jak pan wie – zaczął Konrad – my też mamy system śledzenia oparty na chipie GPS w telefonie komórkowym. Nie jest może nadzwyczajny ani szczególnie nowoczesny, ale w wymiarze aktywnym sprawuje się dobrze. Nie ma zastosowania pasywnego i to jest jego ograniczenie. Dwukrotnie wkładaliśmy chipy do telefonów naszych agentów w procesie weryfikacji ich lojalności. Sprawdziły się doskonale…
– Niemniej to, co mają Amerykanie, jest świetne. Zdeklarowali się, że jak będziemy w potrzebie, to nam pomogą.
Mimo emocjonalnego zaangażowania „Ciężkiego”, który na ten temat mógł mówić zawsze, Konrad wiedział, że nie to było powodem jego zaproszenia.
– Za chwilę dołączy do nas szef – usłyszał. – Teraz ma gościa z zewnątrz…
– W zielonych butach? – rzucił jakby od niechcenia Konrad.
– Nie wiem – odpowiedział „Ciężki” i nie zainteresował się kolorem, bo widać był myślami gdzie indziej.
Minęła chwila na łyk kawy i kokosowy biszkopt, gdy do pokoju wszedł szef Agencji Wywiadu. Przywitał się z kindersztubą wyuczoną na warszawskich salonach, ale trochę na wyrost w szpiegowskim środowisku.
– Jak wygląda sprawa naszego archiwum? – zaczął bez zbędnych wstępów. – Czy jest już jakiś plan działania? Ma pan jakąś koncepcję?
– Oczywiście, panie ministrze! – zwrócił się Konrad, używając jego ulubionego tytułu. – W tej chwili dopracowujemy ostatnie szczegóły i myślę, że na początku przyszłego tygodnia będę mógł przedstawić raport. – Kłamał po raz pierwszy, ale nawet nie czuł zażenowania. Czekał na następne pytanie…
– Kiedy pan przewiduje realizację? I jakie są szanse powodzenia?
Konrad zastanowił się, przybierając odpowiedni wyraz twarzy.
– Panie naczelniku – nalegał szef – musi pan wiedzieć, że tą sprawą żywo interesuje się pałac. Wydzwania też do mnie prezes Małecki. Jak pan rozumie, jestem pod nieustanną presją.
– Ja rozumiem! Ale… nie chce pan chyba, panie generale, wywierać na mnie nacisku. W przeciwnym razie to będzie improwizacja, a nie poważna misja…
– Nikt na pana nie naciska – wtrącił natychmiast szef.
– Szanse powodzenia są tym większe, im lepiej się przygotujemy. To oczywiste! Mimo pozorów to nie jest łatwa operacja i nie chodzi przecież tylko o zdobycie archiwum, ale także o to, by nie dostało się w ręce Rosjan czy Białorusinów. – Konrad wiedział, że takie na pozór banalne stwierdzenia najlepiej oddziałują na polityczne emocje szefów.
– Otóż to, panie naczelniku! Tak uważa również pan prezydent, który jest o sprawie poinformowany. Prezydent przywiązuje dużą wagę do historycznego dziedzictwa Drugiej Rzeczpospolitej. Wie pan o tym?!
– Oczywiście! Czasem oglądam telewizję – skomentował Konrad.
– Czyli, jeżeli dobrze pana zrozumiałem, w przyszłym tygodniu będziemy mogli zapoznać się ze szczegółowym raportem operacji, czy tak?
– W rzeczy samej, szefie!
– Jaką rolę przewidział pan dla naczelnika Marka? – wtrącił „Ciężki”.
Zorientował się, że zaproszenie na rozmowę z oboma szefami musiało być spowodowane głodem informacji. Sami za bardzo nie mogli zaspokoić zainteresowania pałacu, lecz gdyby naczelnik Marek został włączony do sprawy, wiedzieliby przecież wszystko.
– Żadnej! W akcji uczestniczą najlepsi oficerowie Wydziału „Q”. Ktoś musi kierować pozostałymi sprawami i pilnować gospodarstwa. Zajmuje się tym Marek… – Konrad zamilkł na chwilę, po czym zapytał: – Chyba się nie skarży…?
– Nie! Nie! Nic takiego! – odparł „Ciężki”. – Dlaczego miałby się skarżyć?
– Mam poważne zastrzeżenia do pracy naczelnika Marka Belika. Szczególnie w ostatnim czasie. – Nie planował o tym mówić, ale zareagował spontanicznie na hipokryzję „Ciężkiego”. – Zarówno do jego kompetencji zawodowych, jak i do predyspozycji psychicznych wymaganych na tym stanowisku! W najbliższym czasie będę chciał o tym porozmawiać. Zresztą swoją ocenę pracy naczelnika przedstawię w najbliższej opinii służbowej. Ale to po zakończeniu sprawy archiwum. Będę miał konkretne propozycje…
– Oczywiście, panie naczelniku – odparł szef opanowanym głosem. – Teraz najważniejsza jest sprawa.
Konrad zorientował się, że przez przypadek i nadmiar emocji osiągnął to, co w głębi duszy już dawno zamierzał. W ten sposób, wypowiadając wojnę, zmusi kierownictwo AW do jasnej decyzji dotyczącej jego osoby. To nie przysparzało mu bezsennych nocy, ale chciał wiedzieć, jaka ma być jego przyszłość. Takim postawieniem sprawy związał im ręce i zapewnił sobie swobodę działania, przynajmniej na okres akcji.
Zaległa cisza. Konrad był pewny, że słyszy, jak zgrzyta im piasek między zębami.
– Jak rozwija się nasza akcja na Bliskim Wschodzie? Jest coś nowego? – Szef zmienił temat.
– Na razie nie. Niedawno był w Warszawie William Stenton, z którym prowadzimy tę sprawę. „Fokker” czeka na kontakt z Safirem i jeżeli coś uzyska, da nam sygnał i ruszamy dalej…
– „Fokker” to ten agent Anglików w Al-Kaidzie? – zapytał „Ciężki”, zaskakując Konrada.
Dobra pamięć!
– Tak jest – odparł.
– Podobno był w Polsce George Gordon? – rzucił jakby od niechcenia szef.
Konrad natychmiast się zorientował, że jest pod obserwacją i jego spotkanie z George’em było kontrolowane. Zresztą to, co powiedział mu Marcin na balkonie, nie pozostawiało żadnych złudzeń co do intencji kierownictwa. Zaśmiał się w duchu i pomyślał, że papieros, który wypalił mu dziś rano dziurę w samochodzie, pięknie się w to wkomponowuje.
– Oczywiście! Przyjechał na zaproszenie ABW. Widziałem się z nim, byliśmy na drinku – odpowiedział Konrad zgodnie z prawdą.
– Znacie się dobrze? – ciągnął wątek szef.
– Tak. Pracowaliśmy kiedyś razem.
– Spotkałem go parokrotnie. Ostatnio podczas wizyty w Londynie. Świetnie mówi po polsku. Podobno studiował w Krakowie w latach osiemdziesiątych…
– Tak. Pracował wówczas na kierunku polskim i po powrocie do Londynu też. Doskonale zna się na polskiej polityce i rozumie nasze sprawy. Wie pan, że Gordon ma unikatową kolekcję solidarnościowych znaczków?
– Nie. To ciekawe! Widział pan?
– Tak. Byłem kilka razy u niego w domu…
– Wie pan, naczelniku – przerwał Konradowi szef – chciałbym, żeby pan mnie informował o takich spotkaniach. Gordon to nie jakiś tam oficer. To jest już polityka i niech pan ją zostawi nam.
– Rozumiem… będę pana ministra informował – odparł Konrad, pamiętając, że „Generał” ma nadzwyczaj pobudliwe ego.
Czuł, że spotkanie dobiega końca, bo szef zawsze chował takie teksty na wielki finał. Wolał, żeby Konrad opuszczał jego pokój w niezbyt dobrym nastroju. Przynajmniej sądził, że taki efekt osiąga.
Konrad wyszedł sam z gabinetu „Ciężkiego”. Gościa w zielonych butach już nie było. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie go widział. Męczyło go to.
Pojechał do centrum przez most Siekierkowski i dalej wzdłuż Wisły do mostu Poniatowskiego. W Alejach Jerozolimskich utknął w korku na dobre dwadzieścia minut. Zadzwonił do Irka, lecz jego telefon milczał. Podobnie jak telefon Mirka. Połączył się więc z Ewą i poprosił, by się z nimi skontaktowała. Chciał wiedzieć, czy z Sarą jest wszystko w porządku. Ewa zawiadomiła go przy okazji, że czeka na niego Lutek. A także że naczelnik Marek dwadzieścia minut temu wyjechał na spotkanie, ale nie powiedział dokąd ani kiedy wróci.
Samochody zaczęły toczyć się powoli. Konrad był od rana podenerwowany i ślimaczący się korek potęgował jeszcze ten stan. Nie miał wątpliwości, że Marek pojechał do „Ciężkiego”.
Lutek siedział w sekretariacie. Ewa zrobiła mu kawę. Lubiła go może bardziej niż innych, bo Lutek był małomówny, grzeczny, trochę nieśmiały wobec kobiet i bardzo wysportowany. Lutek też lubił Ewę, bo dużo mówiła, zawsze na temat, dużo czytała, ale nie pism dla kobiet, i miała o czym opowiadać, poza tym ładnie pachniała i była blondynką. Dlatego też według Lutka jej ekspres parzył najlepszą kawę na świecie.
Kiedy Konrad wszedł do sekretariatu, Lutek wstał natychmiast, jak przystało na wojskowego.
– Jak ci poszło? – zapytał Konrad, wyciągając do niego rękę.
– Wszystko przygotowane! – W ustach Lutka takie proste stwierdzenie oznaczało, że Konrad nie musi się o nic martwić. „Wszystko”, czyli na sto pięćdziesiąt procent!
– Chodź, opowiesz mi. Ewo… – zwrócił się do sekretarki – nikogo nie wpuszczaj i nie łącz żadnych rozmów.
44
Ostatnio dużo pił. Szczególnie wieczorami. Pomagało mu to zasnąć. Tej nocy spał tak mocno, że z początku pomyślał, że włączył się budzik w jego komórce i że jest już ranek, ale po chwili zdał sobie sprawę, że jednak dzwoni telefon.
Zapalił światło i spojrzał na wyświetlacz. Numer się nie identyfikował. Było wpół do drugiej. Od razu wiedział, kto dzwoni.
– Słucham – rzucił krótko.
– Za pięć minut na dole! – Znany mu głos nie pozostawiał złudzeń, że ma niewiele czasu.
Krupa odłożył słuchawkę.
– Kurwa mać! – zaklął głośno.
Czy ten skurwysyn nie ma odrobiny szacunku dla ludzi? Czy musi zawsze wyciągać mnie w środku nocy? Ja go kiedyś zastrzelę! Jak Boga kocham!
Ubrał się jednak szybko, bo wiedział, że to nie przelewki.
Zbiegł po schodach z trzeciego piętra i wyszedł przed blok. Nie przypuszczał, że zrobiło się tak zimno, i włożył tylko koszulkę, spodnie i klapki.
Przed domem, w cieniu latarni, stał Fiedotow, wielki jak hipopotam, o spleśniałej od wódki twarzy, i palił papierosa. Na widok Krupy od razu zaryczał:
– Co tak stoisz jak sierota?! Chodź tutaj!
Krupa posłusznie wykonał polecenie. Już po głosie rozpoznał, że Fiedotow ma nieźle w czubie. A to nie wróżyło dobrze. Potrafił być wtedy nieobliczalny i agresywny. Co gorsza, zupełnie tracił czucie w wielkich łapach, którymi machał bez opamiętania.
– Coś się tak długo zbierał?! Nie mogłeś się odkleić od dziwki? Chodź, mamy gości z Moskwy. Ani słowa… kurwa… o naszym biznesie. Rozumiesz? Urwę ci jaja, jak coś piśniesz!
Fiedotow nie żartował i Krupa dobrze o tym wiedział. Od początku podejrzewał, że to on sprzątnął Stepanowycza, ale bał się nawet o tym myśleć.
Podeszli do nowego czarnego bmw 6 na moskiewskich numerach rejestracyjnych, z zaciemnionymi szybami. Fiedotow rzucił papierosa i otworzył tylne drzwi. Krupa zajął miejsce obok osiłka o jasnych, lekko falujących włosach. Fiedotow wtoczył się za kierownicę, aż zakołysało samochodem. Siedzący z przodu młody mężczyzna o chłopięcej twarzy odwrócił się i podał Krupie rękę. Nikt się jednak nie przedstawił.
Wasilij nie miał wątpliwości, że goście są z Moskwy i że nie reprezentują FSB. Od razu rozpoznał Służbę Wywiadu Zagranicznego, nie wiedział jednak, skąd takie wrażenie. Nie bał się, nie miał czego, ale też nie czuł się komfortowo. Mimo to był zadowolony, że siedzi w ciepłym samochodzie, bo Fiedotow mógłby go trzymać w klapkach na dworze nawet przez godzinę.
Dlaczego oni spotykają się zawsze w nocy? – pomyślał. Czy ich tak szkolą? Czy to ma jakiś sens? Filmów się naoglądali… czy co?
– Co wiesz o zabójstwie Stepanowycza? – zaczął blondyn.
– Wszystko, co wiem, powiedziałem już Anatolijowi Andriejewiczowi – odrzekł z wahaniem i spojrzał na tłusty kark Fiedotowa, który ani drgnął.
– Czy wiesz coś nowego? Miałeś się przecież dowiedzieć! – kontynuował blondyn.
Krupa milczał i cały czas patrzył na Fiedotowa, jakby się spodziewał, że ten jakimś nierozważnym ruchem przyzna się do zabójstwa Stepanowycza. Nie pasował mu tylko nóż w jego ręku. Takiemu bydlakowi przystawała raczej maczeta albo celny strzał w tył głowy.
– Byliście przecież blisko! Robiłeś z nim interesy, nie?! – Głos blondyna stawał się coraz bardziej natarczywy. – Co ty, kurwa, myślisz?! Że mogliście robić biznes na fajkach z Polski bez naszej zgody?! Tu nic się nie dzieje bez naszej zgody! Rozumiesz, Krupa?! A nawet jak nic się nie dzieje, to też musi być na to nasza zgoda.
Krupa przywykł już do arogancji Rosjan, szczególnie oficerów służb specjalnych, którzy traktowali Białoruś jak kolonię, mimo to chamstwo blondyna zbiło go nieco z tropu. Teraz poczuł dumę, że jest Białorusinem, chociaż słabo znał język i nie bardzo rozumiał, co to takiego naród białoruski.
– Palenie zabija! – wtrącił Fiedotow ironicznym tonem i wszyscy się roześmiali, oprócz Krupy, który nie lubił żartów z czyjejś śmierci. – Stepanowycz stanowczo za dużo palił! – dorzucił Fiedotow głupio, bo sam kopcił bez umiaru.
– Wystarczy! – odezwał się nieco dziecinnym głosem ten o chłopięcej twarzy. Krupa od razu zrozumiał, że to on dowodzi. Wydawał się jednak trochę za młody. – Wasilij! Wszystko w porządku… Przepraszam, że wyciągnęliśmy cię z łóżka tak późno, ale sprawa jest pilna. Rozumiesz?
– Jasne! – odparł Krupa. – Robota to robota!
– Czytałem twoje raporty w sprawie zabójstwa Stepanowycza. Dobre! Wnikliwe! Od razu znać świetnego oficera. – Chłopaczkowaty w tani sposób chciał zdobyć jego zaufanie. – Jak rozumiem, nie masz do powiedzenia nic nowego?
– Właśnie! Od mojego wczorajszego raportu nic takiego się nie wydarzyło – odparł Krupa.
– Dobrze rozegrałeś sprawę z tym polskim agentem… jak mu tam… „Żubrem”. Zajmiemy się nim trochę później. Chciałbym najpierw ustalić kilka faktów. Pisałeś o tym, ale chciałbym to usłyszeć od ciebie… Ciekawi mnie, skąd Stepanowycz o nim wiedział. Nie udało ci się ustalić, czy prowadził w jego sprawie formalne rozpracowanie? Dlaczego ci o nim wspomniał? Nie domyślasz się… skąd przypuszczenie, że to on zabił Stepanowycza? – Chłopaczkowaty zadawał celne pytania.
– Tak mi wychodzi z analizy sytuacji, zachowania „Żubra”, rozmów z nim i z jego wypowiedzi. Nie może być inaczej! – Krupa mówił z pełnym przekonaniem w głosie. – No, jakieś prawdopodobieństwo, że to porachunki, jest, ale minimalne…
– Ten „Żubr” to inteligentny człowiek? – zapytał blondyn.
– Bardzo! To ideowiec!
– Czyli należy uznać, że Stepanowycz nie zostawił na niego żadnych materiałów, bo inaczej ten „Żubr” już by siedział. To pewnie dzięki wam albo prezydenckiej bezpiece? – kontynuował młody.
– Oczywiście, że tak! – odezwał się Fiedotow. – Ze Służby Bezpieczeństwa wciąż nic nie wyciekło, a minęło już trochę czasu. Pilnuję tematu.
– To dobrze! To bardzo dobrze! Będzie nasz! Gratuluję ci, Wasilij! Dostaniesz premię. – Chłopaczkowaty był wyraźnie zadowolony.
– Myślę, że Stepanowycz powiedział mi o nim, bo chciał się zabezpieczyć. Może czegoś się obawiał? Może „Żubr” mu groził?!
– Stepanowycz oczywiście nie wiedział, że pracujesz dla nas? Bo gdyby wiedział, mogłoby to znaczyć, że chciał go nam podstawić. Nie wyczuwałeś, że może coś podejrzewać?!
– Skąd! Nigdy! – odparł Krupa.
– Znakomicie, Wasilij! Jesteś dobrym oficerem kontrwywiadu. Sprawę z tym polskim agentem prowadzisz świetnie. Nawet Fiedotow nie jest ci potrzebny… Ale zastanów się, czy nie wykluczasz takiej wersji, że Stepanowycz pracował dla Polaków. Był chciwy i bezwzględny… za pieniądze sprzedałby matkę. Wszyscy to wiedzą. Polacy też musieli o tym wiedzieć i zwerbowanie go nie byłoby trudne. Naczelnik kontrwywiadu KGB, pułkownik… łakomy kąsek!
– Nie sądzę! To by wypłynęło. On by tego nie utrzymał w tajemnicy. Zdradziłby się czymś prędzej czy później…
– Nie rozumiesz, Wasilij! – Młody nabrał nagle mentorskiego tonu. – Polacy albo Amerykanie mogą wiedzieć, że dla nas pracujesz. Na przykład mówią Stepanowyczowi, żeby sprzedał tobie „Żubra”, że to polski agent. Ty wchodzisz z nim w kontakt albo on z tobą… jak to było w rzeczywistości. Potem on cię werbuje i sprzedaje informacje, pewny, że ty przekażesz je dalej… nam. W ten sposób wciągają nas w grę operacyjną i dezinformują. Krótko mówiąc, wpuszczają nas, skurwiele, w maliny.
Zaległa cisza.
– Tak może być. Ale jest bardziej prawdopodobne, że po prostu podrzucili mu materiały na „Żubra”… – zaczął Krupa.
– To odpada! Za duże ryzyko – przerwał mu zaraz blondyn. – Polacy nie mieliby pewności, że Stepanowycz zachowałby się zgodnie z ich przewidywaniami. Mógłby dla splendoru aresztować „Żubra”, i po sprawie. Nic by w ten sposób nie ugrali, a agent poszedłby siedzieć. Stepanowycz przekazał ci informację o „Żubrze” i był już niepotrzebny. Nawet więcej, trzeba było go uciszyć, żeby czegoś nie wygadał. Mogło tak być!
– Mogło! – potwierdził młody. – To jednak tylko hipoteza i nie mamy czasu jej zweryfikować. Często rzeczywistość jest prostsza, niż nam się wydaje. Najważniejsza jest teraz sprawa brzeska! Brawo, Wasilij! Nawet nie wiesz, jaką przysługę oddałeś ojczyźnie! – Odwrócił się i patriarchalnie poklepał go po ramieniu.
Jakiej ojczyźnie?! – pomyślał Krupa. Chyba mu się we łbie poprzewracało! Robię, bo muszę, bo byłem głupi, że dałem się wciągnąć.
Tak naprawdę dobrze wiedział, że nie miał wówczas wyboru.
– Kiedy jedziesz z „Żubrem” do Brześcia? – zapytał nieuprzejmie blondyn.
– Jeszcze nie wiem. To on decyduje. Ale myślę, że w sobotę albo niedzielę.
– Hm… – zastanowił się młody i znów w samochodzie zaległa cisza.
– Może powinniśmy z nimi pojechać… albo przynajmniej wysłać Fiedotowa. Jak sądzisz? – wtrącił znowu blondyn.
– Nie. To… – zareagował natychmiast Krupa.
– Nie ciebie pytam! – skarcił go blondyn.
– Dobrze. Jak sądzisz, Wasilij? – odezwał się młody.
Krupa poczuł satysfakcję na myśl, że blondyn dostał prztyczka.
– Uważam, że to niepotrzebne. On jest cwany. Wyczuje coś i zwieje. Przecież i tak wszystko…
– Oczywiście, Wasilij! Masz rację. Nie ma co ryzykować – podchwycił chłopaczkowaty.
Fiedotow otworzył okno i zapalił papierosa.
– Coś ty, Fiedotow, ochujał?! Wypierdalaj, jak chcesz palić! – dziecinnym głosem gwałtownie zareagował młody, a Fiedotow bez słowa wysiadł z samochodu.
Krupa znów poczuł przypływ satysfakcji i pomyślał, że ten chłopaczkowaty jest w porządku i musi mieć mocne plecy w Jaseniewie, ale na asa wywiadu to nie wygląda, skoro pozwala sobie tak łatwo wmówić, co ma robić. Blondyn cham, ale przynajmniej zawodowiec.
– „Żubr” wie, gdzie jest zakopana skrzynia, ale jeszcze mi nie powiedział. A ja nie miałem możliwości go zapytać. Na razie wiem tylko, że w twierdzy. Teraz pojedziemy zrobić wizję lokalną. Sprawdzić miejsce i tak dalej. – Krupa chciał być kooperatywny i mówił do młodego.
– My też wiemy, gdzie jest ta skrzynia. Chcemy mieć jednak pewność. Ten Polak spadł nam z nieba! Mówił ci, co w niej jest?
– Jakieś stare dokumenty. Czy coś takiego. On sam dokładnie nie wie, ale wie, że to bardzo ważne dla Polaków. Gotowi są dużo zapłacić! Ale on to robi dla idei…
– Doskonale, Wasilij! Teraz będziemy czekać, aż wrócisz z Brześcia i pokażesz nam dokładne miejsce ukrycia skrzyni. My to porównamy… – Młody nagle urwał, jakby powiedział za dużo.
– Może jednak też pojadę do Brześcia… – znów wtrącił się blondyn, tym razem bardziej zdecydowanie.
– Dobrze wiesz, że Misza ma drugą część operacji do zrealizowania! Zapomniałeś?! Przypadek! Cokolwiek! Polacy się zorientują i będą nici. Misza ma rachunki do wyrównania! To jak gra operacyjna, telepatyczna partia szachów między dwiema służbami. Trzeba umieć przewidywać ruchy przeciwnika. – Widać było, że młody trwa przy swojej decyzji.
Krupa popatrzył na blondyna, którego twarz mimo półmroku wyrażała pełne politowanie dla naiwności młodego.
Do samochodu wrócił Fiedotow, a wraz z nim smród przesyconego papierosowym dymem ubrania.
– Tylko nic nie róbcie koło „Żubra”, dopóki wam nie powiem, że można. Bo go spłoszycie! – zakończył zdecydowanie Krupa i zapytał: – Mogę już iść?
– Spierdalaj! – odpowiedział niespodziewanie Fiedotow.
45
Rozmowy ze Szwedami zajęły Konradowi ponad cztery godziny. Potem była kolacja, która przeciągnęła się do dwudziestej trzeciej.
Szwedzi musieli być mocno zaskoczeni tym, co usłyszeli, bo nie mogli się powstrzymać od zachwytów nad polską gościnnością i żubrówką. Śmiesznie wyglądały na jasnych twarzach Olafa i Pera policzki zabarwione na malinowo od silnych emocji i alkoholu. Obaj bardzo przypadli Konradowi do gustu i chyba wzajemnie, bo rozmowa dobrze się układała i była zupełnym zaprzeczeniem obiegowych opinii o zimnych, milczących Szwedach.
Konrad zapłacił kartą kredytową taksówkarzowi, który na sam jej widok trzykrotnie proponował, że podwiezie go na swój koszt do najbliższego bankomatu. Konrad nie miał pieniędzy w portfelu i przez moment się zastanawiał, gdzie je wydał. Nie miał najmniejszej ochoty jechać jeszcze o tej porze do bankomatu.
Czuł miłe rozluźnienie. Wypił trzy albo cztery kieliszki. Koledzy ze Sztokholmu natomiast pozwolili sobie na znacznie więcej. Kroku musiał im dotrzymywać Marcin jako odpowiedzialny za ich przedwczesny przyjazd.
Noc była ciepła i przyjemna. Godzinę wcześniej lekki deszcz ożywił powietrze.
Konrad stał przed swoim domem na Kabatach i myślał, czy jeszcze nie przejść się przed snem. I pewnie by tak zrobił, gdyby miłego samopoczucia nie zaburzał mu dyskomfort, powodowany świadomością, że skłamał szwedzkim kolegom. Może nie skłamał, ale nie powiedział nic o Rupercie, podczas gdy oni poinformowali go szczerze o wszystkim.
Wytłumaczę im to potem. Już po operacji. Zrozumieją!
Wstukał kod do drzwi wejściowych, ale się nie otworzyły. Powtórzył więc czynność i usłyszał charakterystyczny dźwięk zamka elektrycznego. Wyciągnął rękę, by chwycić za klamkę, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły i stanął w nich wysoki mężczyzna.
Zamarli naprzeciw siebie. W pierwszym momencie Konrad się przestraszył. Stojący pół metra przed nim facet miał około czterdziestki. Mimo mroku i słabego światła z wnętrza klatki dobrze było widać jego twarz. Trwało to ułamki sekund. Konrad wyczuł u niego niepokój.
– On mnie zna – usłyszał własny głos.
Stał jak zamurowany i chciał zapytać intruza, co tu robi, gdy kątem oka zauważył gwałtowny ruch. Skompensowana intuicja zmusiła go do uniku i zasłonięcia się ręką, lecz pięść, mimo gardy, dosięgła policzka pod lewym okiem. Poczuł silny ból i błysk w oczach. Stracił równowagę i byłby upadł, gdyby nie oparł się o ścianę.
Zachował przytomność i niemal od razu sprężył się gotowy do walki. Mężczyzna jednak wyraźnie nie chciał się bić i zaczął uciekać pustą ulicą. Konrad ruszył za nim. Gdy nieznajomy obejrzał się i zobaczył, że jest ścigany, natychmiast mocno przyspieszył.
Skręcił w wąski przejazd między domami, wyraźnie licząc na to, że w zaułkach uda mu się zgubić pogoń. Konrad skracał jednak dystans i mężczyzna to zauważył.
Wybiegł na ulicę i po chwili był już na skrzyżowaniu KEN i Wąwozowej. Metr od niego zatrzymał się z piskiem opon samochód, zagradzając drogę. Mężczyzna sprawnie przeskoczył przez maskę i biegł dalej. Kilku przechodniów przystanęło, obserwując ze zdziwieniem niecodzienną scenę. Nieznajomy obejrzał się i widząc Konrada, skręcił w lewo. Wciąż biegł jezdnią Alei KEN w kierunku centrum. Wyraźnie przyspieszał, raz po raz oglądając się za siebie.
Konrad czuł silny ból w mięśniach, ale determinacja tamtego, by nie dać się złapać, i przeczucie, że wszystko to nie dzieje się za sprawą przypadku, powodowały, że mógł go dopaść. Po chwili zorientował się, że z tyłu dogania go jakiś samochód. Kiedy był tuż za nim, kierowca zrobił ostry manewr, jakby chciał go potrącić bokiem. Konrad odskoczył w prawo, potknął się o krawężnik i upadł na trawnik.
Oczywiste było, że samochód, stary biały golf, zrobił to celowo. Przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów i Konrad ze zdumieniem zobaczył, jak mężczyzna, którego gonił, niemal w biegu wskakuje do środka.
Leżał przez chwilę na trawniku, ciężko dysząc i patrząc w ślad za samochodem, który gwałtownie przyspieszał. Podciągnął nogi i usiadł. Nie mógł zebrać myśli. Pierwszy raz spotkało go coś takiego. Nie potrafił zrozumieć, co się stało. Dlaczego?! Dlaczego on? To zdarzenie wydawało się takie irracjonalne, a jednak musiało mieć jakiś sens. Uderzenie, potem szaleńczy bieg i na dodatek ten samochód! Czyli był ktoś jeszcze!
Po chwili zorientował się, że wciąż siedzi na trawniku przy jezdni. Nieopodal stał młody chłopak z psem i dwie dziewczyny. Przyglądali mu się z niepokojem.
Pomyślał, że może zapamiętali numer golfa. Podniósł się i ruszył w ich kierunku. Ale oni niespodziewanie się odwrócili i dosyć szybkim krokiem zaczęli się oddalać. Wyraźnie nie chcieli mieć z nim do czynienia. Zrozumiał, że sytuacja wydała im się podejrzana i nawet jeżeli coś zauważyli, nie może liczyć na ich pomoc. Coś takiego rzadko zdarza się na Kabatach.
Wrócił do domu. Wszedł po schodach, jakby zapomniał, że jest winda. Skarcił się, że to z powodu zdenerwowania. Chociaż bywał w znacznie gorszych opałach, zawsze zachowywał zimną krew. A tym razem nie! Było mu wstyd przed samym sobą.
Dotknął nabrzmiałego już policzka i od razu pomyślał, że będzie miał podbite oko. Nie pierwszy raz. Zaśmiał się, ale wcale nie było mu wesoło.
Chciał włożyć klucz do zamka, gdy zobaczył tkwiącą w szczelinie drzwi białą kopertę. Zapalił światło, by się lepiej przyjrzeć. Koperta nie miała żadnych napisów i z pewnością nie była to reklama. Od razu wydało mu się to dziwne. Nasunęło się skojarzenie z tym, co go spotkało przed chwilą. Zawahał się, czy dotykać koperty. Pomyślał o sprawie Safira, ale zaraz odrzucił to niedorzeczne przypuszczenie. Niemniej na kopercie mogą być odciski palców.
Chwycił jej róg przez chusteczkę higieniczną. Otworzył drzwi i wszedł do mieszkania. Położył kopertę na biurku i zapalił lampkę. Był niemal pewny, że w środku jest jakaś wiadomość. Koperta była zaklejona.
Poszedł najpierw umyć ręce i szybko wrócił do biurka. Wyjął z szuflady pęsetę i szkło powiększające. Obejrzał kopertę pod światło. Widać było, że wewnątrz jest papier, na którym odbija się blady cień krótkiego tekstu.
Powoli, delikatnie rozciął kopertę chińskim nożem do papieru i z celebrą wyciągnął pęsetą złożoną na pół kartkę. Wpatrywał się w nią, jakby za chwilę miał sprawdzić numery totka, po czym ją otworzył.
Ukazał się tekst po polsku:
Witaj, Konrad! I do zobaczenia w Brześciu!
Pozdrawiam
Misza P.
Zamarł. Od stóp do głów przebiegła go fala dreszczu. Przez chwilę siedział odrętwiały w fotelu, jakby stracił świadomość. Potrzebował czasu, by zrozumieć, że to ten mężczyzna, który go uderzył i którego gonił, włożył tę wiadomość w jego drzwi.
– Poznał mnie! Nie mógł tego ukryć i wpadł w panikę! Dlatego mnie uderzył. Nie mógł się odezwać… bo to Rosjanin i od razu bym się zorientował… – zaczął mówić na głos. – Nieprawdopodobne! Przecież mógł mnie tylko pchnąć! To uderzenie i ten list nie pasują do siebie. Mogłem go dogonić albo wdać się w walkę i wtedy by wpadł. Było sto różnych możliwości! Dlaczego tak zareagował? Bał się mnie?
Zaczynał coraz szybciej i sprawniej analizować sytuację.
Gdybym go zatrzymał, a następnie odnalazł list Popowskiego, mielibyśmy w garści rosyjskiego agenta, i to pewnie spoza warszawskiej Rezydentury. Dlaczego Misza tak ryzykuje?
Pogrążył się w myślach i nagle zdał sobie sprawę, że dzwoni jego telefon.
– Jestem! – usłyszał w słuchawce i przez jakiś czas stał kompletnie zdezorientowany. – A ty jesteś tam? – odezwała się Sara.
– Tak… Tak! Jestem. Oczywiście. Jestem!
– Przyjechałam… – I po chwili z wahaniem w głosie zapytała: – Co z tobą? Coś się stało? Jesteś pijany? O tej porze?
– Nie! Nie jestem! – Konrad się opanował. – Coś mi się przydarzyło… – przerwał. – Opowiem ci jutro. Czyli jesteś?
– Musiało się przydarzyć coś naprawdę niezwykłego, bo cię nie poznaję, a znam cię jak nikt…
– Porozmawiamy jutro, dobrze? Muszę iść spać. – Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź.
Poszedł do pokoju i wziął telefon komórkowy do łączności specjalnej, ale po chwili zastanowienia odłożył go.
Jeżeli Rosjanie – zaczął myśleć pospiesznie – znają mój adres prywatny i zdecydowali się na podrzucenie listu, to równie dobrze mogli mi zainstalować podsłuch w domu. To byłaby tragedia! I wstyd! Jutro M-Irek przeczeszą mieszkanie. Boże… a jeżeli coś znajdą?! Zaraz… No nie, panika zmysłów! Oczywiście! Przecież już samo podrzucenie listu by wystarczyło, bym sprawdził dom i wykrył podsłuch… To oczywiste, że musieli się z tym liczyć. Po co by im to było? – Konrad rozważał różne aspekty. – Chyba że chcą, żebym go wykrył! To byłaby wojna! Przecież Misza zna zasady. Nie tykamy naszego życia prywatnego, życia oficerów! Agenci to co innego. Nie zrobiłby tego! Kurwa, nie zrobiłby?! Nie chce chyba wojny… – Zaczęły wzbierać w nim wątpliwości. – Jeżeli odnajdę pluskwę, to co…? Może chcą mi pokazać swoją siłę? Przecież są silni… Wszyscy to wiedzą! Nie muszą tego robić. Nie… to niemożliwe…
Wyszedł na balkon i usiadł na fotelu. Szumiało mu w uszach. Było cicho i bezwietrznie. Dom wydawał się wymarły. Konrad miał wrażenie, że docierają do niego nowe, nieznane mu dotąd emocje. Pamiętał tylko te przestraszone oczy i jasne włosy. Nie był pewien, czy potrafiłby zidentyfikować tego mężczyznę.
Odrzucił myśl o podsłuchu w domu, bo dotarła do niego inna, nie mniej ważna. Skąd Rosjanie znają jego prywatny adres?
– Zdobyli się na nie lada wyczyn z tym listem, to prawda, ale skąd znają mój adres… adres… adres? – powtarzał jak mantrę. – Są tylko dwie możliwości. Albo mają u nas kreta, albo namierzyli mnie sami! Oba warianty wchodzą w grę. I oba… Kurwa! – zaklął głośno. – Mogą znać lokalizację Wydziału „Q”! Czy to mi chciałeś powiedzieć, Misza? Że jesteś lepszy? Tak?! – Konrad był wyraźnie zaniepokojony. – Wystarczy, że pracuje dla nich jakiś strażnik w Agencji, wystarczy, że przypadkowo zobaczył mnie na mieście jakiś ich oficer. Wszystko możliwe! Mogą wiedzieć, gdzie jest Wydział, ale co z tego? Do tego budynku wchodzi tysiące osób. Chyba jednak tajemnica kryje się gdzie indziej…
Wciąż siedział na balkonie. Było już po pierwszej i poczuł w końcu chłód nocy.
Dlaczego zaangażowali takie siły i środki, by przekazać mi ten list? I niewiele brakowało, by wpadli… Musieli przecież się z tym liczyć. To mogło ich drogo kosztować, a to nie są głupcy… szczególnie Misza!
Konrad wrócił do mieszkania i podszedł do biurka, na którym wciąż leżała koperta. Usiadł i nagle dotarł do niego czytelny komunikat.
No tak! Sprawa chyba jest jasna! Misza! Misza!
Konrad był podniecony i czuł niepotrzebną w tej chwili satysfakcję.
Popełniłeś błąd, Misza! Duży błąd. Zawiodła cię cierpliwość! Tak bardzo chcesz wygrać? Pragniesz się odegrać za Kijów? Piszesz: „Do zobaczenia w Brześciu”, tak? Chcesz mi powiedzieć, że wiesz, co planuję, tak? Ale w ten sposób wysypałeś się, że nie wiesz, gdzie jest ukryte archiwum, albo nie jesteś tego pewny. Boisz się, że chcę zrobić numer i wpuścić cię w maliny? Masz rację… tak właśnie chcę zrobić. Jeżeli myślisz, że wyprowadzisz mnie z równowagi i że to ja zrobię pierwszy błąd, to się mylisz!
Konrad uśmiechnął się do siebie i poczuł ból w policzku.
Tak! Zrobiłeś na mnie wrażenie tym listem! Ale pokazałeś też, jaki jesteś zdeterminowany! Masz jakieś problemy w pracy? Musisz to robić? Musisz pokazać się szefom? Przyjacielu! Ja już wiem od Anglików, że coś planujesz! Ja znam twojego agenta… tego Ruperta! A plan twierdzy brzeskiej, który trzymasz w rękach, to mój produkt. Tego właśnie boisz się najbardziej, czyż nie? Nie jesteś pewien tego Ruperta. Słusznie, bo to chuj! Dlatego uruchomisz wszystkie swoje siły na Białorusi, by wywiązać się z tego zadania i… wygrać. Tak? Ale nie możesz wystrzelić przedwcześnie, bo nie ufasz Białorusinom i boisz się, że pierwsi zdejmą archiwum. A to byłby wstyd w Jaseniewie, co?! Trzeba byłoby szukać nowej pracy gdzieś na mieście. Do końca życia by cię to gryzło. Dla prawdziwego oficera to nie porażka… to śmierć! A co dopiero dla Rosjanina! Dlatego będziesz czekał, aż przyjadę z moimi ludźmi wykopać to archiwum. Będziesz chciał mnie zdjąć razem z nim, ale wspaniałomyślnie nas puścisz, a archiwum zabierzesz. Tak planujesz? Na pewno! Źle zrobiłeś, wysyłając ten list. Zbyt dużo wiem, bym z jego powodu musiał zmieniać swoje plany. Wiem więcej niż ty.
Powiem ci, Misza, coś jeszcze! Potwierdziłeś, że mój plan jest dobry! Rób tak dalej! Nie należy zatrzymywać wroga, kiedy popełnia błędy, jak powiedział kiedyś Napoleon. Rób tak dalej, Miszo Popowski!
Sara wstała w doskonałym nastroju, wypoczęta i zadowolona. Leżała jeszcze przez chwilę i starała się odtworzyć sen. Śnił jej się Olek, ale z każdą sekundą to miłe wrażenie rozpływało się jak dym z papierosa i nie mogła sobie przypomnieć, o co chodziło.
Za oknem było szaro, padał deszcz. Lubiła taką pogodę, dobrze się czuła w czasie niżu, chociaż nigdy wcześniej nie przypuszczała, że jest meteopatą. Żałowała trochę, że musi iść do pracy. W taki dzień najbardziej lubiła siedzieć w domu, zrobić coś wokół siebie, poczytać książkę.
Mimo to musiała jechać do biura i jak najszybciej przekazać Konradowi, co ustaliła z „Travisem” w Mińsku. Pomysł „Travisa” i Krupy był wyśmienity. Nie miała wątpliwości, że dobrze zrobiła, zlecając im wykonanie tego, co zaplanowali, bez czekania na decyzję Konrada. Była więcej niż pewna, że on ten plan zaakceptuje, a czas naglił.
Zaczęła wykonywać poranne czynności zgodnie z ustalonym rytmem, aż do zamknięcia drzwi i postawienia sobie pytania: „Czy na pewno wszystko wyłączyłam?”. Schodząc po schodach, poczuła chwilowe rozczarowanie na myśl, że jej skrzynka e-mailowa wciąż była pusta.
Wysiadła na stacji Centrum, skąd miała już parę minut do firmy. Lubiła jeździć metrem o tej porze roku, kiedy nawet rano były miejsca siedzące i mogła sobie cokolwiek poczytać. Zastanawiała się, co przydarzyło się wczoraj Konradowi, że był taki nieswój. Trochę ją to niepokoiło, bo przygotowania do akcji w Brześciu były już na ukończeniu. A tu jakiś drobiazg mógł wszystko zepsuć.
Zaraz się okaże, dlaczego tak szybko zakończył rozmowę… – skonstatowała i przyspieszyła kroku. Zaraz, zaraz… a może była u niego jakaś kobieta? – przeleciało jej przez myśl i ruszyła jeszcze szybciej.
Weszła do swojego pokoju. Konrad już był, widziała go przez szybę, jednak nie zwracał na nią uwagi. Zaniepokoiła się. Wyraźnie zaaferowany, tłumaczył coś M-Irkowi, dziwnie gestykulując. Po chwili M-Irek wyszli z wyraźnie większym pośpiechem niż zwykle. Dopiero teraz Konrad spojrzał w jej kierunku i dał jej ręką znak, żeby przyszła.
Od razu zauważyła intensywnie zaczerwieniony policzek i wylew w oku.
– Kto ci przyłożył? – zapytała na powitanie i obejrzała jego twarz.
Zrozumiała, że z jego wczorajszymi przejściami nie miała nic wspólnego żadna kobieta, i odczuła dziwną ulgę.
– Będzie ładny monokl. Jak pojedziesz na robotę?
– Cześć, Saro! Mogłabyś milej zacząć ten dzień – powiedział Konrad z pustym uśmiechem.
– Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że wczoraj naruszałeś swój centralny układ nerwowy…
– Daj spokój! Nic nie piłem! Miałem spotkanie ze Szwedami w sprawie Jorgensena, a jak wiesz, to abstynenci… – skłamał częściowo.
– Wiem! Wiem! – przerwała mu z niedowierzaniem. – Kto zaczyna pierwszy? Przygody w Mińsku czy historia twojego oka?
Konrad opowiedział szczegółowo o wydarzeniach poprzedniego wieczoru i swoich podejrzeniach.
Sara wyglądała na więcej niż zaskoczoną. Swój stan emocjonalny okazała jak zwykle w takich sytuacjach, gasząc nadpalonego papierosa.
Podobnie jak Konrad nie mogła uwierzyć, że Rosjanie zdecydowali się na taki ruch. Ewidentne złamanie zasad. Jednak wnioski, jakie z tego zdarzenia wyciągnął Konrad, zaskoczyły ją jeszcze bardziej. Pozornie prosta analiza faktów, w zestawieniu z poszlakami i przeczuciem, dała wyjątkowo przekonujące efekty. Trudno było nie zgodzić się z jego opisem i oceną tego, co zaszło. Na koniec swojego długiego wywodu Konrad, mimo groteskowo podbitego oka, tryskał już zaraźliwą radością i optymizmem.
– Wysłałem M-Irka ze sprzętem, żeby sprawdzili mieszkanie. Czy Rosjanie mi tam czegoś nie zainstalowali. Jakiejś niespodzianki. Później pojadą z tym listem do znajomych z ABW i zbadają odciski palców i ślinę. Zobaczymy, może coś wyjdzie w bazie danych. – Konrad zakończył relację.
– Wątpię, by coś znaleźli. Ruscy nie są tacy głupi… ale sprawdzić trzeba – skomentowała sceptycznie Sara. – Teraz siadaj, rozluźnij się i słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać dwa razy. – Jej dobry nastrój wskazywał, że efekty podróży do Mińska są więcej niż zadowalające. – Później ci opowiem o zabawnym zdarzeniu, jakie nam się przytrafiło, tylko mi przypomnij, dobrze?… Tak… „Travis” jest niesamowity, niezwykły…
– Twoja szkoła, czyż nie? – wtrącił z uznaniem.
– Kiedyś mogłam tak pomyśleć, ale nie dzisiaj. Wykształcił u siebie cechy, których nie miał, albo… nie znałam go na tyle dobrze.
– To normalne w sytuacji, w jakiej się znajduje. Tak działa mechanizm obronny, kiedy człowiek musi się ukrywać, kamuflować. Wyostrzają się zmysły i podnosi próg odporności. W walce z trudnościami człowiek poznaje sam siebie…
– Nie nudź! Ja to wszystko wiem. Konrad, to nie to… Jak by to powiedzieć…? Jest taki inny, z jednej strony zorganizowany, inteligentny, pewny siebie… Powiedziałabym nawet, że czytelny i przewidywalny. Ale… ale… z drugiej strony trochę się go boję… Może nie do końca właśnie tak, ale nie potrafię tego odczucia określić teraz inaczej…
– Czy coś się stało w Mińsku? – zareagował podejrzliwie Konrad.
– Nie, nic! Absolutnie nic! Wprost przeciwnie! Plan działań zaproponowany przez „Travisa” jest już w toku. Mówiłam tylko o moich odczuciach. To nie ma wpływu na sprawę… Może jestem przewrażliwiona… Taka kobieca intuicja. – Uśmiechnęła się z lekkim zawstydzeniem, że nie potrafiła konkretniej uzasadnić źródła własnych wrażeń i odwołała się do swojej płci. – Dajmy na razie spokój… Jeszcze się nad tym zastanowię…
– W porządku! Wrócimy do tego… Zresztą „Travis” już niedługo zjawi się w Polsce. Wtedy sobie z nim porozmawiamy. Będzie się musiał przyzwyczaić do nowej rzeczywistości i swojej nowej roli w życiu. Tej prawdziwej. Po tylu latach to może nie być łatwe. Niektóre cechy charakteru nielegała utrwalają się bardzo mocno. Czasami pozostają do końca, bo łatwiej z nimi żyć. Przynajmniej oni tak sądzą… ale… to nie jest prawda. Nie potrafią się zaadaptować w nowym środowisku, znaleźć przyjaźni, założyć rodziny. Trzeba będzie pomóc „Travisowi” wyjść z tego…
– …i znaleźć psychologa.
– To też. Ale najważniejsza rola przypadnie nam, bo to my będziemy teraz jego rodziną. Mam nadzieję, że te lata w Mińsku nie zdewastowały za bardzo jego psychiki.
– Nie jestem specjalistką, ale nie zauważyłam u niego żadnych psychicznych deformacji. Niewątpliwie ma jakieś takie stany euforyczno-depresyjne, ale potrafi się opanować, realnie ocenia fakty… to nie jest żadna nerwica natręctw czy coś takiego.
– To dobrze, to mniej więcej normalne. Ważne, żeby chciał z nami współpracować i pozwolił sobie pomóc. Jeżeli w ogóle będzie taka potrzeba. – Konrad wyraźnie miał już ochotę zamknąć ten wątek i przejść do ustaleń, które Sara poczyniła w Mińsku.
Nie spodobał jej się sposób, w jaki zmienił temat. Uznała go za zbyt lekceważący. Rozmowa na temat „Travisa” pobudziła ją, bo czuła się za niego odpowiedzialna. Przez chwilę znów pomyślała, że może jest przewrażliwiona i nie dociera do niej racjonalny język Konrada. Jednak jego ponaglające spojrzenie spowodowało, że obiecała sobie zastanowić się nad tym później.
– To, co zaplanował i zaproponował „Travis” przy pomocy kapitana Krupy z mińskiego KGB, to prawdziwy „boski motek”… najwyższa sztuka i finezja w swojej cudownej szpiegowskiej prostocie – zaczęła Sara, wyraźnie przekonana do tego, co mówi.
Marcin zadzwonił do Zenona Ruperta poprzedniego dnia i podając się za doktoranta z Uniwersytetu Jagiellońskiego, umówił się z nim na krótkie spotkanie w Giovanni Cafe na drugim poziomie centrum handlowego Złote Tarasy.
Rupert sam wybrał to miejsce i godzinę, dziesiątą piętnaście, czyli w chwilę po otwarciu centrum. Marcin przypuszczał, że pewnie potem będzie chciał pochodzić po sklepach, bo, jak ustalił, jego przełożony, prezes Małecki, wyjechał na seminarium do Berlina i Rupert został w IPN sam, bez nadzoru.
Teraz Marcin czekał na niego w kawiarni, w starannie wybranym miejscu, przy stoliku, który najlepiej nadawał się do tego, co zamierzał zrobić. Do spotkania z Rupertem przygotowywał się przez cały wieczór, głównie surfując w Internecie. Przygotował sobie zestaw pytań dotyczący działalności Departamentu Pierwszego MSW, czyli wywiadu cywilnego PRL.
Rupert prowadził swoją stronę internetową i blog. Przedstawiał się jako specjalista od historii wywiadu PRL. Marcin niewiele wiedział o tamtych czasach, ale znał Konrada i to mu wystarczało.
Natomiast Rupert miał stały dostęp do archiwów IPN i widać było, że dużo wie. Z jego tekstów przebijała jednak arogancja, autoreklama i przesadna pewność siebie. Najbardziej drażniło Marcina jego wymądrzanie się o sprawach nie stricte historycznych, lecz czysto operacyjnych. Było to trochę dziwne. Tak jakby interesowało go to znacznie bardziej niż wymiar naukowy.
Można było przyjąć, że takie zachowanie Ruperta może mieć coś wspólnego z jego pracą dla Rosjan. Marcin oceniał to jedynie w warstwie emocjonalnej, nieokreślonej. Pamiętał ze szkolenia w Kiejkutach, jak Konrad i inni wykładowcy mówili, że człowiek często decyduje się na współpracę z obcym wywiadem tylko dlatego, iż chce udowodnić sobie, otoczeniu, światu, że będzie najlepszym agentem wszech czasów, którego nikt nigdy nie złapie. Jakiego dotąd nie było. Tacy ludzie w swej arogancji nie dostrzegają, że są agenci, o których świat nigdy się nie dowiedział i nie dowie. Rupertowi mogłoby się też udać, ale teraz zajął się nim Marcin.
Zobaczył łysiejącego trzydziestolatka o korpulentnej sylwetce, z szerokim uśmiechem zmierzającego dziarsko w jego kierunku.
W kawiarni było już kilka osób.
Na swojej stronie internetowej wyglądał na przystojniejszego… Lubi ładnie wyglądać, bladź! O w mordę, na kilometr widać zakompleksionego wała! Już my ci tutaj przygotujemy zabawę! – pomyślał Marcin, który jak tylko zobaczył Ruperta, wydał na niego wyrok.
Dał znak Lutkowi i Ewie, którzy siedzieli przy sąsiednim stoliku, że zbliża się obiekt.
Rupert, idąc w kierunku Marcina, już w odległości kilkunastu kroków wyciągnął rękę do powitania, prosto jak semafor. Wydawało się to dziwne, a po chwili wręcz śmieszne. Marcin ujął wilgotną i pulchną dłoń, luźną jak u kobiety, i po męsku, z przyjemnością i równie szerokim uśmiechem, ścisnął ją tak mocno, jak potrafił. Dostrzegł, że uśmiech Ruperta jakby na chwilę zamarzł. Po prostu nie mógł sobie odmówić tej przyjemności. To było silniejsze od niego.
– Bardzo dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać i poświęcić mi swój czas… – zaczął Marcin niezwykle uprzejmie, bo wystraszył się nieco negatywnego efektu uścisku imadła.
– Nie ma sprawy. Zawsze chętnie pomagam młodym naukowcom i pasjonatom tematu. – Marcinowi ulżyło. – Ale zanim zaczniemy, chciałbym wiedzieć, z kim rozmawiam. Proszę się nie gniewać, ale sam pan rozumie, temat jest delikatny – powiedział Rupert, a Marcin pomyślał, że to zemsta za zmiażdżenie dłoni.
– Oczywiście, rozumiem, panie doktorze.
Szybko wyjął swój legalizacyjny dowód osobisty. Rupert wziął go do ręki i przez chwilę studiował z miną znawcy dowodów osobistych.
– Jesteśmy rówieśnikami – rzucił ze zdziwieniem i zaraz zapytał: – Na jakim etapie jest pańska praca? Kto jest pana promotorem?
Podeszła kelnerka. Marcin zamówił zwykłą kawę z mlekiem, a Rupert latte i ciastko.
– Właśnie otworzyłem przewód. Na dobrą sprawę dopiero badam temat. Dlatego prosiłem pana o spotkanie, bo od tej rozmowy uzależniam kierunek swojej dalszej pracy. Jest pan najlepszym specjalistą w tej problematyce. Naprawdę zna się pan na historii wywiadu PRL. Teraz coś panu powiem… – Marcin teatralnie zwiesił głos. – „Trog” to ja! – Podniósł wysoko brwi z wyjątkowo głupawym uśmiechem. – To ja! Uczestniczę w czatach z panem od dawna…
– No, no… to mnie pan zaskoczył, panie Zbyszku! Jest pan jednym z moich najlepszych dyskutantów… – Rupert złapał przynętę i wciąż trzymał dowód osobisty Marcina.
– Staram się, ale to pan rozdaje karty. Trudno panu dorównać…
– Niech pan nie przesadza, panie Zbyszku – przerwał Rupert z widocznym zadowoleniem. – Mieszka pan na Gołębiej? Gdzie to jest? – zapytał.
Marcin od razu zrozumiał, że go sprawdza.
– To na Targówku. Mieszkam z rodzicami – odpowiedział pewnie, bo lewe papiery miał dobrze zabezpieczone.
– To dlaczego pan studiuje w Krakowie, a nie w Warszawie? Mógłby pan przecież robić doktorat tutaj. Mogę panu pomóc…
– Bardzo dziękuję, ale jestem już po słowie z profesorem Witeckim. A oprócz tego… albo przede wszystkim… moja dziewczyna studiuje w Krakowie.
– Dobrze pan trafił – wtrącił Rupert. – Znam publikacje profesora… Ciekawe, ciekawe, chociaż nie zgadzam się z nim w wielu podstawowych kwestiach…
Marcin zrobił poważną minę i bardzo starał się ją zachować, chociaż chciało mu się śmiać.
– Przede wszystkim – ciągnął Rupert – w kwestii autonomii polskiego wywiadu cywilnego po pięćdziesiątym szóstym roku. Moim zdaniem całe polskie służby specjalne aż do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku były ściśle związane ze Związkiem Sowieckim, KGB i GRU. Profesor zaś twierdzi, że Rosjanie nie ufali Polakom, w tym także polskiemu wywiadowi cywilnemu. Uważa, że Warszawa odwzajemniała to uczucie i w odróżnieniu od innych krajów komunistycznych swoich oficerów szkoliła u siebie, w Polsce. Ale zagalopowałem się…
– Nie, skąd! Dokładnie o tych sprawach chciałem porozmawiać. Mam nawet przygotowany zestaw pytań. Ja się z panem w pełni zgadzam i uważam, że profesor Witecki jest zbyt pobłażliwy w swojej ocenie komunistów. – Marcin starał się wypaść wiarygodnie, choć przeczytał tylko jeden artykuł profesora.
Rupert zdjął marynarkę i powiesił ją na swoim krześle. Marcin liczył na to, że tak właśnie zrobi, i dlatego wybrał stolik z dwoma krzesłami, choć miał przygotowaną też inną wersję, na wypadek gdyby do tego nie doszło.
Lutek, który siedział przy stoliku obok, tuż za plecami Ruperta, zauważył ten ruch. Marcin patrzył na Ruperta, ale widział również Lutka. Dał mu znak. Ewa, która kontrolowała otoczenie, potwierdziła, że wszystko gra. Wtedy Lutek pochylił się, jakby chciał coś podnieść z podłogi, i szybkim, sprawnym ruchem przyczepił do marynarki Ruperta mikroskopijny nadajnik GPS, po czym zasygnalizował, że jest on na swoim miejscu.
Marcin już wiedział, że od tej chwili powinien przyspieszyć spotkanie.
– Prowadzę intensywne badania i udowodnię, że Witecki jest w błędzie…
– Czy znalazł pan już jakieś przykłady współpracy operacyjnej Departamentu Pierwszego i Pierwszego Zarządu Głównego KGB? – zapytał Marcin, rzeczywiście zainteresowany.
– Jeszcze nie, ale pracuję nad tym. Komuniści zniszczyli wiele dokumentów, ale prędzej czy później coś znajdę… No, jest przecież Zacharski… – Rupert mówił pewnym głosem.
– Zanim zacznę swoje pytania… – Marcin wyciągnął notatnik – chciałem się jeszcze dowiedzieć, czy IPN planuje opublikować jakieś materiały dotyczące prowadzonych przez Departament Pierwszy i Drugi rozpracowań obywateli polskich pracujących dla zachodnich wywiadów, na przykład w latach osiemdziesiątych, w ówczesnej opozycji demokratycznej?
Rupert wytrzeszczył oczy.
– O czym pan mówi?! No tak… – zawahał się przez chwilę. – Z tego, co wiem, to nie ma takich planów. Zresztą materiały te są niewiarygodne, niekompletne… Sam pan rozumie. Trudno na nich polegać… Poza tym to były najczęściej podejrzenia. Nie wiemy, czy komuniści nie zostawili nam też jakichś niewybuchów… Rozumie pan, panie Zbyszku… Zresztą… – Rupert się nadął. – To nie jest przedmiotem zainteresowań IPN.
– Tak myślałem. Mnie jednak ciekawią inne sprawy…
Marcin chciał już przejść do zadawania pytań, gdy uzmysłowił sobie z całą siłą, że Rupert jako rosyjski agent musiał przekazywać informacje cudownie przydatne do werbowania osób z aktualnych elit władzy.
Sam chciałbym mieć takiego agenta – pomyślał z zazdrością. Ale to ja… między innymi… zakończę twoją działalność i otworzę ci twój nowy przewód! To też duża sprawa! Sukces!
Najbardziej jednak miał ochotę strzelić go otwartą dłonią w pysk i zobaczyć, jak czerwienieje.
Za plecami rozpartego na krześle Ruperta zobaczył Ewę i Lutka wstających od stolika. To oznaczało, że Lutek sprawdził już działanie chipu GPS. Marcin przystąpił do zadawania pytań.
– Wyśmienicie! Wyśmienicie!
Konrad powtarzał to słowo, bo nie mógł znaleźć żadnego mocniejszego, które lepiej określiłoby to, co usłyszał od Sary. Plan działania zaproponowany przez „Travisa” był rzeczywiście doskonały i w pełni wkomponowywał się w ich zamierzenia, a może nawet szedł odważnie jeszcze dalej. Jeżeli wszystko da się zrealizować, efekt powinien być dobry. Bardzo dobry! Konrad nie mógł stłumić w sobie przekonania, że po raz drugi uda mu się uprzedzić Popowskiego.
– Niepotrzebnie wysyłał ten list! Niepotrzebnie mnie uderzył! – powiedział do siebie, gdy został sam, bo wzbierała w nim determinacja i coraz większa pewność, że zwycięży.
Dochodziła szesnasta trzydzieści. Sara poszła do swojego pokoju przejrzeć ostatnie dokumenty i szyfrogramy. Po całym dniu rozmów postanowili trochę się zrelaksować i odpocząć od siebie. Teraz czekali na powrót Marcina, Lutka, Ewy i M-Irka. Konrad wiedział, że skoro nie dzwonią, to znaczy, że wszystko idzie dobrze.
Sara nie mogła się jednak skupić, więc wróciła do Konrada i oboje zasiedli w fotelach przed telewizorem. Oglądali wiadomości. W mediach trwała już kampania prezydencka, chociaż do wyborów zostało jeszcze kilka miesięcy.
Na ekranie pojawiła się Justyna. Stojąc z mikrofonem przed pałacem prezydenckim, z teatralnym zaangażowaniem komentowała jakąś wypowiedź Zielińskiego.
– O czym ona mówi? Wiesz? – zapytał Konrad.
– Skąd! Od dawna nie oglądałam telewizji – odpowiedziała zgodnie z prawdą Sara. – Justyna dobrze wygląda – dodała po chwili.
– Myślisz?
– Zadbana, atrakcyjna kobieta. Może stacja też w nią inwestuje, ale tak czy inaczej…
– Ma swój styl, to prawda, chociaż teraz, z tą fryzurą, wygląda, jakby w nią piorun strzelił…
– Nie żałujesz? Czasem myślę, że zrobiłeś błąd, ale nie chcę… wiesz…
– Możliwe… tyle że dziś to już nie ma znaczenia.
W telewizji tymczasem rozpoczął się wywiad z prezydentem Wałęsą, który w bardzo emocjonalny sposób wypowiadał się o Instytucie Pamięci Narodowej.
– Może trochę pomożemy Wałęsie? – rzucił Konrad i pomyślał o Rupercie.
– Chyba powinniśmy! To jednak nasz symbol. Chociaż czasami mam go dość… Moi rodzice byli działaczami podziemnej Solidarności, a ja jako dziecko byłam wykorzystywana do przenoszenia podziemnej poczty. Opowiadałam ci o tym?
– Chyba tak… Mieszkaliście wtedy we Wrocławiu, tak?
– Tak. Ojciec miał swoje zdjęcie z Wałęsą i nadal jest jego wiernym zwolennikiem. Tak też byłam wychowywana… Ale teraz coś mi się odmieniło. Wiesz, mam takie wrażenie, że Wałęsa wszedł na piedestał…
– Bo tam jest jego miejsce… – wciął się Konrad.
– Ale nie chce stać jak dumny pomnik, tylko macha rękami jak wiatrak. Nie wiem, czy to mnie śmieszy, czy martwi, ale nie wygląda to dobrze…
Na ekranie telewizora pojawiła się profesor Jadwiga Poczobut i rozpoczęła swoje parapsychopolityczne dywagacje. Konrad i Sara jednocześnie chwycili za pilota.
Otworzyły się drzwi i do pokoju weszli M-Irek. Konrad już po wyrazie ich twarzy zauważył, że coś jest nie tak.
– No i co?
– No i bingo! – odpowiedział Mirek.
Konrad poczuł, że ugięły się pod nim kolana. Sara opadła na fotel. Zaległa cisza.
– Jak to? Jak to możliwe?! – Złapał się za głowę. – Nie mogę uwierzyć, żeby Rosjanie się na to zdobyli… A gdzie mają punkt odbioru…? Kurwa!
– Gdzie był podsłuch? Mówcie, do cholery! – włączyła się Sara.
– Proszę bardzo, tylko to nie jest tak, jak myślicie… – odparł z kamienną twarzą Irek.
– Pokaż tę pluskwę! – niemal krzyknął Konrad.
– Nie przyniosłem jej. Więcej, nie wymontowałem. Zostawiłem tam, gdzie była.
– Odbiło ci?! Myślisz, że co… będę ich dezinformował? Udawał, że nic nie znalazłem…? Ja pier… Przecież po tym zajściu przed domem i liście musieli zakładać, że sprawdzę… – Konrad był wściekły i gubił się w tym, co mówił, ale M-Irek znosili to ze stoickim spokojem. – Co jest grane? Dowiem się w końcu?
– Tak. Otóż pluskwa jest w twojej lampie, która stoi koło sofy w dużym pokoju, tylko że to… – flegmatycznie ciągnął Mirek.
– Bardzo dobra i nowoczesna, z zasilaniem indukcyjnym… – dodał Irek.
– Panowie…
– Jasne! Rzecz w tym, że to nie jest ruska pluskwa.
Sara podniosła się z fotela, a Konrad usiadł. Ich twarze wyrażały wyłącznie zdziwienie, nic więcej.
– To nie jest ruska pluskwa… – kontynuował, celebrując słowa, Irek.
– Tylko jaka, ku…, chińska?! – nie wytrzymała Sara.
– To jest nasza pluskwa. – Mirek uśmiechnął się złośliwie.
– Jak to nasza?! Jaka nasza? Twoja? Co ty bredzisz? – pytał wciąż podniecony Konrad.
– Nie nasza, nie z naszego Wydziału. To są pluskwy, które zrobił Wydział Techniki na zlecenie Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jakieś półtora roku temu nie mogli sobie poradzić z transponderem do wysokich częstotliwości i pomagaliśmy im rozwiązać ten problem. Sam kazałeś nam to zrobić…
– Tak, pamiętam…
– To własność Agencji Wywiadu, więc nie mogliśmy jej zdemontować, bo to nielegalne – tłumaczył Irek.
Konrad, zamyślony, zagłębił się w fotelu. Wszyscy zamilkli, czekając na jego słowa jak na wyrocznię.
– Dobrze zrobiliście… – odezwał się po chwili, ważąc każde słowo. – Dobrze, bardzo dobrze! Więcej! Świetnie! – Spojrzał na Sarę, która wciąż nie mogła opanować zaskoczenia, ale chyba zaczynała już rozumieć, o co chodzi.
– Wiemy, szefie, wiemy! – zgodnie odpowiedzieli M-Irek. – Będziemy czekać na dalsze rozkazy.
– Dobra robota, panowie. Dziękuję! Porozmawiamy później.
M-Irek wyszli z wyraźnie zadowolonymi minami.
Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Sara zniecierpliwiona oznajmiła:
– Już do mnie dociera, co jest grane. To wubewu! Skurwysyny! Wyjaśnij mi to wszystko…
– Co tu wyjaśniać?! Sprawa jest prosta. Zainstalowali mi podsłuch. Pytanie: po co? Ale to pytanie teoretyczno-retoryczne… W zasadzie nie obchodzi mnie po co…
– Konrad! – Sara niemal krzyknęła. – Żeby zrobić coś takiego, musieli przecież założyć na ciebie formalne rozpracowanie. Na podsłuch musi być zgoda prokuratora. – Zastanowiła się chwilę i pstryknęła zapalniczką, choć nie miała w ustach papierosa. – Czyli co? Jesteś o coś podejrzany? Nic z tego nie rozumiem! – Była mocno zdenerwowana.
– Robią to bez zgody prokuratora. Czysta improwizacja. Gówno mnie to obchodzi, bo ja wiem, że jestem czysty. Szukają na mnie czegokolwiek. Może się okaże, że jestem ruskim szpiegiem, niezłomnym wojownikiem Marksa, Engelsa i Mao, a może pedofilem… Wszystko dobre! To jest taka filozofia Partii Brzydkich: najpierw coś znajdziemy, a potem zrobimy z tego jakiś pożytek. To proste. Chcą się mnie pozbyć za wszelką cenę. Mogliby to zrobić po oficersku, z honorem i kulturalnie, ale czego oczekiwać od generała, co zamiast w oficerkach chodzi w sandałach. Sorry, zagalopowałem się… Trochę mnie to wkurwiło…
– To zrozumiałe! Ale dlaczego kazałeś zostawić tę pluskwę?
– M-Irek to zrozumieli, a ty nie?!
– No, domyślam się, że…
– Teraz sobie posłuchają różnych rzeczy, a jak zakończymy sprawę w Brześciu, wezmę tę pluskwę i zaniosę panu generałowi, żeby ją sobie wsadził w… – Konrad zamyślił się na chwilę i z odrobiną goryczy w głosie dodał: – Nie mogę uwierzyć, że założyli na mnie sprawę… To jest nielegalny podsłuch! Będą musieli za to kiedyś odpowiedzieć!… Dobrze… okay! Nie będę się teraz tym denerwował…
– Jak się będziesz czuł po powrocie do domu? Ja bym nie mogła tak żyć, mieszkać…
– Wytrzymam tych parę dni. Wiesz, Saro, że ja czwartego czerwca osiemdziesiątego dziewiątego roku głosowałem na Solidarność. Wyobrażasz to sobie?! Paradoks czy paranoja? Czasem, jak na nich patrzę, to sobie myślę… mam taką durną teorię… że ja służę tym wszystkim, którzy nie chodzą na wybory, bo ci, co chodzą, sami wybierają swoich obrońców, takich jak „Ciężki”, „Generał” i to całe towarzystwo. No, ktoś musi dbać o bezpieczeństwo pozostałych, tych, co nie głosują. – Konrad uśmiechnął się i widać było, że swoją teorię traktuje z humorem.
Sara też się odprężyła.
– Czekamy na Marcina i Lutka. Zadzwonisz do nich? – zapytała.
– Nie! Czekamy!
46
Marcin pożegnał się pospiesznie, czym wywołał zdziwienie na twarzy Ruperta. Zjechał windą do garażu i wsiadł do samochodu. Zanim uruchomił silnik, włożył słuchawkę do ucha i połączył się z Lutkiem.
– Wszystko gra! – powiedział Lutek, obserwując pulsujący zielony punkt, który poruszał się po ekranie miniaturowego komputera. – Myszka chodzi po labiryncie i jest dobrze widoczna. Możesz ruszać!
– Okay! Jadę! Będę czekał na ciebie na miejscu! – odparł Marcin.
– Ruszamy za tobą w ciągu paru minut.
Marcin przeciskał się służbowym volkswagenem touaregiem przez zatłoczone miasto do Anina, gdzie w nowym apartamentowcu miał mieszkanie Zenon Rupert.
Lubił tę robotę, a najbardziej to podniecenie, adrenalinę wypełniającą żyły, kiedy przeprowadzał tajne przeszukanie. Robił to już tylokrotnie, w kraju i za granicą, i zawsze czuł to samo, od pierwszego razu.
Zatrzymał samochód po drugiej stronie ulicy, około stu metrów od domu. Wejście na posesję było strzeżone.
Marcin pokazał ochroniarzowi policyjną blachę i został wpuszczony bez słowa. Od razu pomyślał, że to pewnie emerytowany policjant albo… milicjant. Postanowił, że gdy będzie wychodził, to porozmawia z nim i dowie się, czy dobrze zgadł.
Wszedł na klatkę schodową. Sprawdził na liście lokatorów, że Rupert mieszka na ostatnim piętrze, choć wiedział o tym doskonale.
– Jestem w domu. Wy gdzie? – zapytał cicho przez radio.
– Będziemy za dziesięć minut. Stoimy w korku – usłyszał w słuchawce.
– Ochroniarzowi nie pokazujcie blach policyjnych, bo się zaniepokoi. To prawdopodobnie były policjant. Powiedzcie, że idziecie do Maryli Korwackiej, mieszkania dwanaście. To pod Rupertem. Zrozumiałeś… Lutek?
– Wszystko gra!
– Czekam na was!
Marcin podszedł do drzwi Ruperta i przystawił do wizjera „oko i ucho proroka”, przez które mógł zajrzeć do mieszkania. Małe urządzenie odbiorcze z ekranem mieściło mu się w dłoni. Na szczęście wizjer nie był zasłonięty od środka, a gdyby nawet, to był sposób, żeby przesunąć klapkę. Wejście do mieszkania znajdowało się szczęśliwie poza polem widzenia innych lokatorów.
Wewnątrz panował półmrok. Marcin dostrzegł przedpokój i w perspektywie otwarte drzwi do pokoju. Nie widać było żadnego ruchu. Nie dochodził też żaden dźwięk. Chociaż w środku mógł ktoś być i na przykład spać, jak to już raz mu się zdarzyło. Przeszukał wtedy pół mieszkania, zanim się zorientował, że w sypialni ktoś śpi.
Nacisnął dzwonek i uważnie obserwował ekran. Cisza. Powtórzył kilkakrotnie. Żadnego ruchu. Wybrał numer domowy Ruperta. Usłyszał w słuchawce dzwonek dochodzący z głębi mieszkania. Bez reakcji.
Na dole trzasnęły drzwi i natychmiast w słuchawce odezwał się Lutek.
– Idziemy na górę… To my.
– Okay.
Po chwili dołączył do Marcina. Ewa została z komputerem na półpiętrze, śledząc na planie miasta ruchy Ruperta.
Marcin bez słowa podniósł kciuk, co oznaczało, że wszystko jest w porządku. Lutek kiwnął głową i wyjął z torby wziernik, którego cienki koniec wprowadził do zamka, a drugi przyłożył do oka. Po chwili wyjął zestaw cienkich wytrychów. Z jednego zrobił klucz, wysunąwszy na jego grzbiecie małe metalowe bolce, i bez problemów otworzył nim zamek. Zajęło mu to minutę. Pozostał jeszcze jeden zamek. Lutek miał już powtórzyć czynności, gdy Marcin nacisnął klamkę i drzwi się uchyliły.
Weszli do środka. Marcin od razu zobaczył wykałaczkę leżącą przy drzwiach. Pokazał ją Lutkowi, który skinął głową na znak, że zrozumiał. Jasne było, że Rupert stosuje proste, prymitywne zabezpieczenia, by sprawdzić, czy ktoś wchodzi do jego domu. Nie było najmniejszej wątpliwości, że czegoś się obawia. Zapałka czy wykałaczka to dziecinny, naiwny sposób. Marcin wiedział, że w takich wypadkach jest raczej mało prawdopodobne, by w domu były inne, bardziej zaawansowane pułapki.
Lutek poszedł do kuchni.
Marcin odnalazł komputer i dokładnie go obejrzał. Najważniejsze było ustalić, czy jest podłączony do zasilania. Średnio zdolny człowiek może przygotować swój domowy komputer tak, by z ukrycia pilnował jego mieszkania. Rupert jednak nie znał chyba tego sposobu.
Nie nauczyli go czy co? Nie przeszedł szkolenia? – pomyślał ze zdziwieniem Marcin.
– Wyjechał z centrum. Jedzie samochodem do biura – usłyszeli w słuchawkach Ewę.
– Okay!
– Wszystko w porządku, żadnych mikrofonów – powiedział Lutek, chowając detektor.
Teraz mogli bezpiecznie poruszać się po mieszkaniu.
Lutek systematycznie posuwał się metr po metrze, wszystko dokładnie sprawdzając.
W małym pokoju pełnym książek, tam gdzie stał komputer, Marcin odnalazł biurko Ruperta.
Mieszkanie było urządzone kosztownie, ale bez jakiegokolwiek smaku. Wypełnione masą ustawionych bezładnie tandetnych drobiazgów, zwożonych z całego świata. Drażniło to artystyczną duszę Marcina.
Żadnego prawdziwego dzieła sztuki, choćby maleńkiego. Nic! No, może jedynie ten krzyż prawosławny – pomyślał, oglądając rzeczy zawieszone na ścianie. Tyle tych mosiężnych figurek marszałka Piłsudskiego! Facet ma jakąś obsesję. Popiersia, konno, w zamyśleniu, z profilu… Ten Rupert musi znać wszystkie sklepy z pamiątkami na Starym Mieście. To świr!
Odwrócił się i zobaczył na ścianie za drzwiami kiepską kopię portretu marszałka naturalnych rozmiarów.
Marcin otworzył szufladę biurka. Była pełna materiałów piśmiennych. Po lewej stronie leżało mnóstwo plastikowych długopisów. Marcin przejrzał je. Pochodziły z najróżniejszych hoteli.
To pewnie taki typ, co zabiera z hotelu buteleczki z szamponem, mydełka i jednorazową gąbkę do butów.
Im bardziej zagłębiał się w mieszkanie Ruperta, tym większą czuł niechęć do jego lokatora.
Żadnych zdjęć z dziewczyną… tylko on sam! To jakiś onanista! Piłsudski i tatuś. Tatuś z prezydentem, premierem…
Próbował otworzyć boczne drzwiczki biurka. Były solidnie zamknięte.
– Lutek! – zawołał niezbyt głośno.
– Zaraz, zaraz! Coś znalazłem w szafie między butami… – I po chwili Lutek rzucił podnieconym głosem: – O kurwa! Chodź tutaj!
Marcin podszedł i zobaczył Lutka siedzącego na ziemi z latarką w ustach i trzymającego w rękach drewniane pudełko po cygarach Cohiba.
– Idź otwórz biurko. Jest zamknięte. A ja obejrzę to. Zrobiłeś fotkę?
– Tak. – Lutek podniósł się sprawnie i poszedł do drugiego pokoju.
Marcin spojrzał na otwarte pudełko. Wewnątrz były cztery paczki dolarów, po dziesięć tysięcy każda, owinięte banderolą bez żadnych oznaczeń, oraz zapalniczka z latarką i GPS.
Wyjął notatnik i spisał numer seryjny pierwszego banknotu każdej paczki.
Obejrzał dokładnie zapalniczkę. Nie działała. Była niestandardowa. Bez jakichkolwiek napisów czy reklam. Natomiast wmontowana w nią latarka świeciła na parę metrów mocnym niebieskim światłem.
Odłożył zapalniczkę i wziął do ręki GPS, dobrze mu znany model Edge 605 firmy Garmin. Jeden z lepszych na rynku. Włączył urządzenie i sprawdził jego zawartość. GPS miał w pamięci zestaw bardzo dobrych i szczegółowych map Polski. Marcin sprawdził, że w pamięci zapisane zostały dwa tygodnie temu dane jednego punktu.
– Wyszedł i idzie do samochodu – zabrzmiał cichy głos Ewy w słuchawce.
Spojrzał na zegarek: dochodziła siedemnasta. Pomyślał, że przejazd przez Warszawę zajmie Rupertowi co najmniej godzinę.
– Daj znać, gdy zauważysz, że jedzie w kierunku domu – powiedział cicho do mikrofonu.
– Okay!
Marcin zapisał dane punktu z GPS: 53º09′07,39″N i 20º24′17,33″E.
– Otworzyłem! – wyszeptał Lutek wystarczająco głośno i po chwili jeszcze głośniej dodał: – Chodź! Zobacz!
Marcin spakował pudełko po cygarach. Wiedział, że to, co znalazł, jest mocno podejrzane.
Dane geograficzne sprawdzę w firmie, ale pozostałą zawartość pamięci GPS powinni przejrzeć M-Irek – pomyślał, podnosząc się z podłogi. Szczególnie trzeba przyjrzeć się tej latarce. Będę musiał ją zabrać.
Podszedł do Lutka, który przeglądał jakąś teczkę.
– Co to jest? – zapytał.
– Gość ma prywatny IPN w domu – odparł Lutek i dał Marcinowi teczkę w grubych tekturowych okładkach, na której widniał napis: „Departament I MSW, Teczka Personalna, Zbigniew Grudziński «Sarnecki»”.
Marcin zajrzał do środka. Była to autentyczna teczka personalna oficera wywiadu PRL.
Otworzył szerzej drzwiczki biurka. Wewnątrz stał szereg podobnych tekturowych teczek oraz innych, nieco podobnych, lecz w kolorze jasnoniebieskim. Wszystkich mogło być nie więcej niż trzydzieści. Marcin wyjął kolejną: „Teczka Rozpracowania Operacyjnego krypt. «Orion»”.
– To nieprawdopodobne! Rupert wyniósł z IPN archiwalne akta! To nielegalne! – powiedział cicho do Lutka, który przesunął dłonią po gardle, co u niego oznaczało, że winnego trzeba ukarać.
– Teraz tego wszystkiego nie przejrzymy. Musimy jak najszybciej powiadomić o tym Konrada i przyjść tutaj jeszcze raz… Skurwysyn!
Marcin pochylił się, by zajrzeć głębiej do szafki. Włączył latarkę. Po prawej stronie zobaczył znacznie cieńsze skoroszyty. Ostrożnie wyciągnął kilka. Były to kserokopie teczek personalnych.
– Lutek! Chodź tutaj! – zawołał, bo Lutek był już w przedpokoju. – Nieprawdopodobne…
Marcin zaczął głośno kląć, co w takim wymiarze zdarzało mu się sporadycznie. Przekładał w rękach teczki, z niedowierzaniem kręcąc głową.
Lutek podszedł i zaczął czytać na głos nazwiska legalizacyjne oficerów, zapisane w cudzysłowach. Były to akta personalne oficerów wywiadu sprzed 1990 roku, ale będących jeszcze w służbie. Naczelnika Wydziału Nasłuchu Elektronicznego AW, naczelnika Wydziału Politycznego i kilku innych. Między nimi znajdowała się kopia teczki personalnej Konrada „Wolskiego”.
Usiedli osłupiali.
– Będzie za pół godziny – odezwała się Ewa w słuchawkach, ale odpowiedziała jej cisza. – Słyszycie? Jesteście tam? – zapytała i po chwili znów: – Słyszycie? Co się dzieje?
– Tak! Zaraz kończymy! – odpowiedział Lutek.
Ocknęli się jak z letargu i zaczęli porządkować wszystko, czego dotknęli. Pomagały im w tym zdjęcia, które robił Lutek.
Opuścili mieszkanie trochę pospiesznie, ale Lutek nie zapomniał o postawieniu wykałaczki przy drzwiach. Marcin był wyraźnie nieobecny. Rupert miał u siebie kopie teczek czynnych oficerów z kierownictwa Agencji! Marcin mógł się tylko domyślać w jakim celu i na pewno się nie mylił.
Wszyscy się zebrali w sali konferencyjnej. Wysłuchali w ciszy Marcina, który opowiedział dokładnie, co ujawnili z Lutkiem w mieszkaniu Ruperta.
Teraz czekali, co powie Konrad, który w milczeniu siedział na parapecie okiennym. Po chwili pierwszy odezwał się Irek.
– Pozycja geograficzna zapisana na GPS Ruperta to miejsce oddalone o jakieś dwa, trzy metry od parkingu samochodowego koło pomnika Obrońców Mławy przy trasie gdańskiej.
– Latarka, o której mówił Marcin – wtrącił Mirek – to prawdopodobnie latarka fluorescencyjna. Za pomocą GPS odnajduje się miejsce, a za pomocą latarki przedmiot, drzewo, kamień, butelkę… inaczej mówiąc, schowek. Pamięta szef? – zwrócił się do Konrada. – Podobnie robiliśmy w Petersburgu.
– Tak, pamiętam… – odpowiedział z opóźnieniem Konrad. – Kim jest Rupert… nie ma najmniejszej wątpliwości. Na dobrą sprawę moglibyśmy go zdjąć już teraz, ale nie wiemy, czy Popowski się nie zorientuje… wtedy mógłby zmienić plany – stwierdził niespodziewanie spokojnie.
– Co robimy? – zapytała Sara.
– Robimy swoje! – odpowiedział. – Realizację w Brześciu przewiduję na najbliższy poniedziałek, jedenastego…
– Super! – wtrącił Marcin. – Ale co z Rupertem?
– To jasne, że Rupert na pewno ma jakiś system powiadamiania o zagrożeniu. Nas teraz nie będzie w kraju. W związku z tym jutro zaproszę Grześka z kontry ABW i wszystko mu opowiem. Umówimy się tak, że zdejmie Ruperta dopiero na mój sygnał. Grzesiek to przyjaciel, mogę na nim polegać… Zrobi co trzeba!
– Na Białoruś wyjeżdżamy oddzielnie i w ustalonej kolejności – przejęła inicjatywę Sara. – Przypominam: pierwszy jedzie Lutek, potem ja, zaraz po mnie M-Irek, Marcin i na końcu Konrad.
– Dokumenty dla tego Krupy będę miał gotowe za dwa dni – zameldował Marcin.
– Dobrze! Mamy jeszcze dużo do zrobienia przed wyjazdem. Każdy wie, za co odpowiada? – zakończył trochę niespodziewanie Konrad.
Zaczęli się rozchodzić, lecz w sali konferencyjnej czuło się dziwną atmosferę rozczarowania. Oczekiwali, że Konrad powie coś więcej o tym, co znaleziono u Ruperta, oceni, przeklnie, wyładuje złość, zrobi cokolwiek, byle mocno!
Kiedy wszyscy wyszli, Sara zapytała Konrada wprost:
– Dlaczego nic nie powiedziałeś? Oni na to czekali!
– Bo nie mogłem… – zdołał tylko wykrztusić.
Wyglądał, jakby go rozpierały rozpacz i wściekłość jednocześnie. Teraz, gdy już zostali sami, przestał nad sobą panować. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie.
47
Pokój wypełniało żywe poranne słońce. Jorgensen leżał jeszcze w łóżku. Uświadomił sobie, że wieczorem nie zaciągnął rolet. Za chwilę miał otworzyć oczy i spojrzeć na budzik. Zastanawiał się, czy zgadnie, która jest godzina. Postawił na dwadzieścia, może dwadzieścia pięć po piątej. Uniósł powieki. Była szósta trzydzieści jeden.
Usiadł na krawędzi łóżka, zdumiony, że po raz pierwszy w życiu zaspał. Nie był zły, tylko zdumiony. I to właśnie zaskoczyło go jeszcze bardziej. W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że nie słyszał gazeciarza i nie czuje zapachu kawy. Jego dobre samopoczucie poprawiło się jeszcze bardziej. Postanowił więc, że nie będzie też robił gimnastyki.
Włożył szlafrok i wyszedł na balkon. Rześkie powietrze i ostre słońce na niebie o barwie ultramaryny zapowiadało wspaniały dzień.
Dzień Pierwszy! Tak wczoraj określił ten dzień – dzień spotkania i rozmowy z Carlem. Nie miał już żadnych wątpliwości. Był zdecydowany i wiedział, co ma robić. Nie bał się też jego reakcji, ponieważ Carl był jego synem. Dobrze, że zdecydował się przenieść spotkanie do domu w Åkersberdze. Kiedy Sophie wyjedzie, zejdą do piwnicy i wszystko mu pokaże.
Włączył automat do kawy i poszedł do przedpokoju po gazety.
Podniósł z podłogi „Svenska Dagbladet” i miesięcznik „Millennium”. Usiadł na ławie w kuchni i pomyślał, że zostało mu niewiele czasu, by się przygotować. Nie miał na myśli jedzenia. Z tym doskonale sobie radził. Musiał przygotować piwnicę, swoje „laboratorium”. Tak wczoraj postanowił.
Wstał, nalał sobie kawy i wrócił na miejsce. Spojrzał na dostarczoną prasę, wyciągnął rękę i zawahał się. Jego uwagę przyciągnęła kolorowa okładka miesięcznika. Przyjrzał się bliżej. Była to kopia plakatu konkursu rock and rolla w Malmö z 1957 roku. Przypomniał sobie, że uczestniczył w tym turnieju z Ingrid, która była jedną z najlepszych tancerek na Uniwersytecie w Lund.
Odsunął „Dagbladet” na bok i otworzył „Millennium”. Przekartkował pismo i znalazł artykuł. Raggare czy otaku i meido, a może gotycka Lolita. Co było pierwsze? Próba porównania źródeł – autor: Mikael Stenkvist.
Jorgensen dobrze wiedział, kim są w Szwecji raggare, ale nie miał pojęcia, co to takiego otaku i meido. Zainteresował się. Zawsze znajdował w „Millennium” coś ciekawego do przeczytania, chociaż pismo zaprenumerował jeszcze Carl, kiedy mieszkał na Kvarnvägen.
Odłożył miesięcznik z twardym postanowieniem, że przeczyta ten artykuł w pierwszej kolejności, ale później. Teraz miał ważniejsze sprawy na głowie.
Nie czuł głodu. Na czczo kawa z mlekiem smakowała mu wyśmienicie. Dolał sobie drugi kubek i włączył radio. Usiadł, wyjął kartkę papieru i zaczął spisywać, co powinien kupić do jedzenia. Minęła siódma i w radiu właśnie kończyły się wiadomości. Ciepły głos mężczyzny zachęcał do słuchania stacji Lungna Favoriter, potem zaczęły się denerwujące reklamy.
Jorgensen skończył listę zakupów. W radiu ten sam głos zapowiedział zespół Dire Straits w utworze Why Worry. Jorgensen nie znał się na muzyce, a szczególnie współczesnej. Bezbłędnie rozpoznawał tylko kapelę Vikingarna i Kikki Danielsson.
Stację Lungna Favoriter na 104,7 FM nastawił kiedyś Carl i tak zostało. Jorgensen słuchał teraz spokojnego głosu wokalisty nieznanego mu zupełnie zespołu i starał się nadążyć za tekstem. Przez chwilę zdał sobie sprawę, że gdzieś już to wcześniej słyszał. Zaintrygowały go pierwsze słowa, a refren odebrał jak dedykację dla siebie na dziś. Jak motto na najbliższe dni.
Czekał, aż refren powróci, i kiedy usłyszał go po raz drugi, mógł powtórzyć słowa razem z wokalistą, jakby sam był ich autorem. I zakończył na głos: So why worry now… Czuł, jak wzbierają w nim siły. Było dobrze!
Postanowił zatem, że aby nadać temu dniowi właściwą dynamikę, pójdzie na szybki spacer na pola rezerwatu Järvafältet. Kiedyś robił to regularnie, by utrzymać dobrą kondycję, a szczególnie sprężystość nóg, które w zawodzie szpiega są nie mniej ważne niż głowa. Na skutek porannego wysiłku fizycznego i dotlenienia wzrastało mu ciśnienie, a wszystkie zmysły pracowały przez cały dzień na najwyższych obrotach. Tym razem jednak po raz pierwszy miał to zrobić wyłącznie dla siebie. Dla własnego dobrego samopoczucia.
Wziął szybki prysznic i ogolił się. Spojrzał na termometr, który mimo wczesnej godziny wskazywał już osiemnaście stopni.
Włożył dżinsy, zapinaną koszulę w niebieską kratę z krótkim rękawem i wygodne buty sportowe Vagabond. Wciąż nie czuł głodu.
Wziął klucze z wieszaka w przedpokoju i po prostu wyszedł, nawet się nie oglądając. Jedynie zatrzasnął za sobą drzwi.
Wsiadł do samochodu i podjechał dwa kilometry do Säby Gård. W siedemnastowiecznym dworze była teraz stadnina koni i szkoła jeździecka. Tutaj na bezpłatnym parkingu zawsze zostawiał samochód i zaczynał marsz po szlakach, które wiły się przez pola i lasy między dwoma małymi jeziorami, Säbysjön i Översjön.
Kiedyś te tereny należały do armii szwedzkiej. Potem wykupiła je komuna Järfälla i od tego czasu służyły w celach rekreacyjnych mieszkańcom okolicznych osiedli – Barkarby, Jakobsbergu czy Kallhällu. Mimo że w okolicy Järvafältet powstało w ostatnim czasie wiele centrów handlowych, z największą w Szwecji Ikeą, nie wpłynęło to na szczęście znacząco na pobliską naturę.
Jorgensen chodził po tych trasach od lat i czuł się niemal ich właścicielem. Odkąd przeszedł na emeryturę, lubił chodzić rano, najlepiej w dni powszednie. Wtedy prawie w ogóle nie spotykał rowerzystów, którzy go trochę irytowali. Natomiast nigdy nie przeszkadzali mu kłusujący po trasach jeźdźcy z pobliskiej stadniny, chociaż konie pozostawiały po sobie liczne ślady.
Czasami widywał tu sarny, lisy, kilka razy natknął się na łosia. Prawie zawsze, i to od lat, spotykał też mężczyznę mniej więcej równego mu wiekiem, z niezwykłymi wąsami, zwisającymi jak sznurki na co najmniej dziesięć centymetrów i zaplecionymi na końcówkach. Nazwał go kiedyś Norwegiem, ale nie pamiętał już dlaczego. Może przez te wąsy. Jorgensen zaczynał trasę w lewo, a Norweg w prawo, więc zawsze się mijali, idąc w przeciwnym kierunku. Nigdy ze sobą nie rozmawiali, ale zawsze pozdrawiali się uśmiechem i uniesioną ręką.
Zrobiło się już bardzo ciepło. Po kilkudniowych opadach zapowiadał się upalny i wilgotny dzień. Jorgensen wysiadł z samochodu. Jak zwykle rozejrzał się wokół i wykonał kilka ćwiczeń rozciągających. W zasięgu wzroku nie było nikogo, jedynie konie na pobliskim wybiegu.
Zdecydował, że tym razem po raz pierwszy pójdzie w prawo, tak jak Norweg!
To będzie oznaczać – pomyślał – że tym razem na pewno go nie spotkam. Szkoda, może powinienem się z nim pożegnać… Nie! Muszę się zdecydować i zmienić wszystko, rozstać się ze wszystkim, z Norwegiem też! Pójdę w prawo!
Ruszył zdecydowanym krokiem, z uczuciem, że to, co teraz robi, ma bardzo ważne znaczenie.
Minął po prawej stronie oddalony o dwieście metrów niebieski budynek Ikei i skręcił w lewo, ścieżką lekko w dół. Na drodze było jeszcze sporo kałuż, więc musiał włożyć trochę wysiłku, by je ominąć.
Na odcinku około trzystu metrów ścieżka biegła przez podmokły teren, jednak sama była już sucha. Po obu stronach rosły wysokie wierzby i karłowate brzozy wymieszane ze świerkami, olchami i grabami, a wszystko to było osadzone w wysokim podszyciu.
Im dalej się posuwał, tym silniejsze odnosił wrażenie, że idzie tą drogą po raz pierwszy. Nigdy tu nie był. Chwilami mu się wydawało, że jest w jakimś tropikalnym lesie, a nie w podsztokholmskim rezerwacie. Nie mógł rozpoznać żadnych fragmentów drogi, ale przecież wiedział doskonale, że to jest właśnie Ta Jego Jedyna Droga, nie żadna inna, że jest u siebie!
Nagle ogarnął go dziwny niepokój i przez moment pożałował, że zmienił kierunek marszu. Przemknęło mu przez myśl, żeby zawrócić, że nie odszedł jeszcze daleko, ale przecież nie mógł się ośmieszyć przed samym sobą, szedł więc dalej. Po chwili zrozumiał, że to tylko zwykłe złudzenie. Wdepnął w kałużę, co go dodatkowo rozbawiło. Niepotrzebnie się tym wszystkim tak przejął.
Wyszedł z lasu na otwartą przestrzeń i po raz pierwszy z przyjemnością rozpoznał miejsce, gdzie biwakują spotterzy. Nigdy nie mógł zrozumieć, jak można siedzieć przez cały dzień i obserwować przez lunetę ptaki, a potem jeszcze kilka godzin o tym rozmawiać. Mimo to miał dla tych ludzi sporo sympatii. Zatrzymał się na chwilę przy drewnianym płocie i obserwował ich, ubranych w stroje maskujące, siedzących w bezruchu na składanych stołeczkach przy potężnych lunetach na statywach. Po chwili znowu ruszył. Robiło się coraz cieplej i duszniej, a niebo wciąż nie zwiastowało deszczu.
W pewnym momencie zauważył, że drogę pod jego stopami przecina coraz więcej ślimaków. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż o tej porze roku w rezerwacie Järvafältet pojawiały się w ogromnej ilości. Dla niego stanowiły po prostu część natury, ot ślimaki w lesie. Dopóki trwał jego marsz, musiał uważać, żeby ich nie rozdeptywać. Potem już nawet o nich nie myślał.
W tym roku były jednak wyjątkowo duże. Tak mu się przynajmniej wydawało. Duże jak nigdy dotąd. Pomyślał nawet, że to musi być efekt globalnego ocieplenia. A kiedy zobaczył, że są takie potężne i piękne, zaczął stawiać stopy z jeszcze większą ostrożnością.
Zatrzymał się i przykucnął, żeby im się przyjrzeć z bliska. Dwa ogromne ślimaki, jakich dotąd nie widział, z majestatem ciągnęły w poprzek drogi swoje pochylone na bok granitowe muszle. Nigdy wzdłuż, nigdy na skos, zawsze w poprzek, niezależnie od tego, w którą stronę biegła droga. Ślimaki w trawie z pewnością poruszały się we wszystkich kierunkach, jakże mogło być inaczej?
Przypomniał sobie, że ten problem tak go kiedyś intrygował, że nawet kupił książkę o ślimakach Helix pomatia, ale nie znalazł w niej wyjaśnienia tego faktu. Tłumaczył sobie, że winniczki też muszą mieć jakąś prostą inteligencję, skoro tak czynią. Lubił te stworzenia i nigdy żadnego nie rozdeptał.
Minął polne skrzyżowanie z odnogą do Hägerstalundu. Przypomniał sobie, że wkrótce powinna być droga w prawo, przez las do Väsby Gård, gdzie znajdowało się gospodarstwo rolne i nieduże schronisko, w którym można było napić się kawy. Tam trasa łączyła się z kolejnym szlakiem.
By dotrzeć do tego miejsca, musiał przejść około tysiąca trzystu metrów, z czego połowę przez gęsty las świerkowy. Już od lat nie szedł tym odcinkiem, ale pamiętał, że był prosty i łatwy. Liczył na to, że las, przez który wiedzie ścieżka, da mu więcej cienia, tym bardziej że zapomniał okularów przeciwsłonecznych.
Skręcił w prawo i szeroka, utwardzona droga przeszła w nie mniej dobrą, tyle że znacznie węższą. Rzadko z niej korzystali rowerzyści i jeźdźcy, bo była zbyt kręta i pagórkowata. Nisko wiszące gałęzie i wystające korzenie zmuszały do większej ostrożności.
Gdy tylko zagłębił się w las, od razu wyczuł większą wilgotność. Jego uwagę zwróciła niezwykła cisza. Nie był pewien, czy to jest stan naturalny i tak jest tutaj zawsze, czy to tylko złudzenie. Już drugie tego dnia.
Przeszedł pierwsze sto metrów i zaczepił twarzą o nocną pajęczynę. Nie zauważył jej, gdyż musiał wciąż koncentrować się na ślimakach. Nie znosił pająków i pajęczyn. Zatrzymał się i nerwowo oczyścił twarz. Pomyślał przez moment, że może powinien zawrócić, bo w głębi lasu pajęczyn będzie z pewnością więcej. Ruszył jednak dalej.
Gdy się schylił, by ominąć kolejną pajęczynę, zobaczył tuż przed sobą rozgniecionego na miazgę ogromnego ślimaka. Aż się cofnął, tak odpychające wrażenie zrobił na nim ten widok. Poczuł szarpnięcie w żołądku i kwaśny smak w ustach. Zawsze się bał, że kiedyś nadepnie ślimaka. A ten był duży, wyjątkowo duży.
Ktoś musiał to zrobić niedawno, bo nie ma jeszcze much ani mrówek – pomyślał i ominął to miejsce łukiem.
Stąpał teraz jeszcze uważniej. Na samą myśl, że mógłby z chrzęstem zmiażdżyć ogromną skorupę piętnastocentymetrowego ślimaka, znów zrobiło mu się niedobrze.
Po chwili jednak z oddali dostrzegł na ścieżce kolejną miazgę. Starał się nie patrzeć i ominąć to miejsce. Szedł bardzo ostrożnie i podświadomie zwolnił, ale nie zauważył żadnego żywego ślimaka. Starał się nie myśleć o tym, co przed chwilą widział, bo wciąż czuł odrazę. Jednak zaraz dostrzegł kolejną miazgę. Już trzecią na odcinku kilkunastu metrów. I ani jednego żywego!
Odraza zaczęła zamieniać się w zdziwienie.
Jak mógł ktoś przypadkowo nadepnąć na trzy ślimaki z rzędu? Ciekawe – przemknęło mu przez myśl.
Jednak kilka metrów dalej zobaczył kolejnego i w perspektywie drogi jeszcze jednego. Pokonawszy pięćdziesiąt metrów, doliczył się piętnastu, same świeże miazgi. Po stu metrach było ich dwadzieścia pięć. I wciąż ani jednego żywego.
Doszedł do wniosku, że przed chwilą ktoś szedł tą drogą i celowo rozgniatał napotkane ślimaki. Nie mógł zrozumieć, dlaczego to robił, i ta myśl napawała go przerażeniem. Nigdy nie zetknął się z czymś podobnym. Nie myślał o ślimakach, myślał o człowieku, który z pewnością nie był dzieckiem.
Czy to jakiś szaleniec… czy to jest okrucieństwo? – zastanawiał się Jorgensen, przyspieszywszy kroku. Jak daleko jest od miażdżenia ślimaka do miażdżenia człowieka? Czy po to ten obłąkaniec tu przyszedł?
Zbliżał się do końca lasu. Doliczył się już czterdziestu siedmiu miazg. Miał wrażenie, że podąża śladem jakiegoś monstrualnego trolla, który nienawidzi życia i ludzi.
Nagle się zatrzymał. Zauważył, że kilka metrów przed nim, na środku ścieżki, coś się miota, coś małego, wykonując nienaturalne, gwałtowne ruchy. Od razu pomyślał, że to musi być ślimak. Ruszył niepewnie i jak zahipnotyzowany zaczął się zbliżać do wstrząsanego konwulsjami stworzenia. Z każdym krokiem widział je coraz lepiej. Gdy był już bardzo blisko, zobaczył, że to ogromny siwobrązowy ślimak ze zmiażdżoną skorupą, niemal przepołowiony i zatopiony w szarej mazi.
Zaczął biec. Po minucie dotarł do gospodarstwa Väsby Gård. Zatrzymał się zdyszany obok drewnianego płotu i próbował uregulować oddech. Uzmysłowił sobie, że gdy biegł, nie widział już żadnego ślimaka.
Za płotem dostrzegł gospodarza, który przerwał karmienie krów i ze zdziwieniem przyglądał się zasapanemu starszemu człowiekowi w stroju zupełnie nieodpowiednim do joggingu.
– Czy… szedł… tu ktoś… przede mną? – odezwał się Jorgensen, łapiąc oddech.
Mężczyzna z widłami w rękach wciąż przyglądał mu się podejrzliwie.
– Czy coś się stało? – zapytał. – Potrzebuje pan pomocy?
Jorgensen pokręcił głową. Już chciał powiedzieć o tym, co widział w lesie, ale pomyślał, że gospodarz mu nie uwierzy albo, co gorsza, uzna go za śmiesznego dziwaka. Więc zrezygnował i nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie.
– Jestem tu od dwóch godzin i nikogo nie widziałem… żadnych turystów. Pan jest dzisiaj pierwszy! – dobiegło zza pleców Jorgensena.
– Dziękuję! – odpowiedział, nawet się nie odwracając. Nie chciał widzieć twarzy gospodarza, wciąż naznaczonej grymasem zdumienia.
Po pięćdziesięciu metrach doszedł do drogi głównej. Chciał wejść do schroniska Naturskolan, ale było jeszcze zamknięte. Na schodkach siedziały dwie starsze kobiety w sportowych strojach, z kijkami do marszu, i Jorgensen zdecydował się do nich przysiąść.
Zaczął neutralnie, o pogodzie i zdrowiu, ale w rzeczywistości chciał je odwieść od pójścia w lewo, trasą, którą przyszedł. Wymyślił naprędce, że droga jest zalana i nie można nią przejść. Kobiety podziękowały mu za towarzystwo oraz informację i zgodnie z jego radą poszły prosto.
Siedział jeszcze chwilę na schodkach schroniska i czuł, jak pot spływa mu po plecach. Pomyślał, że poranna kąpiel była zbędna. Teraz będzie musiał znowu wejść do wanny, ale ta świadomość sprawiła mu ulgę.
– Przecież to tylko ślimaki! Czym ja się przejmuję?! – powiedział do siebie uspokajająco. – Zresztą chyba coś mi się przywidziało… Jestem ostatnio taki nerwowy. Ludzie widzą wtedy różne rzeczy… Trzeba się zbierać! – rzucił na głos, podniósł się dziarsko i wziął kilka głębokich oddechów. – Mam jeszcze pięć kilometrów.
So why worry now… – zaczął nucić, z początku bez przekonania, ale po chwili nabrał animuszu i ruszył zdecydowanie naprzód, omijając po lewej stronie gospodarstwo Väsby Gård, specjalizujące się w hodowli bydła szkockiej rasy wyżynnej.
Przez jakiś czas muszę omijać to miejsce – dotarło do niego jak przykazanie, gdy odszedł już wystarczająco daleko.
48
– Zastanawiające jest, że tak łatwo się na nie zgodził… On godzi się na wszystko! Czy to normalne? No, zastanów się! – Sara komentowała badanie Krupy na wykrywaczu kłamstwa, które właśnie się odbyło. – Lutek śledził go od wyjścia z domu i też nie zauważył niczego specjalnego. Twierdzi, że facet intensywnie się kontrolował, ale to dobrze, bo to znaczy, że boi się swoich. Czyli jest szczery, prawdopodobnie… Zajmę się analizą nagrania, a ty idź i go pilnuj!
– Ile zajmie ci to czasu? – zapytał „Travis”.
– Około dwudziestu minut. Może krócej… On się nie zorientował, że jestem tutaj?
– Moim zdaniem nie. Dlaczego pytasz?
– Ciekawa jestem, jak się zachowa, gdy mnie zobaczy. Oczywiście jeżeli będzie miał dobry wynik. Jak nie… to posiedzi sobie tutaj parę dni. Ale wolałabym, żeby tak nie było… I jeszcze jedno! Zapomniałam cię zapytać, jak zareagował, gdy zorientował się, że idzie do nieznanego mu mieszkania. Zdenerwował się? Przestraszył?
– Wydaje mi się, że był trochę zaniepokojony, ale w granicach normy… dla takiej sytuacji. Nie, niczego szczególnego nie zauważyłem. Mam wrażenie, że przyjął generalne założenie, że godzi się na wszystko… Albo jest takim mistrzem, że potrafi nas oszukać.
– Z tym też musimy się liczyć, ale nie mamy już czasu na dokładniejsze sprawdzanie. Zaryzykujemy! Idź teraz do niego!
„Travis” wyszedł, a Sara przystąpiła do analizy komputerowego nagrania systemu Voight-Kampffa.
Gdy wszedł do pokoju, Krupa siedział na krześle w takiej samej pozycji jak zaraz po badaniu. Wydawał się przestraszony.
– Tam ktoś jest? – zapytał i ruchem głowy wskazał na drzwi.
– Oczywiście – odparł „Travis”. – Zaczyna badać twój materiał… to specjalista. Wasia! – rzucił po chwili. – Masz jeszcze jedną, ostatnią szansę. Jeżeli czegoś nie powiedziałeś albo skłamałeś, zrób to teraz. Później nie będzie już odwrotu. Rozumiesz?! – Zauważył, że Krupa ma taką minę, jakby zaraz miał się rozpłakać, i zrobiło mu się go żal. – Zdajesz sobie sprawę, że w tej chwili decyduje się twoje życie! Ten komputer przesądzi o twojej przyszłości!
– Rozumiem. Doskonale rozumiem… Oleg. Nie jestem głupcem i wiem, co robię. Nie przypuszczałem, że będę badany w ten sposób, ale w naszej branży sprawdzenie człowieka to konieczność… wiem o tym! Powiedziałem jednak prawdę! Tylko prawdę! Jeżeli wyjdzie, że kłamałem, to ta wasza maszyna jest do dupy… Tylko ja wiem, jaka jest… moja prawda!
– Ja ci wierzę, Wasia, i… – „Travis” naprawdę mu wierzył.
– To dlaczego zabrałeś mi komórkę i dokumenty? Dlaczego mnie zamknąłeś w tym pokoju?
– Ja ci naprawdę wierzę, ale zrozum…
– Oleg… ty… ty nie jesteś Białorusinem? – Krupa zniżył głos.
– Jestem Białorusinem tak jak ty, a może nawet bardziej! Jak możesz?! – „Travis” poczuł się szczerze urażony, chociaż wiedział, co Krupa ma na myśli.
– Przepraszam. Zagalopowałem się. Zresztą czy to teraz ważne?! Nie czuję się komfortowo… i tyle! To chyba zrozumiałe… Boli mnie głowa.
– Ja też przepraszam! Skończmy już ten temat! – zdecydowanie rzucił „Travis”.
– Dobrze! Czekamy na mój wyrok, tak? Jeżeli nie będzie po waszej myśli, to co zrobicie…
– Daj spokój, Wasia! Nie prowokuj mnie…
– Dlaczego? To pytanie jest jak najbardziej zasadne, nie?
– Chcesz, żebym się zdeklarował? Otóż nie zrobimy ci nic złego… nie jesteśmy dzikusami. Pójdziesz do domu, po prostu. Wzięliśmy pod uwagę i taką ewentualność. Chyba nie sądziłeś, że zadamy sobie tyle trudu i nie przygotujemy zakończenia. To byłoby nieprofesjonalne! Ale ani ja, ani nikt z nas nie zakładał, że będziemy musieli realizować ten wariant. Ufaliśmy ci od początku, chcemy jednak mieć pewność, bo z tą operacją łączy się spore ryzyko. Ja też byłem sprawdzany, i to niejeden raz…
– W porządku, Oleg! Ja to wszystko rozumiem. Zaufałem tobie i oddałem swój głos na Polskę. Może brzmi to patetycznie, ale tak jest. Nie mam już odwrotu!
Siedzieli w zaciemnionym pokoju. Zamilkli w poczuciu, że każde następne słowo będzie w tej sytuacji zbędne, że teraz, w tej chwili, powinni wystrzegać się słów, których później mogliby żałować.
„Travis” siedział na krześle, podpierając oburącz głowę, ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Nie mógł patrzeć na Krupę, jakby miał wyrzuty sumienia, ale w głębi duszy wiedział, że dotyczą one wciąż Stepanowycza. Usłyszał, że Wasilij zapalił papierosa, i poczuł coś w rodzaju ulgi.
– Wydawało mi się, że rzuciłeś palenie – powiedział.
– Owszem, po naszym spotkaniu w bani, ale wciąż miałem fajki przy sobie. Nie wytrzymałem…
Nie zdążył skończyć, gdyż otworzyły się drzwi i stanęła w nich Sara. Zapaliło się światło. Krupa, wyraźnie zaskoczony, powoli podniósł się z fotela. „Travis”, widząc posępną minę Sary, przez chwilę był zdezorientowany i pomyślał, że Krupa nie przeszedł badania, ale gdy na jej twarz zaczął powracać uśmiech, zrozumiał, że wszystko poszło dobrze.
Sara wyciągnęła zza pleców rękę, w której trzymała butelkę szampana.
– Leć po kieliszki – rzuciła do „Travisa”.
Bez słowa podeszła do Krupy i podała mu rękę.
Na twarzy Wasi, który nerwowo rozglądał się za popielniczką, malowało się zaskoczenie, szybko ustępujące naiwnemu grymasowi, trochę śmiesznemu u mężczyzny.
– Witaj w zespole, Wasilij! Przeszedłeś test! – zaczęła. – Mamy jeszcze sprawy do wyjaśnienia, ale kto ich nie ma…
Krupa wciąż trzymał jej dłoń i musiała delikatnie użyć siły, żeby ją wyzwolić.
Wrócił „Travis”, ustawił kieliszki i zaczął otwierać butelkę.
– Mówiłem, że ci wierzę – powiedział wyraźnie ożywiony, jakby kamień spadł mu z serca. – Byłem pewien, że wszystko będzie dobrze…
Strzelił korek. Wzięli kieliszki i wznieśli toast za powodzenie operacji i nowe życie Krupy, który niemal nie odrywał wzroku od Sary.
– Dzięki. Naprawdę się cieszę – odezwał się w końcu. – Nie wiem, co powiedzieć, ale na pewno się na mnie nie zawiedziecie. Trudno mi to jeszcze zrozumieć, bo wszystko dzieje się tak szybko… Dziękuję, Oleg… I za wolną Białoruś! Niech żyje Białoruś! – Był zmieszany i trochę sztuczny.
– Mam na imię Agnieszka. – Wyciągnęła kieliszek w stronę Krupy. – Jestem oficerem polskiego wywiadu i na razie będę tutaj dowodzić.
– Tak jest, dowódco Agnieszko! – Krupa trzasnął obcasami i przyjął postawę zasadniczą. – Język rosyjski macie świetnie opanowany – dorzucił z uznaniem i stuknął się z nią kieliszkiem.
Wypił do dna, aż mu gaz zakręcił w nosie.
– Wasilij, przeszedłeś to niełatwe badanie zadziwiająco dobrze! Można nawet powiedzieć, że zbyt dobrze…
– To źle? – zapytał, autentycznie zaskoczony.
– No nie, skąd! Niewłaściwie mnie zrozumiałeś albo… niewłaściwie się wyraziłam. Miałam na myśli to, że zgodziłeś się odpowiadać na bardzo intymne pytania. I w tym zakresie wypadłeś bez zarzutu. Chociaż w jednym miejscu skłamałeś. – Sara uśmiechnęła się tajemniczo i pokiwała znacząco głową. – To ważna sprawa! Mimo to jesteś z nami. Nie denerwuj się…
– Nie skłamałem! Ani razu! Powiedziałem całą prawdę! – Krupa, wyraźnie poruszony, spojrzał na „Travisa”, który również wyglądał na zaskoczonego. – W którym miejscu skłamałem? Co skłamałem?
– Wasilij! Nie denerwuj się! – zareagowała natychmiast Sara. – Porozmawiamy o tym później. Kiedy będziemy już w Polsce. Okay?
Krupa nic na to nie odrzekł. Był jednak wyraźnie zawiedziony.
– Jeszcze raz! Za nas! – Wzniosła toast, by rozładować atmosferę.
„Travis” i Krupa podążyli za nią, ale już ze znacznie mniejszym entuzjazmem.
– Co z wami, panowie? Więcej życia! To ostatni alkohol, jaki pijecie w tym kraju. Od dzisiaj obowiązuje stuprocentowa abstynencja… Następnym razem napijemy się dopiero w Warszawie.
– W porządku… Nigdy nie byłem za granicą… wiecie? – odezwał się Krupa w nieco lepszym już nastroju. – Moi znajomi jeżdżą regularnie do Warszawy i Białegostoku… – przerwał na chwilę i zaraz dodał: – Nie, nie, nic z tego, o czym myślicie! Zwykli znajomi. Mówili mi, że Warszawa jest piękna i bogata, że są tam bardzo dobre restauracje… tańsze niż w Mińsku… że jest dużo Białorusinów…
– Już wkrótce sam to ocenisz, Wasia – wtrącił „Travis”.
– Panowie, bierzemy się do roboty! Mamy coraz mniej czasu – przerwała im Sara. – Mówiłeś mi, Oleg, że do Brześcia ruszacie w sobotę rano.
– Tak jest. Jedziemy moim samochodem… – wtrącił „Travis”.
– Wasilij zapoznał się już z działaniem magnetometru? – zapytała.
– Jeszcze nie – odparł. – Przecież czekaliśmy na wynik badania! – zareagował w umówiony sposób, by utwierdzić Krupę w przekonaniu, że przeszedł pozytywnie testy.
– W takim razie zaczniemy od magnetometru. W trójkę pójdzie nam szybciej… Aha… – przerwała nagle. – Oleg mówił – zwróciła się do Krupy – że wczoraj wieczorem miałeś się spotkać z tymi celnikami od papierosów. Udało się?
– Zrobiłem wszystko tak, jak uzgodniłem z Olegiem. Temat łyknęli… tak mi się wydaje. Na następne spotkanie umówiłem się z nimi po przyjeździe z Brześcia.
– Wrócimy do tego później – rzuciła.
Zaczęli omawiać szczegóły działań na najbliższe dni. Zajęło im to ponad cztery godziny, ale wcale nie odczuwali zmęczenia.
Znajomość białoruskich realiów i pomysłowość Krupy były nie do zastąpienia i Sara zrozumiała, że bez jego pomocy nie byliby w stanie skutecznie przeprowadzić operacji.
„Travis” co chwila wstawał, by otworzyć okno, gdyż Sara nieustannie paliła, a Krupa korzystał z jej papierosów bez umiaru. Wypili też cały zapas herbaty.
– Na dzisiaj kończymy! – zarządziła wreszcie Sara i zdecydowanie podniosła się zza stołu pokrytego zapisanymi i zarysowanymi kartkami. – Jutro ciąg dalszy.
– Dowódco Agnieszko, kapitan Wasilij Nikołajewicz prosi o pozwolenie na zadanie pytania! – zwrócił się do niej w żartobliwym tonie Krupa.
– Pozwalam. Spocznij! – odparła w podobnym stylu.
– Chciałbym wiedzieć… no, to jest w końcu dla mnie ważne, bo ja też nieźle znam ten kraj… jak mnie stąd… No, generalnie, jak mnie stąd wywieziecie?
– Nie obawiaj się, Wasilij! To zupełnie bezpieczne – wtrącił „Travis”. – Niech ci wystarczy, że ja mogę jeździć do Polski czy na Litwę, kiedy zechcę. – Mocno przesadził, ale chciał uciąć rozmowę na ten temat i ubiec dalsze trudne pytania Krupy, który dobrze wiedział, jak działa system kontroli na granicy.
– Nu… mołodcy Polaki! – skwitował z uznaniem Krupa.
– Idź już do domu, Wasilij. Odpocznij… Jutro mamy trudny dzień… ty masz trudny dzień. Wyśpij się dobrze.
– Tak jest!
Krupa podniósł się i wyciągnął rękę. Wyraźnie już oswoił się z obecnością Sary i ściskając jej dłoń, nie błądził wzrokiem po pokoju.
Z „Travisem” pożegnał się nadzwyczaj serdecznie. Zupełnie jakby zdany egzamin, mimo pewnego zgrzytu, otworzył mu drzwi do nowej, lepszej rzeczywistości. Sara i „Travis” odnieśli takie samo wrażenie, ale się nim nie podzielili.
– Dałaś znać Lutkowi? – zapytał „Travis”, gdy tylko za Krupą zamknęły się drzwi.
– Tak. Mimo że wcale nie musiałam…
– Nie rozumiem.
– Nie znasz Lutka. On tam czeka na dole zwarty i gotowy. I z góry przyjmuje, że zapomnę go zawiadomić. Nie ufa nikomu, chociaż wszystkich lubi. Zawsze zakłada, że działa sam. Taki charakter! Niezawodny i niezastąpiony!
– Mówisz, jakby to był twój chłopak – powiedział „Travis” chłodno, bo chciał, żeby i o nim Sara tak myślała.
– Chyba nie jesteś zazdrosny?
„Travis” był zaskoczony. Nie przypuszczał, że tak łatwo da się rozszyfrować. Ale zrobiło mu się miło.
– Dlaczego powiedziałaś mu, że skłamał? Po co wzbudzać w nim wątpliwości… szczególnie teraz, przed operacją? – „Travis” nie był do końca przekonany, czy dobrze robi, zadając takie pytania. Wydawało mu się, że Sara zrobiła to celowo, że było to zagranie obliczone na konkretny efekt. Dlatego zapytał ponownie: – Skłamał?
– Tak! Skłamał! – odpowiedziała spokojnie, nie odrywając wzroku od swoich notatek. – Na pytanie, czy nadużywa alkoholu, odpowiedział, że nie. Na skali parametru nieszczerości i kłamstwa osiągnął maksymalną liczbę punktów. – Sara spojrzała na „Travisa” z prawie niezauważalnym uśmiechem. – Wszystkie pozostałe były w porządku.
– Dziwne, że mu to wyszło. Tutaj każdy nadużywa… to normalne. Nikt sobie nie robi z tego powodu wyrzutów. Wygląda na to, że Krupa się tym przejmuje…
– Właśnie tak! – wtrąciła gwałtownie Sara. – I to bardzo dobrze, że się przejmuje. Skłamał, bo się wstydzi tego, że pije… nie jak inni. Chciał być lepszy, niż jest w rzeczywistości, ponieważ mu na nas zależy. Widać, że ma skrupuły.
– No tak, ale jeżeli skłamał, to ma ku temu inklinacje i mógł to robić też w innych sprawach…
– Może tak być – znów mu przerwała. – To jednak mało prawdopodobne. Dygnęło mu tylko na tym pytaniu. Wykres jest czysty. Paradoksalnie to kłamstewko daje mu dobre świadectwo. Robi z niego, w jakimś sensie, wrażliwego człowieka. Wiedział, że nadużywanie alkoholu jest dla nas negatywnym elementem oceny, i próbował z tego wybrnąć w najprostszy sposób. Pewnie w swojej wyobraźni nawet przeceniał nasz osąd. Sam mówił, że nie był na Zachodzie. Być może gdyby takie pytanie zadali mu Białorusini albo Rosjanie, mógłby odpowiedzieć tak samo, że nie nadużywa, i nic by mu wówczas nie drgnęło, bo to byłby dla nich standard. Czujesz bluesa?
– Mniej więcej. Chociaż mam wątpliwości…
– Przyjacielu, ja też mam wątpliwości! – rzuciła familiarnie, nie czekając nawet, aż „Travis” powie coś konkretnego. – To nie maszyna bada prawdomówność człowieka, tylko drugi człowiek. To jest starcie tego, który chce coś ukryć, z tym, który pragnie się dowiedzieć, co tamten chce ukryć! Mimo pośrednictwa urządzenia jest to pojedynek dwóch intelektów. Każdy ma coś do ukrycia… czym nie chce się z nikim dzielić. To normalne! Tylko że kłamstwo może mieć znaczenie względne. Jak w przypadku Krupy. – Nagle przerwała i zamyśliła się.
„Travis” siedział w milczeniu.
– Dajmy już spokój… można by o tym długo… Trochę za bardzo się rozkręciłam.
– Nie! Dla mnie to ważne… Chętnie bym jeszcze kiedyś o tym porozmawiał. Też mam pewne przemyślenia.
– Tak, ten temat wzbudza duże emocje. Ludzie kłamią na potęgę, a najgorsze, że często okłamują samych siebie. I co wtedy z wariografem, kiedy pytany i pytający tak właśnie robią. Podobno psychologia zna odpowiedź na to pytanie, ale wątpię, żeby tak było.
– Czuję, o co ci chodzi. Czy jest taka maszyna, która może przebadać homo sovieticus? Czy normalny człowiek, Europejczyk, jest w stanie to zrobić? Tu, na Białorusi, homo sovieticus ma się dobrze jak nigdzie indziej, i w Rosji, i na Ukrainie, i wszędzie w byłym Sojuzie. Krupa też jest taki i nawet o tym nie wie.
– Czytałeś Mistrza i Małgorzatę? – zapytała nagle Sara jakby bez związku z tematem.
– Dawno. A…? – odparł „Travis”, zaskoczony, choć książki nie czytał.
– Dużo się zmieniło od czasów Bułhakowa, ale dusza sowiecka została i na dobre zrosła się z gogolowską. W świecie, gdzie nie ma Boga ani diabła i nie ma już jedynej słusznej partii, tylko jest kult mamony, Woland w dalszym ciągu miałby problem z ustaleniem, kto jest dobry, a kto zły. Komu jako diabeł powinien pomóc, a komu zaszkodzić? Tak będzie pewnie jeszcze długo, więc co my możemy zrobić? Pomyśl, Oleg, czy można zbadać duszę człowieka, który uważa, że nie ma duszy? Skoro Woland i Behemot nie mogą, to co my możemy? Dobre, co? – Roześmiała się i wstała z krzesła w geście jednoznacznie oznaczającym zakończenie tematu.
– Coś w tym jest. Muszę przeczytać to jeszcze raz, bo już zupełnie wyleciało mi z głowy – skwitował „Travis”, lekko zawstydzony, po czym zapytał: – Kiedy przyjedzie Konrad?
– W poniedziałek musimy mieć wszystko zapięte na ostatni guzik. – Sara nerwowo przetrząsała torebkę w poszukiwaniu papierosów. Ze złością zgniotła w dłoni puste pudełko. – Nie mam papierosów! – rzuciła jak najpoważniej w kierunku „Travisa”, co mogło oznaczać tylko jedno: poszukiwanie papierosów marki Blend w nocnym Mińsku, i to niekoniecznie uwieńczone sukcesem.
– Nie rozumiem, dlaczego powiedziałaś Krupie, że skłamał – zastanawiał się na głos „Travis”, licząc naiwnie, że przy okazji usunie w cień problem braku papierosów.
– Żeby nie czuł się zbyt pewnie. Homo sovieticus, zanim stanie się homo europaeicus, najlepiej pracuje i jest szczerze oddany, gdy ma nad sobą władzę. On to po prostu uwielbia! Dlatego tak powiedziałam. Proste, nie? – Sara była trochę złośliwa, bo denerwował ją brak papierosów i niejasna perspektywa ich zdobycia. – Przewietrzysz się? – zapytała z wyraźną determinacją w oczach.
„Travis” właściwie odebrał tę swoistą mieszankę prośby i polecenia. Znał niekończący się problem papierosów i herbaty, którym Sara czasami dręczyła otoczenie, szczególnie to niepalące i rozmiłowane w zapachu kawy. Popatrzył w jej wyraziste niebieskie oczy i pomyślał, jak by to było wspaniale, gdyby przestała palić i pić herbatę. Szybko jednak zdał sobie sprawę z absurdalności tych marzeń. Jasne było, że dla niej wydobędzie te papierosy spod ziemi.
– Nie ma sprawy. Znam nocny sklep niedaleko… delikatesy. Powinni mieć twoje blendy – powiedział ze szczerym przekonaniem w głosie.
Lutek ustawił swojego volkswagena bus syncro niewiele ponad sto metrów od wejścia do budynku, w którym przebywali Sara, „Travis” i badany Krupa.
Zadrzewione miejsce dawało cień pozwalający ukryć samochód. Siedział wciśnięty głęboko w fotel, pewien, że jest zupełne niewidoczny. Martwił się trochę, że mińska tablica rejestracyjna nie została przytwierdzona wystarczająco mocno. Niestety, w zestawie narzędzi brakowało odpowiedniego klucza. Mimo że winny był pracownik zabezpieczenia technicznego, Lutek nie czuł złości… nie znał czegoś takiego… martwił się tylko, żeby jej nie zgubić podczas jazdy.
Na kolanach trzymał lornetkę Delta Optical Titanium 8x42. Podniósł ją do oczu po sygnale od Sary, na osiem sekund przed pojawieniem się Krupy w drzwiach klatki schodowej. Zdążył doliczyć do dziesięciu i włączył silnik, który zaskoczył niemal bezgłośnie.
00.13.29. Krupa wyszedł z budynku i skręcił w lewo. Spojrzał w prawo i nie zatrzymując się, ruszył przyspieszonym krokiem.
Na ulicy było pusto. Tylko za drzewami i szerokim na trzydzieści metrów trawnikiem słychać było słaby ruch od przelotowej Surganowa.
Gdy Krupa oddalił się na bezpieczną odległość, Lutek zaczął delikatnie puszczać sprzęgło i lekko wciskać gaz, tak by samochód nawet nie poczuł, że porusza nim silnik. Toczył się na wygaszonych światłach, gotowy w każdej chwili przystanąć.
Krupa szedł coraz szybciej, raz po raz się rozglądając. Doszedł do skrzyżowania i bez uzasadnienia obszedł je dookoła. Lutek zatrzymał samochód i obserwował go przez lornetkę. Po chwili Krupa wrócił w to samo miejsce, wyjął telefon komórkowy i próbował się z kimś połączyć.
Lutek zanotował godzinę: 00.15.30. Krupa stał odwrócony półprofilem, więc było dobrze widać, że nie rozmawiał przez telefon. Wyglądało to tak, jakby nie uzyskał połączenia. Schował komórkę i zaczął iść w kierunku volkswagena. Lutek zsunął się na fotelu tak nisko, jak tylko mógł, by jednocześnie nie stracić go z pola widzenia.
Nagle zobaczył przed sobą światła samochodu. Jedno było słabsze. Po chwili rozpoznał jadące powoli żiguli, zwane w Rosji piatiorką. Samochód co najmniej archaiczny, nawet tutaj, ale wciąż popularny.
Krupa najwyraźniej również zauważył żiguli i zszedł z chodnika, minął rząd zaparkowanych samochodów i wyszedł na ulicę. Stanął na brzegu jezdni i zaczął dawać znaki. Żiguli z ociąganiem zatrzymało się kilka metrów za Krupą. Lutek ocenił, że kierowca ma nie mniej niż trzy promile alkoholu. Wskazywała na to godzina, marka samochodu i technika hamowania. Krupa podszedł do kierowcy, który otworzył okno.
00.19.34 – zanotował Lutek. Zapisał też numer rejestracyjny. Krupa rozmawiał z kierowcą niecałą minutę, po czym żiguli, z trudem synchronizując sprzęgło i gaz, po dwóch próbach ruszyło do przodu. Samochód minął Lutka. Krupa wciąż stał na jezdni i ponownie próbował zadzwonić. Światło pobliskiej latarni ułatwiało obserwację.
00.21.10. Rozmawiał przez piętnaście sekund. Schował telefon i obrócił się tyłem do Lutka. Przeszedł dwadzieścia metrów do przodu, aż zatrzymał się przy swoim samochodzie. Otworzył go pilotem. Wsiadł, wycofał i szybko ruszył przed siebie. Gdy dojeżdżał do zakrętu, Lutek włączył światła i siłą napędu na cztery koła wystartował ostro za Krupą.
Niewielki ruch w mieście o tej porze i szerokie ulice pozwalały na prowadzenie obserwacji z bezpiecznej odległości. Nie zauważył jednak, by Krupa w jakikolwiek sposób się kontrolował. Jechał zbyt szybko i kodeks drogowy niewiele go obchodził, Lutek jednak nie uznał tego za aktywność operacyjną.
Po kilkunastu minutach Krupa zatrzymał samochód koło stacji metra. Wysiadł, nie zamykając nawet drzwi, i podszedł do kiosku stojącego w grupie kilkunastu podobnych ulicznych konstrukcji. Lutek nie opuszczał samochodu. Miał doskonałe pole obserwacji. Przez lornetkę zobaczył, że Krupa kupił butelkę jakiegoś alkoholu, a gdy wracał do samochodu, ponownie zatelefonował. 00.40.11. Wsiadając, wciąż rozmawiał, więc Lutek nie mógł stwierdzić, jak długo to trwało.
Krupa ruszył ostro, aż zapiszczały opony. Znów z fantazją dżygita gnał przez miasto. Lutek miał teraz mały problem z dotrzymaniem mu towarzystwa. Na szczęście nie trwało to długo. Po kilku minutach Krupa zatrzymał samochód na Żylunowicza, przed czteropiętrowym budynkiem z lat sześćdziesiątych, numer 31. Wysiadł i przystanął na chwilę, wpatrzony w okna.
Lutek zaparkował po drugiej stronie ulicy.
00.48.48. W domu wszystkie światła były wygaszone. Dobrze widział przez lornetkę, tym bardziej że ulica miała skromne oświetlenie.
Krupa zniknął za rogiem budynku. Lutek podjechał bliżej.
00.51.03. Zapaliło się światło w oknie na trzecim piętrze, drugie po prawej – zanotował Lutek i sprawdził.
Żylunowicza 31 to nie był adres mieszkania Krupy, który podał mu wcześniej „Travis”.
49
Dyrektor generalny Säpo Anders Paulsson opuścił spotkanie znacznie wcześniej, niż się wszyscy spodziewali. Gdy wychodził, uczestnicy narady podnieśli się z szacunkiem, ale mieli poczucie, że nie zostali potraktowani przez szefa z należytą uwagą. Uważali, że sprawa Hansa Jorgensena to ładunek wybuchowy o większej sile niż afera Stiga Berglinga10 i wszystkie inne, z jakimi spotkał się po wojnie szwedzki kontrwywiad.
W gruncie rzeczy nie przejęli się tym specjalnie, bo byli przyzwyczajeni do tego, że Paulsson wolał nie wiedzieć zbyt dużo o sprawach, które niosą ze sobą jakieś większe ryzyko. Znany był z tej filozofii strusia, gdy jeszcze pełnił funkcję prokuratora okręgowego w Uppsali. Teoretycznie jego awans na szefa Säpo mógłby się wydać niezrozumiały, gdyby nie prywatne powiązania z ministrem sprawiedliwości Bergmanem, który formalnie nadzoruje szwedzkie cywilne służby specjalne.
Dla zespołu Olafa Svenssona z sekcji rosyjskiej Säpo ważne było, że w pokoju został Kurt Lövenström, pierwszy zastępca Paulssona.
Kurt od lat pozostawał cieniem każdego dyrektora generalnego. Był zawodowcem i cieszył się zaufaniem i szacunkiem podwładnych. Każdy z dotychczasowych rządów, z lewa czy z prawa, miał wystarczająco rozwinięty instynkt samozachowawczy, żeby nie majstrować przy swoich służbach, i pilnował, by Kurt Lövenström przypadkiem nie pomyślał o zmianie zajęcia.
Po każdej dużej sprawie, poczynając od Berglinga, a kończąc na zabójstwach Olofa Palmego i Anny Lindh, dawały się słyszeć głosy żądające gruntownej rewolucji w służbach, ale na szczęście nigdy nie zrobiono nic, co by zmniejszyło ich efektywność. Wprost przeciwnie.
Wszyscy usiedli i po chwili ciszy głos zabrał Kurt.
– Hm… Tak… Sprawa tego Jorgensena to ciekawy przypadek. Nie przypominam sobie czegoś podobnego i zgadzam się z Olafem, że to dopiero początek. Mało jeszcze wiemy. Ciekawe… co ustalą Polacy – mówił cicho, z opuszczoną głową.
W specjalnie zabezpieczonym przed podsłuchem pokoju bez okien, przy Polhemsgatan 30 w Sztokholmie, zrobiło się wyjątkowo duszno.
– Jakieś problemy z klimatyzacją… – rzucił Lövenström i zdjął marynarkę, demonstrując archaiczne szelki, nadzwyczaj praktyczne przy jego sylwetce. – Podsumujmy jeszcze raz, co wiemy o sprawie, i zastanówmy się nad planem dalszych działań.
– Z naszego punktu widzenia – zaczął Olaf Svensson – rzeczywistym problemem jest Carl Johan Jorgensen, jego syn. Stopień: komandor. Przydział: wywiad wojskowy. Dlatego tę sprawę prowadzimy razem z kolegami z bezpieczeństwa wewnętrznego KSI11 – dodał i spojrzał na Pera Gustavssona.
Ten, wywołany do odpowiedzi, przejął pałeczkę.
– Młodego Jorgensena mamy pod ścisłą kontrolą od początku sprawy. Nie jest to łatwe zadanie. Musieliśmy dokonać wnikliwej selekcji ludzi, którym je powierzyliśmy. Gdyby przyjąć założenie, że Carl pracuje dla Rosjan, to biorąc pod uwagę jego pozycję, stanowisko i staż w służbie, należałoby przeprowadzić bardzo głęboką penetrację. Wtedy mógłby się szybko zorientować, że jest pod obserwacją. A ponieważ w dalszym ciągu poruszamy się w sferze domysłów i poszlak, mamy ograniczone możliwości prawne niektórych działań…
– Zdaję sobie z tego sprawę. Ale prawo to prawo. Nawet w tej sytuacji – przerwał mu Kurt. – Rozmawiałem już z szefem na ten temat i obiecał, że jeśli tylko pojawią się nowe elementy, wystąpi z odpowiednim wnioskiem do Bergmana.
– Liczymy na Polaków – wtrącił Christian Bloom, odpowiedzialny za wywiad w Säpo.
– Minął już tydzień od naszej wizyty w Warszawie… Może do nich zadzwonić? – wtrącił Olaf Svensson.
– Zaczekamy jeszcze. Gdyby coś mieli, to już by dali znać – skwitował Kurt. Gestem poprosił Lindę Lund, jedyną kobietę w zespole, by podała mu termos z kawą. – Co dalej?
To pytanie skierował do Olafa, odpowiedział mu jednak Per Gustavsson.
– Obecnie zespół jest niewielki. Pracujemy nad mapą kontaktów Carla Jorgensena, zarówno w obrębie służby, jak i na zewnątrz. Jest jeszcze zbyt wcześnie, byśmy mogli stwierdzić, czy miał dostęp do spraw, które były poza jego przydzielonymi kompetencjami, bądź też starał się go uzyskać… Tak czy inaczej zakres wiedzy, jaką dysponuje, jest ogromny i gdyby wykorzystali go Rosjanie, bylibyśmy zdruzgotani.
– Na to wygląda. – Lövenström pokiwał wymownie głową. – Rozmawiałem o tej sprawie wczoraj z waszym szefem, generałem Oscarssonem. Carl Jorgensen prowadzi agenturę w obwodzie kaliningradzkim…
– Owszem, w Bałtijsku, Kaliningradzie i… wyleciało mi teraz z głowy. Najważniejsze, że to właśnie on dokonał większości werbunków – kontynuował Gustavsson.
– Czyli jeżeli Carl pracuje dla Rosjan, to jego werbunki mogły być podstawione, żeby nas dezinformować… – rozważał dalej Kurt.
– Rzeczywiście Jorgensen należy do najlepszych oficerów w naszym HUMINT i jego szybki awans był efektem bardzo dobrych wyników. Tak przynajmniej wynika z jego teczki personalnej. Zbyt wcześnie, by wyciągać wnioski. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy jeszcze czasu…
– Panie Gustavsson, pan jest oficerem? – zapytał znienacka Lövenström.
– Nie… jestem cywilem. Pracuję w KSI od dziesięciu lat.
– Cały czas w wewnętrznym kontrwywiadzie?
– Nie… przez pierwsze dwa lata zajmowałem się obwodem leningradzkim…
– Czy przez te lata złapał pan jakiegoś rosyjskiego szpiega w waszych szeregach? Założę się, że nie! – Kurt mówił bardzo spokojnie, bez cienia ironii czy dwuznaczności. – Powiem więcej: wiem, że nie! O czym to może świadczyć? Ano o tym, że Carl Jorgensen czy inny szpieg pracuje tak dobrze, iż na czas potrafi uprzedzić Moskwę o swoim zagrożeniu, albo że… – zawiesił głos i popatrzył po zebranych, a pociągnąwszy łyk kawy, dokończył: – albo że nie ma żadnego agenta i młody Jorgensen jest czysty. Säpo dobrze pracuje i przez trzydzieści lat, jak sięgam pamięcią, namierzyliśmy wielu szpiegów. Ponieśliśmy też porażki, tak to już bywa… Coś mi jednak mówi, że Carl jest w porządku. Inaczej byłby agentem idealnym, a takich nie ma. Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest żadna wskazówka co do kierunku, w jakim ma iść rozpracowanie… trzeba sprawdzić absolutnie wszystko. Ale trzeba też przestrzegać prawa, w tym jest nasza siła.
– W rzeczy samej! – przyznał Christian Bloom. – Carl Jorgensen jest synem Hansa, a to on jest głównym podejrzanym. Musielibyśmy uznać, że pracują razem dla Rosjan. Wyglądałoby to trochę baśniowo.
– Pamiętam, że w USA był taki przypadek – zareagowała Linda Lund, dopiero od czterech lat w służbie. – Rosjanie mieli agentów, ojca i syna, na jakimś lotniskowcu, w każdym razie na pewno w marynarce wojennej. Uzyskiwali dzięki nim kody czy coś w tym rodzaju.
– To było przedsiębiorstwo szpiegowskie Walkerów. Ojciec, jego syn, jego brat, żona, córka, kolega i ktoś tam jeszcze… – wtrącił Gustavsson.
– Skupmy się teraz na Hansie. Carla zostawmy na razie w cieniu. Jeżeli znajdziemy coś na ojca, wówczas zwiększymy siły i zajmiemy się też synem. Musi być jakaś logika w naszym działaniu, bo inaczej rozmienimy się na drobne, a czas ucieka. Podsumujmy, co mamy na Hansa. – Kurt Lövenström zakończył ogólne rozważania i przeszedł do sedna sprawy.
– To może ja… – zaczęła na pozór nieśmiało Linda.
– To właśnie Linda, można powiedzieć, jest autorką tej sprawy. – Olaf chciał koniecznie zarekomendować kompetencje Lindy Lund, ale wszyscy widzieli, że darzy ją sympatią, którą niezgrabnie stara się ukryć. Zresztą nie był pod tym względem odosobniony.
Linda po przyjściu do Säpo szybko dała się poznać jako zdolny i pełen determinacji oficer operacyjny. Znała cztery języki, wyróżniała się niezwykłą umiejętnością analizy konsekwencji, a na dokładkę była uderzająco podobna do piosenkarki Sissel Kyrkjebø, choć większość uważała, że jest od niej znacznie ładniejsza.
– To wiemy. Proszę, Lindo, niech pani mówi. – Kurt rzucił to tak lekko, że Olaf poczuł, jak zalewa go ciepła fala wstydu.
– Dziękuję, Olafie, ale… chyba nie jestem autorką tej sprawy. Dokonałam jedynie analizy faktów i nie mogę jeszcze stwierdzić, że mamy do czynienia ze sprawą w sensie prawnym. – Linda ukończyła prawo na Uniwersytecie w Uppsali, więc sentymentalny lobbing Olafa, choć podjęty w dobrej intencji, nieco ją denerwował. – To jest sprawa w sensie operacyjnym, więc nie możemy jeszcze przekonać sędziego, by zezwolił nam na głębszą inwigilację Hansa Jorgensena. Wydaje mi się jednak, że jesteśmy blisko. Co prawda nie sądzę, że zdobędziemy dowód bezpośredni…
– Lindo, może przedstawisz koncepcje, które dotąd wypracowaliśmy… – wtrącił Olaf, znów powodowany jak najlepszą intencją, myśląc, że Linda pogubiła się z tremy.
– Nie! Absolutnie nie! To ważne, co pani mówi. Najpierw fakty i ich ocena, potem nasza fantazja operacyjna. Nie na odwrót! – Kurt był wyraźnie uszczypliwy. – Proszę, Lindo!
– Wszystko, co wiemy o Hansie, to poszlaki, jeżeli posłużyć się językiem prawniczym. Lecz w sensie litery prawa poszczególne zebrane fakty poszlakami nie są. Powiedziałabym nawet, że dopiero nasz zbiór faktów stanowi poszlakę. Jedną poszlakę! Że Hans Jorgensen może pracować dla obcego wywiadu… dla Rosjan. Nie że pracuje! Na to musielibyśmy mieć dowód bezpośredni. W praktyce to oznacza, że albo byśmy go złapali na gorącym uczynku, albo on sam przyznałby się do winy. Co w chwili obecnej jest mało prawdopodobne. Zatem na dzisiaj mamy tylko… poszlaki. Jeżeli zbierzemy ich tak dużo, że suma stworzy łańcuch zamknięty, będziemy mogli przekonać sąd co do faktu głównego: że Hans Jorgensen jest zdrajcą ojczyzny i przestępcą.
Kurt notował coś na kartce i z aprobatą kiwał głową. Pozostali obmacywali wzrokiem wszystko, co było na stole. Jedynie Olaf częściej niż inni słał spojrzenia w kierunku Lindy.
– Każdy fakt z osobna – wyjaśniała – nie jest niczym specjalnie dziwnym ani tym bardziej podejrzanym.
Lövenström przestał pisać i patrzył na nią z sympatią.
– Na początku Jorgensen został zarejestrowany przez naszą kamerę jako jedna z osób pojawiających się w altanie ogrodu botanicznego na Gotlandii. – Linda mówiła swobodnie, lekko i logicznie. – Wiemy, że altaną interesowali się rezydent i Pietuszkin oraz że prawdopodobnie coś w niej lub koło niej było. Czyli, praktycznie rzecz ujmując, początek naszego zainteresowania Hansem Jorgensenem jest co najmniej mało konkretny. Rezydent i Pietuszkin byli w tym samym miejscu, to jest w altanie, kilka razy w ciągu pięciu dni, podobnie jak później pięćdziesiąt siedem innych osób. – Linda przerwała na moment i po chwili zapytała: – A może trzeba było obserwować to miejsce znacznie dłużej? Ilu ciekawych ludzi byśmy wytypowali? Może ciekawszych niż Jorgensen! On przecież ma osiemdziesiąt lat! Ostatecznie po sprawdzeniu zostało nam tych osób kilkanaście…
Znów przerwała i zaczęła przeglądać swoje notatki. Nie miało to jednak nic wspólnego z tremą, o którą podejrzewał ją Olaf. Był to po prostu element jej retoryki.
– W miarę jak spływały informacje o tych wytypowanych osobach, Jorgensen przesuwał się w moim rankingu to wyżej, to niżej, lecz zawsze znajdował raczej na jednej z ostatnich pozycji. Jego wiek nie pasował mi do obrazu szpiega! Tkwiło to tak silnie w mojej świadomości, że nie mogłam go zakwalifikować do pierwszej trójki. Ale z drugiej strony coś mi mówiło, że przeciwnikowi właśnie o to chodzi. Przyznam szczerze, że z początku Jorgensen pozostawał w grupie podejrzanych tylko dlatego, że pewne informacje jednoznacznie zdyskwalifikowały inne osoby. Więcej, nawet kiedy Olaf poinformował mnie, kim jest syn Hansa, jego pozycja w rankingu w zasadzie się nie zmieniła. W przypadku osiemdziesięciolatka trudno było mówić nawet o poszlace.
– Jak to możliwe, że nie zauważyłaś wówczas zbieżności tych faktów? – przerwał jej łagodnie Per Gustavsson.
– A jest taka zbieżność?
– Moim zdaniem jest!
– Jaka?
– Carl, jego syn, jest oficerem wywiadu! Czy to nie wystarczająca zbieżność?
– Dla mnie nie! W grupie dziesięciu podejrzanych, która została mi w tym czasie, miałam szefa ośrodka badawczego SAAB Technologies, brata dyrektora departamentu MSZ, dowódcę jednostki ze Strängnäs i kilku innych, nie mniej ciekawych. Przecież o tym wiesz!
– Nasze siły i środki są ograniczone – odezwał się milczący do tej pory Rolf Blomkvist, naczelnik Wydziału Obserwacji, oficer o najdłuższym stażu w Säpo. – W tym czasie nie mogliśmy objąć skuteczną obserwacją i rozpracowaniem więcej niż trzech figurantów. Mamy dużo roboty dla Wydziału Antyterrorystycznego.
– Nasza praca to nie zagadki CSI czy przygody Sherlocka Holmesa… – wrzucił swój głos Olaf.
– …ani Hamiltona czy Jamesa Bonda – dodał z uśmiechem Rolf.
– Dajcie spokój – przerwał im Kurt. – Co dalej, Lindo?
– Myślę jednak, że CSI, Holmes, Bond, Poirot i Wallander wnoszą coś do naszej pracy – zaczęła.
– Co? – zapytał Per.
– Wyobraźnię, logikę…
– …i determinację – dodał Olaf.
Wszyscy popatrzyli na niego zdziwieni, jak szybko dostosowuje się do wypowiedzi Lindy, chociaż znany był z umiejętności samodzielnego myślenia. Ale Olaf tego nie zauważył.
– Hans znalazł się w pierwszej piątce, gdy zapoznałam się z jego życiorysem i przejrzałam jego akta. Przez prawie całe swoje życie zawodowe, gdy piastował stanowisko w Urzędzie Imigracyjnym, był naszym współpracownikiem. To jakby oczywiste i nic z tego nie wynika. Jego oficerowie prowadzący z tamtych czasów już nie żyją, a wywiadu środowiskowego nie chciałam jeszcze robić, żeby go nie wystraszyć. Z jego życiorysu wynotowałam elementy, które po podsumowaniu awansowały go do pierwszej trójki. Hans Jorgensen urodził się we Flensburgu w Szlezwiku jako syn Poula Jorgensena, który zginął na froncie wschodnim. Wychowywał się we Flensburgu z matką, Gerdą z domu Schmidt, potem przeniósł się do Danii i z Danii do Szwecji. Droga odbiegająca nieco od standardu…
– Może pasować do nielegała, chociaż… – rzucił Kurt niepewnie.
– Chociaż to jeszcze mało – bez skrępowania dodała Linda. – W Skanii podobnych przypadków jest więcej. Duńczycy ze Szlezwiku chętnie przenosili się wówczas do Danii, gdyż sytuacja w Niemczech była trudna. Ciekawe są natomiast notatki funkcjonariuszy, z którymi Hans miał kontakt, opisujące go jako oddanego, solidnego urzędnika i współpracownika, a jednocześnie odludka bez przyjaciół. Nie byliśmy w stanie ustalić żadnych jego kontaktów z Duńczykami z Malmö, Kopenhagi czy Flensburga. Nic! O życiu Jorgensena w Danii nic nie wiemy. Większość jego kontaktów z tamtych lat już pewnie od dawna nie żyje. Duńscy koledzy też niewiele mogli dodać. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku ożenił się ze Szwedką, Ingrid Knutsson, a dwa lata później otrzymał obywatelstwo szwedzkie. Bardzo chorowity. Często brał zwolnienia z pracy. W niektórych okresach nawet zbyt często. Sprawdziłam jego kartę zdrowia, odkąd przeszedł na emeryturę. I co? Okaz zdrowia! Koledzy w Malmö próbują zweryfikować jego zwolnienia lekarskie z dokumentacją z tamtych lat… ale to potrwa! Wtedy Hans wszedł już do pierwszej trójki! Ale zaraz objął prowadzenie, choć jeszcze niezbyt pewne.
Kurt uśmiechnął się. Podobał mu się styl narracji Lindy.
– W siedemdziesiątym piątym roku przeniósł się do Sztokholmu. Motywował to tym, że jego żona dostała tu pracę. Nie było wtedy, tak jak teraz, centralnej ewidencji. Ustaliłam jednak, że Ingrid w tym czasie nie pracowała. Co więcej, Säpo prowadziło właśnie intensywne rozpracowanie nigdy nieustalonego sowieckiego agenta w rejonie Malmö. Wprawdzie według FRA agent pracował jeszcze przez rok od wyjazdu Jorgensena, ale to mogła być tylko zasłona. Bo jeżeli w trybie pilnym wycofali go do Sztokholmu, to musieli wiedzieć, że go szukamy. W ten sposób być może chcieli odciągnąć od niego naszą uwagę…
– Zbyt ryzykowna hipoteza, żeby coś na tym budować – wtrącił Rolf Blomkvist.
– Niemniej tak się robi… jest taka praktyka – odezwał się Per Gustavsson trochę z obowiązku, jako że był w tym gronie jedynym oficerem wywiadu. – Połowa lat siedemdziesiątych to szczególny okres w historii KGB. Byli wtedy naprawdę dobrzy! I są!
– Oczywiście nikt tego wówczas nie skojarzył. Nie było ku temu powodu – kontynuowała Linda. – Ale zupełnie inaczej zaczęłam patrzeć na wszystkie inne dowody pośrednie, które zebraliśmy w sprawie, a szczególnie na motyw jego wizyty w Visby, na to, co zobaczyliśmy na zdjęciach z altany, i tak dalej. W efekcie Hans Jorgensen został bezapelacyjnie numerem jeden na mojej liście.
– Podjęliśmy wtedy decyzję, że skoncentrujemy nasze działania na Jorgensenie – przejął inicjatywę Olaf. – Linda w krótkim czasie wykonała wspaniałą robotę. Sędzia wydał dwutygodniową zgodę na wykorzystanie w tej sprawie techniki operacyjnej. Powiedz Lindo, co było dalej.
– Wiem, co było dalej – wtrącił Kurt – ale chętnie odświeżę pamięć.
– Jorgensen nie ma komputera, telefonu komórkowego, karty kredytowej. To było dla nas dziwne. Chociaż jeśli wziąć pod uwagę jego wiek… – zawiesiła na chwilę głos – nie musiało to być podyktowane ostrożnością czy wyrachowaniem operacyjnym.
– Dzisiaj człowiek bez tych codziennych atrybutów prawie nie istnieje. Jest przezroczysty. Jakby nie miał adresu ani nazwiska, ani numeru identyfikacyjnego – wtrącił Per.
– To absolutna prawda – dodał Kurt. – Dobra organizacja wie, jak niebezpieczne jest posługiwanie się tymi narzędziami. Wie to rosyjski wywiad, wiemy my, wie Al-Kaida.
– Dlatego uznałam ten fakt za kolejną poszlakę w moim łańcuchu. Jorgensen miał za to telefon domowy, na który założyliśmy podsłuch. Przez dwa tygodnie przeprowadził tylko jedną rozmowę, w której najwyraźniej poróżnił się z synem. Przypadała właśnie rocznica śmierci jego żony, ale oznajmił Carlowi, że nie może razem z nim odwiedzić jej grobu, bo musi się spotkać ze znajomym w Umeå. Sprawdziliśmy: Jorgensen nie ma żadnych przyjaciół, dla których zrezygnowałby z tak ważnego zwyczaju…
Otworzyły się drzwi i do pokoju ciszy wszedł Staffan, nowy asystent Olafa.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale uważam, że powinieneś to jak najszybciej zobaczyć – zwrócił się do Olafa. – Przyszła odpowiedź z Warszawy.
Svensson wstał natychmiast. Kurt uśmiechnął się i wszyscy popatrzyli po sobie. Temperatura w pokoju nagle się podniosła, bo zgodnie przeczuwali, że wiadomość z Polski zmieni bieg sprawy Hansa Jorgensena.
– Mam czekać? – zapytała Linda, ale Olaf tylko machnął enigmatycznie ręką i wyszedł z pokoju.
Linda spojrzała pytająco na Kurta. Rolf i Per rozmawiali cicho, nie zwracając na nią uwagi.
Coś mi się zdaje, że za chwilę zostanę ośmieszona – pomyślała Linda. Cała moja praca pójdzie na marne, a teoria okaże się bezsensownym fajerwerkiem bufonady. Pewnie Jorgensen ma kochankę czy kochanka albo jest pedofilem… i po to jeździ do Polski. To by nawet pasowało…
– Jestem przekonany, że masz rację. – Kurt zaskoczył Lindę, za